Żałosny plon sejmowych śledztw

Sejmowe komisje śledcze nie tyle mają cokolwiek wyjaśnić, ile znaleźć amunicję w celu „dorżnięcia watahy” PiS – pisze publicystka „Rzeczpospolitej” Joanna Lichocka

Aktualizacja: 10.07.2008 04:00 Publikacja: 09.07.2008 18:34

Joanna Lichocka

Joanna Lichocka

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Komisje śledcze w obecnej kadencji Sejmu nie cieszą się ani nadmiernym zainteresowaniem mediów, ani zbyt wielkim prestiżem. Obrady komisji do spraw nacisków transmitowane są z obowiązku wyłącznie przez telewizję publiczną, a stacje komercyjne interesują się nimi tylko przy okazji zwoływania przez członków tejże komisji konferencji prasowych. Nie można się na niech zresztą dowiedzieć zbyt wiele o poczynionych ustaleniach, często można za to usłyszeć, że „PiS jest w defensywie”, albo, że „posłowie PO są zdenerwowani”. Bo mimo starań Platformy Obywatelskiej i powtarzanych buńczucznie oskarżeń, wciąż trudno udowodnić politykom Prawa i Sprawiedliwości ich liczne „przestępstwa”.

Dziś nikt już chyba nie ma wątpliwości, że czas komisji śledczych, faktycznie odkrywających patologie władzy (co było udziałem komisji ds. Rywina czy Orlenu) dawno minął. Wynika to nie tylko z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, skutecznie ograniczającego możliwości działania komisji śledczych, ale również z tego, jak obecna koalicja, wspierana przez SLD, traktuje te instytucje.

Nierówność w traktowaniu przez przewodniczącego Andrzeja Czumę członków komisji z PiS i tych z koalicji oraz SLD jest uderzająca. Widoczna jest również w czasie przesłuchań świadków. Ostatnio przesłuchiwany zastępca prokuratora generalnego Andrzej Pogorzelski odpowiadał jedynie na te pytania posłów PiS, na które miał ochotę. Te, które mu nie odpowiadały, pomijał. Wystarczyło, że skierował do posła Czumy zdanie: „proszę uchylić to pytanie”, i Czuma każde bez wyjątku uchylał, by za chwilę pod pretekstem, że posłowie PiS nie stosują się do jego uwag, zamknąć procedurę przesłuchania.

Na nic zdały się protesty Arkadiusza Mularczyka i Jacka Kurskiego, że chcą dalej prowadzić przesłuchania. Czuma był nieugięty. A gdy blokował możliwość zadawania pytań posłom opozycji, prokurator Pogorzelski po prostu wyszedł. Rzecz nie od pomyślenia w którejkolwiek komisji śledczej działającej w czasie rządów SLD. O skandalu z powodu dławienia szans opozycji w komisji dudniłyby wszystkie media. Dziś kilka ironicznych komentarzy na temat niesubordynacji Kurskiego i Mularczyka załatwia sprawę.

Być może dzieje się tak również dlatego, że komisja nie jest miejscem, w którym ścierają się doświadczeni politycy, jak niegdyś Jan Rokita, Tomasz Nałęcz czy Antoni Macierewicz. Jest raczej poligonem dla „młodych wilczków”, takich jak Sebastian Karpiniuk z PO czy Arkadiusz Mularczyk z PiS.

Właściwie jest jasne, że komisje nie tyle mają cokolwiek wyjaśnić, ile znaleźć amunicję w celu „dorżnięcia watahy” PiS. Świadomość tego i swoista teatralność działań komisji sprawia, że jeśli nawet jakaś amunicja faktycznie pojawia się lub pojawi się w przyszłości, ma niewielkie znacznie.

Trudno jednak o prestiż, skoro czysto polityczne ustawianie prac komisji nie ma znaczenia nawet dla ludzi tak zasłużonych w działalności opozycyjnej jak Andrzej Czuma. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie ma dla niego znaczenia nawet to, kto tę komisję tworzy. Do niedawna ani jemu, ani nikomu innemu (prócz polityków PiS) nie przeszkadzało, że jednym ze śledczych był Jan Widacki, zasłużony adwokat byłych esbeków i zwolennik tezy, że Stanisław Pyjas zabił się sam, spadając ze schodów. Dopiero, gdy film „Trzech kumpli” o tuszowaniu okoliczności tej śmierci pokazał rolę Widackiego, poseł zrezygnował z zasiadania komisji. Oczywiście, podany powód rezygnacji nie miał nic wspólnego z kadrami filmu, nie słychać też było, by Czuma ubolewał nad tym, że Widacki także jego głosem był żarliwie broniony.

Do niedawna nikomu (prócz polityków PiS) nie przeszkadzało, że jednym ze śledczych był Jan Widacki, zasłużony adwokat byłych esbeków i zwolennik tezy, że Stanisław Pyjas zabił się sam

Podobnie rzecz się miała z ekspertem komisji (notabene wprowadzonym przez Jana Widackiego), byłym oficerem SB Jerzym Stachowiczem. Posłowie PiS od początku protestowali przeciw jego udziałowi w pracach. Oczywiście bezskutecznie. W maju wniosek posła Arkadiusza Mularczyka o usunięcie Stachowicza z grona ekspertów przepadł zwykłą w tej komisji proporcją głosów pięć do dwóch. Mularczyka poparł jedynie Kurski. Nie pomogły informacje mediów, że pułkownik Stachowicz brał udział w aresztowaniu działaczy opozycji w PRL, że członkowie Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela zawiadomili IPN o niegodziwościach, jakich miał się dopuścić. Dopiero publikacja „Tygodnika Powszechnego” zmusiła Stachowicza do rezygnacji.

I tym razem politycy PO zareagowali w sposób nieprzynoszący im chluby. Andrzej Czuma stwierdził, że nic nie wiedział o ponurej przeszłości Jerzego Stachowicza, a poza tym ów pułkownik został przecież na początku lat 90. pozytywnie zweryfikowany, a w komisji weryfikacyjnej był Zbigniew Wassermann. Zatem to PiS jest wszystkiemu winne…

Posłowie PiS przegłosowywani są regularnie w każdym niemal głosowaniu. W prezydium komisji nie ma przedstawiciela największej partii opozycyjnej. Jacek Kurski i Andrzej Mularczyk są za to nieustannie atakowani przez polityków koalicji i SLD. Pewnie nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie argumenty, jakimi ich adwersarze się posługują. Mularczyk i Kurski nazywani są osobami niepoważnymi i szkodzącymi pracom komisji. Jak się wyraził przewodniczący Czuma, to jego „dwie porażki pedagogiczne”.

Zupełnie inaczej jest z innymi członkami komisji, a są wśród nich prymusi. Jest nim niewątpliwie Sebastian Karpiniuk, młody, nieźle się zapowiadający poseł Platformy, dobry zwłaszcza w stawianiu tez propagandowych swojej partii na każdym jawnym posiedzeniu komisji. Pytania z zawartą tezą, oświadczenia i apele wygłaszane przez posła Karpiniuka są na porządku dziennym.

Gdy posłowie PiS próbują stosować te same metody, od razu są przywoływani do porządku i to nie tylko przez Andrzeja Czumę, ale także przez Karpiniuka. Zatem szans na takie „hasanie” raczej nie mają. Poseł Platformy zaś ograniczeń nie ma niemal żadnych. Czuje się pewnie i ma poczucie władzy. Widoczne było to zwłaszcza przy okazji przesłuchania prokuratora Pogorzelskiego na temat postępowania dyscyplinarnego wobec byłej szefowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie Elżbiety Janickiej. Postępowanie wobec niej w związku z podejrzeniem, że wstrzymywała aresztowanie byłego ministra sportu Tomasza Lipca, kazał wszcząć jeszcze Zbigniew Ziobro. Jednak już pod rządami ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego dwoje prowadzących to postępowanie prokuratorów niezależnie od siebie wnioskowało o jego zamknięcie. Oboje zeznawali przed komisją. Pierwsza, prokurator Aneta Rafałko, została odwołana tego samego dnia, kiedy uznała, że postępowanie z braku podstaw należy zamknąć. Drugi był prokurator Mieczysław Tabor, który – jak się okazało – już w lutym twierdził, że nie ma powodów do kontynuowania postępowania dyscyplinarnego.

Ujawnił to poseł Jacek Kurski z PiS, bo nie wiedzieć czemu było tajemnicą, przed ujawnieniem której energicznie ostrzegał przewodniczący Czuma. Tabor zeznał przed komisją śledczą, że mimo jego wniosku postępowanie zostało przedłużone do końca lipca. Zdecydował o tym właśnie Pogorzelski, powołany przez Ćwiąkalskiego na jego zastępcę prokuratora generalnego. I oto do tego nadzorującego prace prokuratury i postępowanie wobec „ludzi Ziobry” w resorcie poseł Sebastian Karpiniuk nie niepokojony przez przewodniczącego wygłosił apel, by postępowanie kontynuować, ale i zbliżać się do jego końca, bo posłowie (a także on sam, Karpiniuk) czekają na efekty.

To, że komisja nosi miano nomen omen do spraw nacisków, posłowi rządzącej partii, od której decyzji zależy stanowisko prokuratora Pogorzelskiego, pewnie w owej chwili uleciało z pamięci.

Doprawdy wiele jest momentów w pracach tej komisji, które budzą niepokój nie tyle o to, jak działała prokuratura w przeszłości, ale jak działa teraz. Można więc z dużym prawdopodobieństwem założyć, że postępowanie wobec Janickiej – pani „prokurator od Ziobry” – zakończy się sukcesem ekipy „ludzi Ćwiąkalskiego” bez względu na fakty. A szkoda, bo warto byłoby poważnie i wiarygodnie wyjaśnić, czy był w prokuraturze parasol ochronny nad byłym ministrem sportu i czy faktycznie, mimo ustaleń i monitów CBA, prokuratorzy przed wyborami odkładali moment jego zatrzymania w obawie, że może to zaszkodzić PiS.

Umowność prac komisji polegająca na tym, że posłowie koalicji i SLD grają w niej w grę anty–PiS i że jest to czynnik nadrzędny, dyktujący przebieg prac komisji, odbiera jej powagę ciała, które jest w stanie coś wiarygodnie i bezstronnie ustalić.

Z drugiej strony zadziwia jednak słabość efektów prac komisji, zwłaszcza przy takich możliwościach, jakimi dysponuje koalicja. Doprawdy jedna, być może wątpliwa, decyzja prokurator Janickiej w sprawie zatrzymania ministra w rządzie PiS, to ciut mało jak na ponad pół roku badań i szumnych zapowiedzi jej twórców. Gdzie te naciski? Gdzie owo wykorzystywanie służb i prokuratury do walki politycznej z opozycją? Jak na stopień gorliwości w ich poszukiwaniu większości sejmowej, plon jest – przynajmniej dotychczas – żałosny.

Polityka
Tobiasz Bocheński odniósł się do sprawy Marcina Romanowskiego. "Nie ukrywałbym"
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
Nowy sondaż partyjny: PiS zyskuje. Dystans między KO coraz mniejszy
Polityka
Sondaż: Jakie poglądy ma Rafał Trzaskowski? Znamy opinię Polaków
Polityka
Polityczne Michałki: Rok rządu Tuska na trzy plus, a młodzi popierają Konfederację. Żółta flaga dla koalicji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Polityka
MSZ na wojnie hybrydowej z Rosją. Kto prowadzi walkę z dezinformacją