Oznacza to, że tylko na wsparcie kampanii indywidualnych partia będzie musiała wypłacić ponad milion złotych, bo każdy komitet może zgłosić do 130 kandydatów i zwykle stara się wypełniać wszystkie miejsca na liście.
– Rzeczywiście przewodniczący Grzegorz Napieralski zapowiedział taką formę zachęty i wsparcia dla kandydatów – potwierdza „Rz” Edward Kuczera, skarbnik SLD. – Chodzi o to, żeby wszyscy kandydujący w tym roku do Parlamentu Europejskiego mieli równy dostęp do partyjnych pieniędzy.
Od polityków SLD można jednak usłyszeć w nieoficjalnych rozmowach, że bez tej obietnicy bardzo trudno byłoby skompletować listy wyborcze. Tym bardziej że kierownictwo partii chce namówić do kandydowania lokalnych liderów, np. wojewodów lub marszałków województw, żeby zwiększyć szansę listy.
– Wiadomo, że w naszej sytuacji „biorące” są tylko pierwsze miejsca na listach i te, oczywiście, zostaną obsadzone bez problemu – opowiada polityk SLD. – Ale do kandydowania z dalszych miejsc, z góry skazanych na porażkę, nie palą się nawet młodzi ludzie. A przecież lista musi pracować na lidera, bo inaczej nawet on nie zdobędzie mandatu.
Zdaniem polityka Sojuszu kampania do europarlamentu jest trudna i kosztowna, bo okręgi są bardzo duże. Jeśli partia jest spora i licząca się na scenie politycznej, to za pracę przy eurowyborach może zaoferować młodym ludziom, którzy znajdą się na jej listach, dobre miejsca np. w wyborach samorządowych.