– Amerykanie alergicznie reagują na samo słowo „socjalizm", ponieważ uważają je za całkowite przeciwieństwo amerykańskiego ducha – powiedział „Rz" amerykanista prof. Zbigniew Lewicki.
Niezwykły polityk, który postanowił popłynąć pod prąd, to Bernie Sanders, urodzony w 1941 roku na nowojorskim Brooklynie syn żydowskiego emigranta z Polski. Karierę polityczną zaczął jeszcze w latach 70. w organizacjach protestujących przeciw wojnie w Wietnamie. – Jeden z ostatnich Mohikanów pokolenia roku 1968, który pozostał wierny swoim młodzieńczym ideałom – mówi Lewicki.
Wbrew pozorom Sanders jest doświadczonym politykiem, jego upór doprowadził go do zdobycia w 2006 roku miejsca w Senacie USA (w którym pozostaje do dziś) z ramienia stanu Vermont – w dodatku po 16 latach bycia kongresmenem z tego samego stanu.
Na początku jednak, w latach 70., zaliczył aż pięć przegranych kampanii wyborczych w Vermont (położonym na północnym wschodzie USA), wszędzie startując (m.in. na gubernatora, senatora i kongresmena) otwarcie jako socjalista. Dopiero w 1981 roku uśmiechnęło się do niego szczęście i zdobył stanowisko burmistrza miasta Burlington, największego w Vermont (42 tys. mieszkańców) . Za to był nim przez cztery kadencje.
Pod jego rządami Burlington jako pierwsze miasto w USA zaczęło budowę mieszkań komunalnych. Mieszkańców ujął jednak wygranym procesem z miejscowym operatorem telewizji kablowej, którego oskarżył o bezprawne zawyżanie cen.
„(Socjalista) Sanders został burmistrzem dwa miesiące przed wyborami we Francji, w których wygrał (socjalista) Francois Mitterrand. Przypadek?" – ironicznie pytał brytyjski „Guardian" na wieść, że Amerykanin postanowił kandydować na prezydenta.
– Socjaliści to naprawdę polityczny folklor w USA, tam zresztą do dziś działa na przykład partia komunistyczna. Przez tydzień Sanders będzie w centrum zainteresowania mediów, a Amerykanie będą mówili: „Spójrzcie, mamy u nas nawet socjalistę" – mówi prof. Lewicki.