W poniedziałek rano w hinduskich sklepach Barcelony można było kupić malutką flagę Katalonii (tak naprawdę chodzi o kolory dawnego królestwa Aragonu) za 0,90 euro, średnią za 2,90, a dużą, którą można użyć jako płaszcza – za 4,90 euro.
Gdy o 17.00 Paseo de la Gracia ruszył wielki pochód manifestantów, wyglądało to jak żółto-czerwone morze. Ale cena flag zapewne miała z tym niewiele wspólnego. O wiele ważniejsza była prawdziwa gorączka, jaka ogarnęła część Katalończyków przed nielegalnym referendum niepodległościowym za trzy tygodnie.
– Nie zrezygnujemy z naszego planu, chyba że Madryt zaproponuje nam wspólnie uzgodniony termin głosowania. Ale tego się nie spodziewam – powiedział przewodniczący władz regionalnych Carles Puigdemont przed rozpoczęciem manifestacji upamiętniającej zdobycie Barcelony w 1714 r. przez wojska Felipe V i likwidację autonomicznych instytucji katalońskich. Dziś to święto nazywa się Diadą.
Ale nadzieje secesjonistów na mobilizację Katalończyków mogą okazać się płonne. Na trzy tygodnie przed planowanym referendum tylko od 35 do 45 proc. uprawnionych deklaruje gotowość udziału w głosowaniu. Puigdemont zapowiedział co prawda, że niezależnie od frekwencji, jeśli większość głosujących opowie się za secesją, ogłosi powstanie nowego państwa. Ale czy tak się rzeczywiście stanie, nie jest pewne.
– To byłaby zupełnie surrealistyczna sytuacja, jak z obrazów Dalego. No bo co następnego dnia zrobi Puigdemont? Wyśle katalońskie oddziały na granice, odeśle hiszpańskich urzędników? Przy tak niskim poparciu dla niepodległości nie będzie miał jak tego zrobić. A jeśli pojedzie do Madrytu negocjować warunki secesji, nikt go nie przyjmie. Deklaracja niepodległości przekształci się w farsę i udaremni wszelkie próby budowy niepodległej Katalonii w przyszłości – mówi „Rz" Oriol Bartomeus, politolog z Uniwersytetu w Barcelonie.