Wydatki publiczne w Danii (54,8 proc. PKB) są niemal równie gigantyczne co we Francji (56,8 proc. PKB). Ale ich efekt jest już zupełnie odmienny. O ile 5,8 proc. Duńczyków zasila szeregi bezrobotnych, o tyle Francuzów jest proporcjonalnie prawie dwa razy więcej (9,8 proc.).
Wszystko dlatego, że przed laty rząd w Kopenhadze zbudował model społeczny, nazywany dziś „flexicurity", gdzie co prawda łatwo zwolnić pracownika, ale ten może mieć pewność, że państwo nie zostawi go bez pomocy. W ten sposób gospodarka może skutecznie dostosować się do potrzeb rynku, a jednocześnie bieda jest ograniczona do minimum.
Emmanuel Macron postarał się już wprowadzić pierwszy z tych elementów. Ku zadowoleniu wpływowej organizacji przedsiębiorców Medef zreformował kodeks pracy w taki sposób, aby ograniczyć odszkodowania za zwolnienia i pozwolić przedsiębiorcom we własnym zakresie określać czas i warunki pracy.
Wczoraj rozmowy o drugiej części reform prezydent rozpoczął z przywódcami najważniejszych central związkowych. Mają one polegać przede wszystkim na objęciu świadczeniami dla bezrobotnych także tych, którzy pracują na własny rachunek, oraz takich pracowników, którzy z własnej inicjatywy odeszli z firmy. Jednocześnie zostałby utworzony ogólnonarodowy system szkoleń zawodowych, do których prawo miałby każdy bezrobotny.
Prezydent zapewnia, że reforma, która ma wejść w życie wiosną przyszłego roku, nie spowoduje wzrostu kosztów dla budżetu państwa. Ale prestiżowy paryski Instytut Montaigne w to nie wierzy. Jego zdaniem koszt objęcia świadczeniami nowej kategorii osób wyniesie aż 4,8 mld euro rocznie. To dużo, bo w ub.r. deficyt Unedic, organu odpowiedzialnego za zbieranie składek pracowniczych dla osób bez pracy i wypłacania świadczeń, wyniósł już 4,2 mld euro, zaś łączny dług osiągnął 30 mld euro.