Wieczór wigilii Bożego Narodzenia 1941 r. był mroźny – jak cała tamta zima. Gdzieś daleko na wschodzie „generał Mróz" kruszył szeregi niezwyciężonej dotąd armii III Rzeszy. Ale więźniowie obozu Auschwitz, spędzeni tego wieczora na plac apelowy, jeszcze o tym nie wiedzieli. Zimno, które nękało ich ciała, było w tym momencie sojusznikiem ich oprawców.
Tak późny apel nie był tu rzeczą zwyczajną, musiał zatem więźniów zaskoczyć. Niebawem okazało się, co było jego przyczyną. Ustawionym w szeregi, zmarzniętym postaciom w pasiakach odczytano bożonarodzeniowe orędzie papieża Piusa XII, dopiero co wygłoszone w radio watykańskim. Odczytano je po niemiecku, w języku, który – po miesiącach pobytu w obozie – lepiej lub gorzej rozumiała większość uwięzionych. „My, którzy w tych gorzkich czasach zaburzeń wojennych dręczeni jesteśmy przez wasze udręki i cierpimy z powodu waszych cierpień, my, którzy żyjemy podobnie jak wy" – słowa, które słyszeli, dotykały ich nie mniej boleśnie niż lodowate podmuchy wiatru. Orędzie papieża, choć nie nazywało zła po imieniu, było w istocie obroną małych i słabych narodów przed agresją tych wielkich i silniejszych. Jednak czytane po niemiecku, na placu apelowym Auschwitz, w dodatku zapewne z nieuniknioną w tej sytuacji ironią na ustach lektora, wywołało skutek odwrotny do zamierzonego. Tego wieczora na placu apelowym umarły 42 osoby: z zimna i braku nadziei. Ten, kto wpadł na pomysł owego spektaklu, miał naprawdę szatańską wyobraźnię.