Pięćdziesiąt lat temu wybuchła w Paryżu rewolucja, która do dzisiaj nie daje nam spokoju. Jedni obwiniają ją za francuską ruinę, jak słynny publicysta Éric Zemmour. W jego oczach to tam należy szukać zaczynu katastrofy współczesnej Francji, stamtąd wyszło trio „dekonstrukcja-drwina-destrukcja", jak zgrabnie ujmuje to dziennikarz, pustoszące kraj po dziś dzień. Inni widzą w niej wyzwolenie od zatęchłej powojennej atmosfery, wydarzenie, które wpuściło świeże powietrze i pozwalało zapomnieć o Pétainie i de Gaulle'u.
Macron to polityk, który doskonale opanował taktykę rozkroku, to wirtuoz niejednoznaczności. Obnosił się ze swoją przyjaźnią z Danielem Cohnem-Benditem, weteranem majowych zamieszek, lecz w ostatniej chwili rozmyślił się i państwo nie złoży oficjalnego hołdu rewolcie sprzed 50 lat. Tłumaczy się tym, że na ten rok przypada zbyt wiele obchodów – 100. rocznica zakończenia Wielkiej Wojny i 60. ustanowienia V Republiki. Dorzucić do tego jeszcze Maj '68, to byłoby za wiele, uznał prezydent.
Rewolucja, której nie było
Wszystko zaczęło się z niczego, jak wiele rzeczy w historii. Pod koniec marca odbyły się jakieś protesty przeciw wojnie w Wietnamie. Obok pokoju występowało drugie żądanie – aby pozwolić studentom przychodzić do akademików, w których mieszkały studentki. Jeden z uczestników tamtych wydarzeń, Daniel Sibony, wtedy na wydziale matematyki, dzisiaj psychoanalityk, opowiada o dziwnym nastroju tamtych dni. Stawiano barykady na rue Gay-Lussac (zaraz obok Ogrodu Luksemburskiego), przygotowywano się i wyczekiwano. Nikt tylko nie wiedział, na co czekają. Dużo dyskutowano i odczuwano napięcie, mobilizowano się dla samej mobilizacji, wspomina Sibony.
Raymond Aron, znany myśliciel i socjolog, nazwał majowe rozruchy „rewolucją, której nie było". Skandowano mnóstwo różnych haseł, jedni powoływali się na Mao, inni na Castro, mieszali się ze sobą anarchiści i feministki, wszystko było jednak mgławicowe i niepoważne. Dzisiaj dopiero przyglądamy się tamtym wydarzeniom ze spokojem. Przez lata ich interpretacja narzucana była bowiem przez tych buntowników, których kontestacja wyniosła do wpływowych stanowisk. Teraz widzimy, że Maj nie był jednolity, że sami rewolucjoniści zmieniali swoją postawę wobec tamtej epoki, że idee, które ówcześnie podnoszono, nie szły w jednym kierunku.
De Gaulle ostrzegał naród, że jeżeli rewolta się rozprzestrzeni, może doprowadzić do komunistycznego przewrotu i dyktatury. Nic z tego. W pierwszej chwili młodzieży marzyło się wywołanie rewolucji podobnej do tej rosyjskiej z 1917 roku. Szybko się okazało, że Partia Komunistyczna nie jest zainteresowana wybrykami studentów i podjęła negocjacje z rządem Georges'a Pompidou, bo w tym samym czasie trwały strajki robotników w całym kraju. Miotanie się pod uczelniami postrzegała tak jak Pasolini: dzieci zamożnego mieszczaństwa rzucają kamieniami w dzieci robotników, czyli w policję.