Rewolucja, która spustoszyła społeczeństwo

Na francuskiej prawicy buzuje od nowych idei, trwa odnowa intelektualna, jakiej nikt się nie spodziewał. Nie przekłada się to na razie na politykę, ale światopogląd, który przyniósł ze sobą rok 1968, przeszedł do defensywy.

Publikacja: 25.05.2018 15:00

Rewolucja, która spustoszyła społeczeństwo

Foto: AFP

Pięćdziesiąt lat temu wybuchła w Paryżu rewolucja, która do dzisiaj nie daje nam spokoju. Jedni obwiniają ją za francuską ruinę, jak słynny publicysta Éric Zemmour. W jego oczach to tam należy szukać zaczynu katastrofy współczesnej Francji, stamtąd wyszło trio „dekonstrukcja-drwina-destrukcja", jak zgrabnie ujmuje to dziennikarz, pustoszące kraj po dziś dzień. Inni widzą w niej wyzwolenie od zatęchłej powojennej atmosfery, wydarzenie, które wpuściło świeże powietrze i pozwalało zapomnieć o Pétainie i de Gaulle'u.

Macron to polityk, który doskonale opanował taktykę rozkroku, to wirtuoz niejednoznaczności. Obnosił się ze swoją przyjaźnią z Danielem Cohnem-Benditem, weteranem majowych zamieszek, lecz w ostatniej chwili rozmyślił się i państwo nie złoży oficjalnego hołdu rewolcie sprzed 50 lat. Tłumaczy się tym, że na ten rok przypada zbyt wiele obchodów – 100. rocznica zakończenia Wielkiej Wojny i 60. ustanowienia V Republiki. Dorzucić do tego jeszcze Maj '68, to byłoby za wiele, uznał prezydent.

Rewolucja, której nie było

Wszystko zaczęło się z niczego, jak wiele rzeczy w historii. Pod koniec marca odbyły się jakieś protesty przeciw wojnie w Wietnamie. Obok pokoju występowało drugie żądanie – aby pozwolić studentom przychodzić do akademików, w których mieszkały studentki. Jeden z uczestników tamtych wydarzeń, Daniel Sibony, wtedy na wydziale matematyki, dzisiaj psychoanalityk, opowiada o dziwnym nastroju tamtych dni. Stawiano barykady na rue Gay-Lussac (zaraz obok Ogrodu Luksemburskiego), przygotowywano się i wyczekiwano. Nikt tylko nie wiedział, na co czekają. Dużo dyskutowano i odczuwano napięcie, mobilizowano się dla samej mobilizacji, wspomina Sibony.

Raymond Aron, znany myśliciel i socjolog, nazwał majowe rozruchy „rewolucją, której nie było". Skandowano mnóstwo różnych haseł, jedni powoływali się na Mao, inni na Castro, mieszali się ze sobą anarchiści i feministki, wszystko było jednak mgławicowe i niepoważne. Dzisiaj dopiero przyglądamy się tamtym wydarzeniom ze spokojem. Przez lata ich interpretacja narzucana była bowiem przez tych buntowników, których kontestacja wyniosła do wpływowych stanowisk. Teraz widzimy, że Maj nie był jednolity, że sami rewolucjoniści zmieniali swoją postawę wobec tamtej epoki, że idee, które ówcześnie podnoszono, nie szły w jednym kierunku.

De Gaulle ostrzegał naród, że jeżeli rewolta się rozprzestrzeni, może doprowadzić do komunistycznego przewrotu i dyktatury. Nic z tego. W pierwszej chwili młodzieży marzyło się wywołanie rewolucji podobnej do tej rosyjskiej z 1917 roku. Szybko się okazało, że Partia Komunistyczna nie jest zainteresowana wybrykami studentów i podjęła negocjacje z rządem Georges'a Pompidou, bo w tym samym czasie trwały strajki robotników w całym kraju. Miotanie się pod uczelniami postrzegała tak jak Pasolini: dzieci zamożnego mieszczaństwa rzucają kamieniami w dzieci robotników, czyli w policję.

Aron sądził, że najlepiej spojrzeć na te wydarzenia przez pryzmat teorii Gustave'a Le Bona, jednego ze współtwórców psychologii zbiorowości. Zgodnie z nią można Maj '68 traktować jako rodzaj obłędu tłumu, szalejącego po Sorbonie i upajającego się majakami ideologii. Amerykański psycholog Robert Masters, jeden z założycieli Human Potential Movement (HPM), porówna rozruchy studenckie do zachowania agresywnych małp.

Kolebka nowej burżuazji

Dla wielu rewolta była też próbą wybicia się i stworzenia nowej klasy średniej. Powojenna Francja odbudowała się, stanęła na nogi i zaczęła się bogacić, ale zanim mogła zanurzyć się w konsumpcji, którą obiecywały jej amerykańskie filmy, musiała pozbyć się ciężaru dawnych obyczajów. Młodzież krępowały przyzwyczajenia rodziców, ich surowe maniery, przede wszystkim styl myślenia, który nakazywał poświęcać się dla lepszego jutra, odkładać i cierpliwie pracować. Młodzi chcieli korzystać, chcieli użyć – tak roznieciła się rewolucja utracjuszy. Chcieli trwonić kapitał, który nagromadzili rodzice, bo sądzili, że im się należy. Ten egoizm przykryli Mao, Marksem i Marcuse'em. Régis Debray, jedna z największych gwiazd lewicy w tamtym okresie (nie uczestniczył w maju, bo siedział w boliwijskim więzieniu za walkę w oddziale Che Guevary) pytał się w dziesięć lat po rewolucji: czy trzeba było pozować na maoistów, aby przeobrazić się w Amerykanów?

Debray, człowiek już starszy, wydał ostatnio książkę, w której rozlicza się ze swoim pokoleniem. Idee tej generacji, jego zdaniem, zbankrutowały, zamiast nadać życiu nowy sens, spustoszyły całe społeczeństwo i pozostawiły je bez busoli, za to pod dostatkiem towarów do kupienia. Maj stanowił „kolebkę nowej burżuazji", klasyczny jest tutaj życiorys Cohna-Bendita: od bohatera ulicy do idola „arcyliberalizmu".

Rewolucja seksualna, najtrwalsza i najbardziej rzucająca się w oczy zdobycz Maja, również miała swoje ciemne strony. Opisała je historyk Malka Marcovich. To fakty, które lewica woli przemilczeć, niemniej tak było i trzeba o tym mówić, bo nie chodziło tylko o pigułkę antykoncepcyjną albo koedukacyjne akademiki. Była to epoka, gdy Cohn-Bendit mógł niedwuznacznie wypowiadać się o seksualności dzieci, a w dzienniku „Libération" pojawiały się otwarcie pedofilskie ogłoszenia. Klimat opinii pozwalał wtedy niektórym intelektualistom na obronę gwałtu i seksu z dziećmi. Nawet jeśli jednak uznać takie odchylenia za marginalne, to ostatecznie majowa rewolta zamiast przynieść raj na Ziemi, stworzyła świat pozbawiony zasad, trafnie portretowany dziś w książkach Michela Houellebecqa.

O to właśnie Guy Hocquenghem, działacz gejowski i czynny uczestnik wydarzeń majowych, miał największy żal do swoich kolegów. W swoim pamflecie z 1986 roku „List otwarty do tych, którzy przeszli od Mao do Rotary'ego" pisał o dawnych towarzyszach: to „ani lewica, ani prawica, tylko najgorsze elementy obu, wierni najgorszemu stylowi, gdy odstępowali od tych utopii, którym podobno służyli, zainstalowani u Mitterranda i gotowi nawet dalej siedzieć 20 lat, służąc prawicy". Idee były dla nich jak kredka do ust – pomalowali się dla towarzystwa, pod spodem – oportunizm stary jak świat.

Hocquenghem szczególnie zaciekle atakował Bernarda-Henriego Lévy'ego, brylującego w mediach, „filozofa telewizyjnego", jak ktoś go przezwał, który nie posiadając żadnego „stażu" rewolucyjnego, pozował na skruszonego maoistę, który zmądrzał. Wyrzucał mu zadufanie i determinację, z jaką szuka kamer, to jak lgnie do mediów, przebiera w ideałach, aby wybrać takie, z którymi będzie mu najwygodniej. Bezkompromisowość przedstawicieli tego pokolenia trwała tylko tak długo, dopóki się opłacała. Zacietrzewiony antyamerykanizm przerodził się, jak w przypadku Lévy'ego, w pełne poparcie dla interwencji Stanów w Iraku i Afganistanie. To zapatrzenie w Amerykę u tych byłych wrogów społeczeństwa konsumpcyjnego stanowi zjawisko typowe. Rewolucjoniści okazali się papierowymi tygrysami.

Odwrót od katolicyzmu

Lata 60. to początek zapaści francuskiego katolicyzmu. Prawica obarczała za to winą rozluźnienie obyczajów po studenckiej rewolcie, jej antyreligijne nastawienie. Byli też tacy, mam na myśli lewicę, którzy winnego doszukiwali się w samym Kościele, a dokładniej w encyklice Pawła VI „Humanae Vitae" potępiającej antykoncepcję. Dopiero niedawno na światło dzienne wyszły badania sprzed lat, z których wynika, że żadna ze stron nie miała racji. Guillaume Cuchet przeanalizował ankiety prowadzone pieczołowicie w tysiącach parafii i doszedł do wniosku, że załamanie się katolicyzmu nad Sekwaną nastąpiło przed 1968 r. Dechrystianizacja Francji nabrała tempa po II soborze watykańskim.

Niezwykle, nawet egzotycznie, przedstawiają się losy tych, którzy ufali, że to Duch Święty zesłał studencką rewolucję. Pośród nich był pisarz i filozof Maurice Clavel. Widział on w wydarzeniach majowych nie tyle wstrząs społeczny czy ekonomiczny, lecz przejaw duchowego wyczerpania Europy. Zdano sobie sprawę, że zasady, którymi się kierowała, zaprowadziły ją w pustkę. Clavel był przekonany, że z tego duchowego bankructwa musi wyniknąć coś dobrego, sądził, że Francja powtórzy – w skali zbiorowości – jego życiorys, bo sam popadł w depresję, z której dźwignęła go dopiero wiara. Maoistów porównywał do powstańców z Wandei. Mylił się podobnie jak wielu księży i zakonników.

Po wojnie w Algierii wśród francuskiego kleru zapanowało przeświadczenie, że Kościół nie może być bierny. Neutralność, dochodzono do wniosku, sprawia, że Kościół mimowolnie przyjmuje na siebie winy rządzących. Kazania, których nie da się przetłumaczyć na codzienne problemy społeczeństwa – takie szerzyło się wtedy przekonanie – były sprzeczne z duchem Ewangelii. Nic więc dziwnego, że gdy na uniwersytetach młodzież po omacku robiła rewolucję, włączyli się do niej dominikanie. Zakładali „szpitale polowe", zajmując się rannymi, którzy ścierali się z policją. Opuszczano seminaria, księża odchodzili od Kościoła. Najgłośniej było o Jeanie Cardonnelu, dominikaninie, który po rewolcie studenckiej wyjechał do komunistycznych Chin. Wrócił stamtąd urzeczony. Porówna je do wielkiego klasztoru, którego przeorem jest Mao.

Aron zwracał uwagę, że Maj '68 stanowił odegranie rewolucji z 1848 roku, z tym że w manierze farsy. Tak samo rewolucja 1848 była inscenizacją 1789 roku, tylko w tonacji buffo. W „Szkole uczuć" Gustave Flaubert opisuje księdza, który stara się przypodobać robotnikom, przekonując ich, że Chrystus był proletariuszem i że socjalistyczny raj na Ziemi może zaistnieć tylko z chrześcijaństwem w tle. Ten katolicki wątek w Maju, jak zresztą cały lewicowy katolicyzm we Francji, zamarł.

Zapełnić pustkę

W 2012 roku we Francji wybuchła panika moralna. Rząd Hollande'a szykował ustawę legalizującą małżeństwa jednopłciowe. Katolicy pojęli, że oddali pole, że przegrali wojnę kulturową. Poczucie „niepewności kulturowej", jak ujmuje to socjolog Christophe Guilluy, wzięło górę. Wyszli na ulicę.

W „Manif pour tous" wzięły udział dziesiątki tysięcy ludzi, a kulminacją był marsz w Paryżu, gdzie, zależnie od szacunków, zjawiło się od 340 tysięcy do miliona ludzi. Komentatorzy będą mówić o „konserwatywnym Maju '68". We Francuzach przebudziła się tęsknota za tożsamością, jednak w jej centrum nie postawili narodu, ale rodzinę. Ten nowy katolicki konserwatyzm – budowany w kontrze do teorii gender i w obronie tradycyjnego modelu rodziny – powstał w pustce, jaką zostawił po sobie gaullizm i chrześcijańska demokracja. W odczuciu intelektualistów spod szyldu „Manif pour tous" rewolta z 1968 roku zdemoralizowała społeczeństwo i przyczyniła się do rozbiórki francuskiej tradycji. Ich ambicją jest cały ten ujemny wpływ przekreślić.

Ostatnio na francuskich uczelniach trwa spore zamieszanie. Studenci rozrabiają, okupują budynki akademickie i niszczą mienie należące do uniwersytetów. Wydarzenia 1968 roku przyzwyczaiły Francuzów do takiego zachowania, nie budzi to dziś większego społecznego niepokoju. Przy okazji tych okupacji przeprowadzano ankietę wśród studentów Sciences-Po, czyli renomowanego wydziału paryskiej politologii. Pokazała ona, że 63 proc. młodych ludzi gotowych jest wziąć udział w rewolucji. Nie bardzo jednak wiadomo jakiej. Protestów na wielką skalę można się spodziewać jedynie po pracownikach budżetówki. W tej sytuacji katolicy na ulicach wywołują szok. Lewica w rozsypce, bez spójnej wizji zdolnej zmobilizować niezadowolonych – a obok katolicy w ogromnych pochodach.

Złudne odrodzenia

Bilans „Manif pour tous" jest w gruncie rzeczy podobny do rewolty majowej. Ustawy nie cofnięto. Małżeństwa jednopłciowe „przeszły". Katolicy utwierdzili się jednak w przekonaniu, że Francja uległa dechrystianizacji i stali się jedną z mniejszości, które muszą walczyć o wpływ na debatę publiczną. Miało to duży wpływ na radykalizację poglądów. Prawicowe nastroje wzmogły się szczególnie po zabójstwie księdza Jacquesa Hamela, zamordowanego przez dwóch muzułmanów związanych z ISIS, podczas odprawiania mszy w 2016 r. Przed tragedią 33 proc. katolików widziało w islamie niebezpieczeństwo, po męczeńskiej śmierci księdza – już 45 proc. Do biskupów popierających multikulturalizm zaczęto odnosić się z nieufnością. Takich, jak Jacques Gaillot, biskup Partenii, który biorąc udział w marszu zachęcającym do przyjmowania imigrantów, stwierdził, że coś takiego jak kryzys uchodźców nie istnieje, mamy jedynie do czynienia z kryzysem gościnności. Część katolików z „Manif pour tous" nie może też pogodzić się z postawą papieża Franciszka. Są też jednak tacy, którzy czerpią z jego nauczania.

Ruch protestów przeciw małżeństwom homoseksualnym zyskał poparcie mnóstwa młodzieży. Teraz ta młodzież dojrzała i zaczyna wyrażać bardziej zwarte poglądy. Tak jest z kwartalnikiem „Revue Limite", złożonym z młodych publicystów z „Le Figaro" i czasopisma „Causeur". Nazywają siebie „pokoleniem papieża Franciszka" i za punkt odniesienia wzięli encyklikę „Laudatio si". Buntują się przede wszystkim przeciw dominacji zasad wolnego rynku w większości dziedzin życia, ostrzegają przed niebezpieczeństwem, jakie niesie za sobą transhumanizm i ingerencja w kod genetyczny człowieka, a konsumpcjonizm traktują jako wypaczony wzór szczęścia. Chcą pokazać społeczeństwu, że człowiek, żeby być szczęśliwym, wymaga pewnych określonych ram – rodziny, wiary i narodu. Uczulają na kwestie ekologiczne, a przy tym zwalczają również intelektualne nadużycia feminizmu.

Dla młodych katolików ruch „Manif pour tous" stanowił doświadczenie formacyjne. Warto jednak pamiętać, że według badań londyńskiego uniwersytetu Saint Mary 64 proc. Francuzów w wieku 12–29 lat życia określa się jako niewierzący. Odrodzenie religijne to w dużej mierze złudzenie, bez pokrycia w faktach. Religia stała się, bez dwóch zdań, bardziej widoczna. Na prawicy buzuje od nowych idei, trwa odnowa intelektualna, jakiej nikt się nie spodziewał. Całe to zjawisko nie znalazło jednak przełożenia na politykę.

Część środowisk z „Manif pour tous" założyło ruch Sens commun. W ubiegłych wyborach prezydenckich poparł on otwarcie François Fillona, który zresztą obwinił go za swoją porażkę (choć bardziej pogrążyła go afera związana z finansowanymi ze środków publicznych fikcyjnymi zleceniami dla żony i dzieci). Nadzieję pokładają teraz w Laurencie Wauquiez, nowym przewodniczącym partii Les Républicains. Wielu obserwatorów francuskiej rzeczywistości obawia się jednak, że będzie to nowy Sarkozy – ostry w deklaracjach, a gdy przyjdzie co do czego, radykalizm zostawi przed drzwiami do Pałacu Elizejskiego.

Co czwarty katolik poparł w drugiej turze wyborów Marine Le Pen. Przewodnicząca Frontu Narodowego, ośmieszona w debacie z Macronem, do dzisiaj nie może się podnieść po tamtym występie. Na horyzoncie pojawiła się jednak jej siostrzenica, Marion Maréchal Le Pen, która postanowiła zrobić sobie przerwę od polityki i poświęcić pracy formacyjnej. Założyła szkołę polityczną i mówi się o niej jako potencjalnej kandydatce w wyborach w 2022 r. Ma wtedy zebrać do kupy całą religijną i przywiązaną do tradycji prawicę od Frontu Narodowego po Les Républicains. Jakikolwiek obrót przyjmą sprawy, światopogląd, który przyniósł ze sobą maj 1968 roku, przeszedł do defensywy. I nawet jeśli katolicy nie zwyciężają politycznie, prowadzą skuteczną ofensywę kulturową. To lekcja, jaką odebrali od lewicy.

Krzysztof Tyszka-Drozdowski jest historykiem idei. Bada polską myśl konserwatywną i francuski monarchizm.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy