Marek Koterski. Kiedy inteligent ma depresję

Markowi Koterskiemu nigdy nie było i nie będzie łatwo. Scenariusz „7 uczuć" pisał kilka lat. Wszystkie realizowane filmy przypłaca depresjami albo odwrotnie – zawdzięcza im chwilowe katharsis.

Aktualizacja: 12.10.2018 23:10 Publikacja: 12.10.2018 10:00

Ojciec i syn. Tym razem w rolę Adasia Miauczyńskiego wciela się Michał Koterski

Ojciec i syn. Tym razem w rolę Adasia Miauczyńskiego wciela się Michał Koterski

Foto: Forum

Rozpadło mi się małżeństwo. Rodzina mi się rozpadła. Nie potrafię utrzymać żadnej przyjaźni. Znajomości nawet zwykłej. Wszystkiego się boję. Cały czas przestraszony jestem. Wylękniony jakiś. Zły na wszystkich o wszystko. Zazdrosny bez powodu. Wciąż smutny, w środku, nawet jak się śmieję. Przez pierwszą godzinę po wstaniu jestem właściwie w rozpaczy. Czuję, że nie jestem taki, jakim chciałbym być. Szlachetny, silny jak Gary Cooper w „W samo południe". Bądź sobą. Jak mam być sobą, skoro nie lubię siebie? Nienawidzę – tak w „7 uczuciach" Marka Koterskiego zaczyna swoją spowiedź u psychoterapeuty Adaś Miauczyński, polski inteligent.

Marek Koterski nie jest twórcą, który bierze się do komedii o biznesmenach, zekranizuje szkolną lekturę, a po drodze jeszcze wyreżyseruje kilka odcinków popularnego serialu. On od lat śledzi losy polskiego inteligenta. Robi wiwisekcję na sobie, na nas. Obala polskie mity, te najcenniejsze, do których jesteśmy najbardziej przywiązani. Jego inteligent nie jest Kordianem wadzącym się z Bogiem na szczycie Mont Blanc ani chłopcem z piękną twarzą, który w sierpniu 1944 roku z biało-czerwoną opaską na ramieniu biegnie na niemieckie czołgi, ku wolności.

Inteligent z filmów Koterskiego nie daje sobie rady ani ze sobą, ani ze światem. Patrzył, jak rozpadała się więź między jego rodzicami, rósł w socjalizmie, sam żył potem w blokowisku, swoje uczucia porozmieniał na drobne, a kiedy przyszedł przełom, nie potrafił chwycić wiatru w żagle. Spauperyzowany, coraz bardziej sfrustrowany i agresywny, zagłębiał się w drobne nieszczęścia, w poczucie życiowej przegranej. A dziś, wypalony, próbuje zrozumieć, dlaczego jest uczuciowym bankrutem. Idzie z duchem czasu, więc pracuje z psychoterapeutą. Wraca do lat dzieciństwa i młodości.

„Przeciętnie jesteśmy dziećmi przez 5 tysięcy dni. Pamiętamy z tego mniej niż 400 godzin" – brzmi motto „7 uczuć" zaczerpnięte z książki Andrzeja Samsona. Dalej Koterski przypomina myśl Wiktora Osiatyńskiego: „... w szkole uczyli mnie wielu rzeczy. Nikt jednak nie nauczył mnie, że jest siedem podstawowych uczuć, że trzeba je umieć wyrażać". „...i przeżywać" – dodaje Adaś Miauczyński.

Droga do kina

A jakie było pana dzieciństwo? – spytała reżysera dziennikarka w czasie konferencji prasowej na festiwalu w Gdyni.

– Eeee, to jeden z powodów dla których nie udzielam wywiadów. Nie odpowiadam na prywatne pytania – roześmiał się Marek Koterski.

Ze starych wywiadów i z rozmów z publicznością można jednak się czegoś dowiedzieć. Urodził się w 1942 roku w Krakowie. Po wojnie rodzice z nim i jego starszym bratem przenieśli się do Wrocławia. Zamieszkali w starej willi w dzielnicy Biskupin. W „Domu wariatów" odtworzył jej wnętrza, można się domyślać, że także klimat. Gęstą atmosferę tworzoną przez ludzi, którzy po latach z trudem się nawzajem wytrzymują. Agresywni w stosunku do siebie. Impulsywni, nietolerancyjni. – Jak u Poego w „Upadku domu Usherów" – wspominał kiedyś Koterski.

Ale jednocześnie to rodzice zabrali go po raz pierwszy, jako pięciolatka, do kina, do opery, do teatru. I wyrabiali w nim ambicję. Matka chciała, żeby Marek i starszy o siedem lat Grzegorz byli „kimś". Gigiemu nie udało się zostać gwiazdorem filmowym. Marek chciał ambicje matki spełnić. W „7 uczuciach" jest scena, w której bohater na pierwszej stronie brulionu pisze drukowanymi literami: „UTWORY WYBRANE. ADAŚ MIAUCZYŃSKI". Koterski przyznaje, że sam miał taki zeszyt. Pozostał pusty.

– Marzyłem, żeby być kimś szczególnym – przyznaje. – A wtedy najbardziej prestiżowy był zawód reżysera filmowego.

Najpierw jednak poszedł na polonistykę. Był kierownikiem literackim Akademickiego Teatru Sylaba, publikował recenzje i eseje w „Poezji" i „Odrze", w 1967 roku w almanachu młodych „Pomosty" wydrukował opowiadanie „Zaczerpnąć dłonią" o śmierci Zbyszka Cybulskiego. A same studia? Po latach powiedział, że długo uważał te cztery lata za stracone, jednak literackie otrzaskanie nie poszło w las. „Dzień świra" napisał ukrytym trzynastozgłoskowcem, a scenę katastrofy samochodowej z „Baby są jakieś inne" – ośmiozgłoskowcem. – Widz tego nie musi wiedzieć, ale poczuje ukryty w filmie rytm – mówi.

Mógł zostać na uczelni jako asystent profesora Jacka Trzynadlowskiego w Katedrze Teorii Literatury, ale zakochany w malarce pojechał do Warszawy i jako wolny słuchacz przez rok chodził do pracowni Eugeniusza Eibischa na Akademii Sztuk Pięknych.

Do złożenia papierów do łódzkiej Filmówki zachęcał go przyjaciel z czasów przedszkolnych Edward Kłosiński, później wybitny operator, który już tam studiował. Koterski dostał się na reżyserię w 1967 roku, a dziś mówi:

– Z czterech lat nauki pamiętam dwa zdania. Kazimierza Karabasza: że w dokumencie trzeba sobie odpowiedzieć na pytania co, w imię czego i w jaki sposób robimy. I Wojciecha Hasa: że wolno w fabule może być tylko na początku, ale nie na końcu. Wychodząc z Filmówki nie miałem pojęcia, co to jest oś montażowa. To jakbym po podstawówce nie wiedział, ile jest dwa plus dwa. Ale mimo wszystko uważam, że szkoła mnie stworzyła. Przychodziliśmy na Targową o dziewiątej rano, wychodziliśmy o dziewiątej wieczorem. W tej Łodzi włókienniczej, szaroburym demoludzie – za murem uczelni od rana do wieczora oglądaliśmy zakazane filmy, które dostawaliśmy z ambasad: amerykańskiej, włoskiej, francuskiej. W czasie seansów głośno gadaliśmy, kłóciliśmy się, czasem dochodziło nawet do bójek na tle artystycznym. Uważaliśmy, że Antonioni to pecha, że Fellini to pecha, od nas się zacznie kino. I sądzę, że takie myślenie jest najważniejsze. Jak powiedział Pudowkin: kto awangardzistą za młodu nie był, ten realistą na starość nie będzie. Najpierw trzeba rozwalić wszystko, co się zastało, a potem budować swoje. Młody człowiek musi się buntować i śnić o potędze.

Pierwsze wstrząsy

Nie było jednak lekko. Już pierwsza jego etiudka „Podwórko" wzbudziła niechęć Wandy Jakubowskiej, która uznała ją za obrazek artystyczny i indywidualistyczny, skrajnie aspołeczny, niemający nic wspólnego ze „służebnością", jakiej oczekiwała od kina. Dalej było tylko gorzej.

Koterski należał do studentów „krnąbrnych". Jak wspominają koledzy, nie był nawet antysocjalistyczny, lecz asocjalistyczny. Wanda Jakubowska przez dwa lata odrzucała mu projekty dyplomu. Wreszcie, gdy na festiwalu w Edynburgu świetne został przyjęty jego nielegalnie zrobiony i wywieziony za granicę wstrząsający dokument z izby wytrzeźwień „Ech", dostał absolutorium. Bez oceny.

Po szkole długo kręcił dokumenty, głównie dla łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych. Portrety artystów, m.in. Romana Kłosowskiego czy podwójny Grażyny Szapołowskiej i Adama Hanuszkiewicza, ale też zarejestrował rozmowy z uczniami podstawówki o uzależnieniach („Przyczyny narkomanii") czy z maturzystami o wzorcach bohaterów („Polski bohater współczesny"). Powstało tych filmów kilkanaście.

– Zrobiłem dokumenty, antydokumenty, dokumenty inscenizowane, które sprawiały wrażenie bardziej prawdziwych niż te nieinscenizowane – mówi Koterski. – Czułem, że się wypstrykałem. Rok siedziałem i patrzyłem w ścianę w kuchni. I wtedy nagle coś mi podyktowało „Dom wariatów". Dyktowało sześć tygodni, ale jak już tekst był skończony, nie wiedziałem, co z nim zrobić. Aż przypadkiem spotkałem Waldka Dzikiego. Spytał: „Nie masz jakiegoś scenariusza?" „No, mam taki..." – opowiedziałem. „To przynieś go do Studia Irzykowskiego" – zaproponował.

Tak powstał „Dzień wariatów", w którym narodził się Adaś Miauczyński. Na razie zresztą tylko Adaś. – Dlaczego Adaś? Bo nie cierpiałem mojego imienia. Zawsze chciałem być Edkiem. Jak mój przyjaciel Edek Kłosiński. No więc przy „Domu wariatów" pomyślałem: wezmę alfabet i wybiorę pierwsze imię, którego nie lubię równie mocno jak Marka. Trafiło się szybko. Adaś? OK. Przepraszam wszystkich Adasiów. Teraz już kocham to imię. Dzięki publiczności. Choć ileś filmów musiało minąć, zanim zorientowałem się, że mój Adaś zaczyna być – pretensjonalnie to zabrzmi – archetypem kulturowym. Jak Franz K. W drugim filmie – „Życiu wewnętrznym" – Adaś zamienił się w Michała, na cześć mojego syna, który się wtedy urodził. Ale za to zyskał nazwisko. Dekoratorka musiała zrobić tabliczkę na drzwi jego mieszkania. Miałem 5 minut na decyzję, pomyślałem: „Jakieś kocie nazwisko powinno być, takie jak moje. Koterski... To Miauczyński". W trzecim filmie mój bohater wrócił do swojego imienia i tak zostało.

Przed i po przełomie

Po latach Adaś Miauczyński jest bohaterem Koterskiego tak jak Antoine Doinel był bohaterem François Truffauta. Stał się jego alter ego. I żaden z niego bohater.

– Łatwiej, cholera, robić filmy o herosach, a nawet o bandytach, bo zbrodnia ma jakiś wymiar — mówi reżyser. – A co za wymiar ma fakt, że ja mieszam siedem razy herbatę, w prawo? Ale przecież to liczenie może okazać się piekłem. I ludzie zwyczajni, pozbawieni w życiorysach heroizmu, też mają prawo do szczęścia, do bólu, do upadku, do dźwigania się z tego upadku.

Miauczyński nie był zresztą aż tak „zwyczajny". Wniósł na ekran los polskiego inteligenta. W „Domu wariatów" Koterski sportretował jego rodzinę – zepchniętą z piedestału, wtłoczoną we wspomnienia, z traumami wyniesionymi z wojny i z poczuciem niedowartościowania. Z nawykami budzącymi mieszankę śmiechu i politowania, z jawnie okazywaną niechęcią. Trzydziestoletni Adaś, odwiedzający rodziców po kilku latach nieobecności, z pamięci wyciąga sceny kłótni, które rozgrywały się w dzieciństwie, stosy kompleksów, przemilczeń, agresji. A nad tym wszystkim unosi się samotność – każdego z członków tej rodziny.

Adaś przejął od rodziców niechęci i niespełnienia, a na dodatek został przemielony przez socjalistyczną „urawniłowkę". W „Życiu wewnętrznym" gnieździ się w małym mieszkaniu, w obskurnym bloku z odrapanymi klatkami schodowymi i brudną windą – jedynym miejscem, gdzie toczy się życie towarzyskie. Jego świat to źle traktowana, zaniedbana i przestraszona żona w przydeptanych pantoflach, przy której można być agresywnym chamem, wykrzykującym: „Nie zabiję cię, bo zmarnuję sobie życie". Nudne wieczory przed telewizorem, przy kanapkach albo pomidorowej, dziecko, które woli mieszkać z dziadkami, hipochondria, brak perspektyw. I co najwyżej fantazje seksu z sąsiadkami.

W kolejnym filmie – „Porno" – Koterski opowiedział o rozmienianiu uczuć na drobne, w „Nic śmiesznego" – o poczuciu bycia wciąż tym drugim. To był jego pierwszy film w całości zrealizowany po transformacji ustrojowej. Historia 40-letniego reżysera nieudacznika. Koterski opowiadał o naszym malkontenctwie, o niemożnościach, o marazmie inteligenta czekającego, że dobrobyt i szczęście spłyną mu do rąk same. Zrobił komedię, ale niejeden widz musiał przypomnieć sobie Gogolowskie zdanie: „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!".

Najbardziej tragiczny obraz polskiego inteligenta narysował Koterski w „Dniu świra". 13 lat po 1989 roku życie Adasia Miauczyńskiego się nie zmieniło. A jeśli tak – to na gorsze. W komunizmie był jednym z wielu. W nowej rzeczywistości prześcignęli go ci bardziej obrotni, którzy pozakładali biznesy i jeżdżą na wakacje nad ciepłe morza.

Był początek nowego wieku. W dyskusjach na temat kondycji polskiego społeczeństwa powtarzały się stwierdzenia o powstawaniu nowych elit. Kryterium przynależności do wyższej sfery zaczynał wyznaczać poziom dochodów. Warstwa inteligencji też się zmieniła: coraz częściej nie tworzyła idei, lecz odpowiadała na zapotrzebowanie rynku – dostarczała ekonomistów, informatyków, maklerów giełdowych, psychologów, lekarzy. Kto nie nadążał, odpadał. Media budowały obraz emeryta, którego nie stać na kupno gazet, nauczyciela niemogącego pozwolić sobie na pójście do kina czy kupienie książki. Marek Koterski sięgnął głębiej: pokazał, że za pauperyzacją inteligenta kryła się czasem podobna bezsilność i agresja, jaka towarzyszyła chłopakom z blokowisk.

Adaś Miauczyński w „Dniu świra" budził się rano ze słowami „K..., ja pierd...". Bez nadziei, bez złudzeń. Za sobą miał wychowanie w toksycznym domu, nieudane małżeństwo. Przed sobą wykład dla głupawych licealistów, których sonety krymskie Mickiewicza interesują dokładnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, pensję 760 zł miesięcznie i samotność. W sobie – poczucie degrengolady. A frustracja rodzi agresję. I właśnie to zjawisko, tak dzisiaj znaczące, zarejestrował 15 lat temu Koterski. Codzienność 40-letniego Adasia to kanapa w domu, odwiedziny syna – nieudacznego jak on sam, tępe oczy uczniów, zmęczone twarze w tramwaju, durni sąsiedzi. A wieczorem gazeta, w którą się onanizuje. Drobne przyzwyczajenia urastające do rangi rytuału. Drobne zabobony stające się obsesjami. I ta wszechogarniająca frustracja zamieniająca się we wściekłość na sąsiada, który zbyt głośno słucha Chopina, na psa, który załatwia się pod oknem, właściwie na wszystko. Obezwładniające, psychiczne zmęczenie. Jakaś tęsknota za pierwszą miłością. Język pełen przekleństw, chamstwo, które staje się normą. Za tę degrengoladę Koterski nie winił nikogo. No bo kogo? Historię? Zły los? Bliskich? Siebie samego?

Po „Dniu świra" wydawało się, że w rozliczeniach z losem trudno będzie Koterskiemu zrobić następny krok. A jednak zrobił. Opowiedział o alkoholizmie przechodzącym z pokolenia na pokolenie. We „Wszyscy jesteśmy Chrystusami" naprzeciwko siebie siedzą ojciec i syn. Ojciec całe życie pił. Syn wpadł w narkomanię. „Z dzieciństwa pamiętam tylko wstyd – mówi syn. – Kiedy na ciebie patrzyłem, chciałem, żebyś umarł". On musiał to z siebie wyrzucić, a ojciec musiał tego wysłuchać.

Koterski opowiedział o nałogu, który niszczy nie lumpa, ale człowieka wykształconego. Pokazał bezbronność żon. Rozpacz matek. Dramaty dzieci. W jego filmie twarze się zmieniają, czasy się zmieniają, ale tragedia zostaje taka sama. Syn patrzy na upadek ojca. Po latach sam pije, na oczach własnego dziecka. Degrengolada, popaprane życie, wieczna mistyfikacja. Budowany z mozołem świat kłamstw, że niby wszystko jest pod kontrolą. Chwile wytchnienia, gdy udało się wyrwać nałogowi miesiąc, rok, czasem kilka lat, gdy w oczach bliskich pojawia się nadzieja. A potem znowu flacha. Bo Polak został papieżem. Bo matka umarła. Bo szef w pracy nie docenia.

Koterski nie szczędził widzowi obrazów upodlenia, rzygania, zapijania się do nieprzytomności. I jak zwykle, widział to, czego usilnie staramy się nie dostrzegać. Także niedowład uczuć. Matka w szpitalu prosi syna: „Pogłaszcz mnie po głowie", a on cofa rękę. Następnego dnia będzie już za późno. W sądzie sędzina pyta: „Dlaczego chce się pan rozwieść?". „Bo jej nie kocham. Nigdy jej nie kochałem". Nigdy? Przecież ta zmęczona życiem kobieta kiedyś była młodą dziewczyną śniącą o niebie...

A jednak w tym bolesnym filmie reżyser zostawił widzom nadzieję. Kiedy degrengolada sięga dna, syn rzuci wszystko i będzie przy ojcu. Potem ojciec rzuci wszystko, by wyciągnąć syna z narkomanii. Wspaniałe kreacje stworzyli tu Marek Kondrat i Andrzej Chyra jako stary i młody Adaś Miauczyński. A syna zagrał Michał Koterski. Prawdziwie, boleśnie. Jak mogło być inaczej?

Po tym obrazie Koterski na chwilę uciekł od Miauczyńskiego. Przynajmniej teoretycznie. W filmie „Baby są jakieś inne" podobny do jego bohatera sfrustrowany inteligent jedzie średniej klasy samochodem w nieznanym kierunku. Łysiejący 50-latek gada z mało skomplikowanym towarzyszem podróży, wylewając swoje żale i kompleksy, spychając wszystko na... baby. W końcu na kogoś trzeba. Więc ta ucieczka od Adasia była trochę pozorna.

A po 12 latach, które minęły od „Wszyscy jesteśmy Chrystusami", w „7 uczuciach" znów Adaś Miauczyński rozlicza się z życiem. Wraca do dzieciństwa, do szkoły. Pokazuje jak świat atakuje człowieka wtedy, kiedy jest on najbardziej bezbronny. Jak kpi z jego uczuć, uczy go hipokryzji, zaraża przemocą i cwaniactwem. Pozbawia wrażliwości, dając do zrozumienia, że sukces jest tylko dla silnych. Koterski portretuje rodziny pełne niespełnień i chorych ambicji, szkołę wypaczającą charaktery. Przypomina, że choć wszyscy nosimy w sobie dziecko, ono wcale nie jest takie niewinne. Bo musiało zbudować sobie pancerz, żeby przetrwać. Tylko czy w tym pancerzu daje się zachować marzenia? Wierzyć w miłość? Tworzyć lepsze światy?

Życiorys pisany bólem

Z portretem inteligenta Koterskiemu nigdy nie było łatwo się przebijać. Na kolaudacji „Domu wariatów" w Ministerstwie Kultury dostał dwóję, nie uznano mu debiutu i zakazano robienia plakatu. Film miał tylko dwie kopie.

– Pomogli mi dziennikarze, bo napisali świetne recenzje i „Dom wariatów" został pokazany na festiwalu młodych w Koszalinie – wspomina. – I wygrał. Więc warunkowo pozwolono mi zrobić drugi film. Za „Życie wewnętrzne" na kolaudacji dostałem już trzy minus. Ale znów krytycy sprawili, że film trafił do Gdyni. Dostał nagrodę za reżyserię, więc w ministerstwie podniesiono mi stopień na czwórkę. No i już mogłem pracować.

Koterski nie ukrywał, że kino jest dla niego terapią. W końcu nie przenosi na ekran cudzych scenariuszy. Wyciąga te opowieści z własnych trzewi. Pisze po tysiąc stron, potem bezlitośnie je wyrzuca:

– Myślę, jak przyjąłbym swój film jako widz. A mam się za widza wymarzonego: w połowie znawca, w połowie kucharka. Albo płaczę w kinie, albo się śmieję, albo przeżywam, albo wychodzę. W czasie pisania, a potem kręcenia, co chwilę sadzam się w wyobraźni na widowni, pytając: „Maruś oglądałbyś to? Jak nie, to wywal tę scenę!".

Na planie „umiera". Ze strachu. – Przy każdym filmie, może nawet coraz bardziej – przyznaje. – Przy „Domu wariatów" próbowałem tylko kilka razy uciec z planu, a przy „7 uczuciach" codziennie chciałem to robić. Strach się potęguje. Wtedy najlepszym lekarstwem jest rozmowa ze sobą: „A jak uciekniesz, to będziesz mógł dalej żyć? Nie. To trzeba dalej kręcić". Wytrzymuje. Wytrzymał nawet na planie „Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Może musiał się rozliczyć z tamtym czasem, kiedy sam pił, kiedy rozpadło się pierwsze małżeństwo, kiedy musiał walczyć o syna, który też miewał w życiu momenty odlotów?

Zresztą artyście takiemu jak Koterski pewnie nigdy nie będzie łatwo. – Scenariusz „7 uczuć" pisałem rok i myślałem, że mnie odwiozą w kaftanie do szpitala – opowiada. – Odłożyłem temat, zrobiłem „Baby są jakieś inne". Ale potem „7 uczuć" przywołało mnie z powrotem. Siedziałem nad tekstem kolejne trzy lata. Po drodze wpadła mi w ręce książka „Mit szczęśliwego dzieciństwa", na okładce innej zobaczyłem zdanie Wiktora Osiatyńskiego, że w szkole uczono go o istnieniu 112 niepodległych państw, z Kubą 113. Ja to zmieniłem na dopływy Nilu.

W „7 uczuciach" wystąpiła plejada gwiazd. Wiele z nich reżyser poprzebierał w szkolne mundurki, wtłoczył w postaci dzieci. I razem z nimi spojrzał wstecz. Na nas wszystkich. Jak zwykle zrobił film bardzo osobisty. Tym bardziej przejmujący, że Adasia Miauczyńskiego gra jego syn Michał. Przedstawiciel kolejnego pokolenia polskich „wykształciuchów", choć czasy się zmieniają, tak samo jak ich ojcowie i dziadkowie zagubionego i pełnego kompleksów. To nie jest świat dla inteligentów?

Marek Koterski skończył niedawno 75 lat. I coraz częściej można go zobaczyć uśmiechniętego. Uspokojonego w drugim małżeństwie, z aktorką Małgorzatą Bogdańską. Sam zresztą przyznaje: – Mam poczucie sukcesu, samorealizacji, stabilizacji finansowej, spełnienia w miłości, w relacji z synem. Wszystko gra. Choć pewnie to nie moja zasługa, lecz jakaś łaska. Coraz częściej patrzę na Adasia Miauczyńskiego z pewnym dystansem. Moje życie rozjeżdża się z jego życiem. Ale on wciąż jest mi bliski.

Więc i w filmach Koterskiego pojawia się nadzieja. W „7 uczuciach" jest taka rozmowa Adasia i psychoterapeutki: „Nie nauczono cię radzić sobie z podstawowymi uczuciami". „Jakie to uczucia?" „Smutek, strach, złość, samotność, wstyd, poczucie winy". „To chyba sześć, chyba?" „Radość jeszcze".

I dalej:

„A co teraz czujesz?" „Wstyd". „To dobrze". „Że się wstydzę?" „Że wiesz co czujesz".

(Wypowiedzi reżysera pochodzą ze spotkań z publicznością na festiwalach w Gdyni, Koszalinie i Toruniu)

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rozpadło mi się małżeństwo. Rodzina mi się rozpadła. Nie potrafię utrzymać żadnej przyjaźni. Znajomości nawet zwykłej. Wszystkiego się boję. Cały czas przestraszony jestem. Wylękniony jakiś. Zły na wszystkich o wszystko. Zazdrosny bez powodu. Wciąż smutny, w środku, nawet jak się śmieję. Przez pierwszą godzinę po wstaniu jestem właściwie w rozpaczy. Czuję, że nie jestem taki, jakim chciałbym być. Szlachetny, silny jak Gary Cooper w „W samo południe". Bądź sobą. Jak mam być sobą, skoro nie lubię siebie? Nienawidzę – tak w „7 uczuciach" Marka Koterskiego zaczyna swoją spowiedź u psychoterapeuty Adaś Miauczyński, polski inteligent.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą