Mariaż liberalizmu z demokracją był od zawsze związkiem trudnym – by nie powiedzieć „mezaliansem". Czytając pisma Alexisa de Tocqueville'a, Benjamina Constanta czy Johna S. Milla łatwo dostrzec napięcie, jakie dzieli postulat autonomii jednostki z przyznaniem władzy demokratycznej większości. Połączenie tych dwóch żywiołów w jeden – demokrację liberalną, która przy władzy większości miała stać na straży praw jednostkowych – było przez znakomitą większość myślicieli liberalnych akceptowane, ale z daleko posuniętą rezerwą. Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że jeden z pierwiastków musi kiedyś przeważyć i wchłonąć drugi.
Dość zabawne jest to, że spór ten od XIX wieku nie posunął się ani na centymetr. Dzięki dwudziestowiecznym doświadczeniom liberałowie zyskali tylko kilka historycznych przykładów na to, jakimi nieszczęściami kończy się „pozostawienie ludu samemu sobie". Ale powoływanie się na nie już na nikim tak naprawdę nie robi wrażenia – głównie ze względu na to, jak bardzo są nadużywane.
Można abstrahować od kuriozalnej pracy Karla Poppera o „wrogach społeczeństwa otwartego", jednak w podobnym tonie wypowiadali się wszyscy celebrowani myśliciele liberalni od drugiej połowy XX wieku, od Isaiaha Berlina po Stephena Holmesa. Ukuto nawet pojęcie populizmu, aby nadać wspólną łatkę wszystkiemu, czego w demokracji nie lubią liberałowie – i udowodniono, że na końcu populizmu zawsze stoi jakiś Hitler.
Wskazanie, że demokracja żyje emocjami, które z większości czynią tłum, a im gorętsze są emocje, tym bardziej tłum skłonny jest do zburzenia starego ładu, nie jest niczym nowym. Ba, można powiedzieć, że jest najstarszym problemem filozofii politycznej. Degradację demokracji w tyranię badali i Platon, i Arystoteles, więc liberalny wkład w tę analizę jest raczej wtórny, a jedynie przybrany w inną terminologię.
Różnica pomiędzy klasyczną tradycją myślenia o państwie a filozofią liberalną jest jednak taka, że ta druga nie ma wiele do zaproponowania w sensie pozytywnym, przynajmniej oficjalnie. Co więcej, w ujęciu myślicieli takich jak Berlin, proponowanie czegoś pozytywnego – na przykład pewnej hierarchii wartości – jest niebezpieczne dla ludzkiej wolności. Jeżeli bowiem ktoś twierdzi, że ważne są wartości prawdy, dobra i piękna, to może zadecydować o tym, że wolność ludzką należy ograniczyć, aby triada ta była realizowana. Zamiast tego więc, ciągnie oksfordzki filozof, należy skupić się na wolności negatywnej, czyli „wolności od". Liberalizm więc niczego nie proponuje; liberalizm broni tylko przed niebezpiecznymi propozycjami.