Chmielewski, tak jak jego mistrz, zamienia w sztukę zdarzenia absolutnie przyziemne: powroty z pracy tramwajem, małpkę kupioną w delikatesach, wakacje w Chorwacji czy spacer z psem.
„Magiczne światło miasta" to dziesięć opowiadań twórcy, który krótką formę traktuje jako cel sam w sobie, a nie książkowy „zapychacz" drukowany tylko po to, by dopełnić kontraktu z wydawcą. Po powieści „Belweder gryzie w rękę" (2017) Chmielewski wrócił do świata krótkiej prozy i napisał książkę pochłaniającą, w której każda nowela intryguje, a kilka wręcz budzi zachwyt.
Jak choćby pierwsza w tomie. Szokująca, choć jednocześnie całkiem zwyczajna. Bohater „Umierać po chorwacku" rozpamiętuje jedną głupotę całe życie i nie wierzy, że zrobił to właśnie on – wykształcony, kulturalny człowiek („usłyszałem sam siebie, ale to przecież nie mogłem być ja").
To jest właśnie punkt wspólny większości tych opowiadań – bohater, który przekroczył swoją granicę i znalazł się poza oswojoną rzeczywistością, utracił kontrolę, zaskoczył (zatrwożył) sam siebie i otoczenie. Jednorazowo, jak w „Umierać po chorwacku", a czasami trwale, jak narkoman z „Bajki spod szaletu", który staje się naszym wyniszczonym przewodnikiem po współczesnej Warszawie. Zmęczony heroinista, świadomy, że jest już „po drugiej stronie", gdzie świat zwykłych ludzi, ich trosk i problemów, jest dla niego niedostępny. Chmielewski wchodzi w tej noweli na wyżyny stylizacji i nie gorzej niż Irvine Welsh w „Trainspotting" oddaje koszmar życia w uzależnieniu.
„Psie żarcie" to kolejne cacko w tym zbiorze – historia mężczyzny zaczynającego regularnie podjadać z puszki dla psa, bo ten „woli skrawki wędlin albo kości z obiadu. Bardzo mu się dziwię". To opowiadanie po latach mogłoby trafić do antologii najlepszych miniatur prozatorskich z drugiej dekady XXI wieku, gdyby tylko ktoś jeszcze takie drukował. Znakomite, trochę w stylu Etgara Kereta, ale pozbawione charakterystycznego dla tego izraelskiego pisarza quasi-metafizycznego banału, przeciwnie – Chmielewski sięga po groteskę i absurd, by jeszcze ostrzej ciąć realizmem po oczach. W końcu bohater zaczyna jeść psie żarcie w ramach swego osobistego protestu, bo zdradza go żona. Nie ma na tyle odwagi, by jej powiedzieć, że to wie, ale ma jeszcze godność, by nie jeść jej potrawki z kurczaka czekającej na odgrzanie w lodówce. W tle jest opowieść oświęcimska Zofii Posmysz, z którą bohater – dziennikarz, wydawca – robi wywiad. Dziwny miszmasz wątków, który jednak w całości sprawdza się doskonale. Poruszająca jest także opowieść o młodej kobiecie, która porzuca marzenia o graniu bluesa i poświęca się niełatwej roli (samotnej) matki – „Koliber i ja".