Cała partyjna wierchuszka obecna na zaślubinach rozwódki z prawowitym ojcem i mężem, ci, którzy całą rewolucję oparli na powrocie do zasad religijnych, jak za PRL pokazali, czym są dla nich obywatele, a raczej – w tym wypadku – owieczki. Niczym innym niż stado baranów. Ile jeszcze ludzie wytrzymają lepszych bólów i lepszych rozgrzeszeń? Póki w grę wchodzą socjalne dodatki, nie da się oczywiście tego policzyć.
Mnie interesuje znacznie bardziej to drugie, bliższe mi, opozycyjne ugrupowanie, które przegrało tak nieznacznie. Interesują mnie obietnice „rozmów ze wszystkimi" i nowe otwarcie, „przyznanie się do błędów". Za moim zainteresowaniem idzie pytanie: czy będzie można nazwać te błędy, nie będąc posądzonym o ciasny móżdżek buraka? Kiedyś, zresztą pierwszy i ostatni raz, zostałam zaproszona na debatę przez dziennikarkę z kręgów liberalnych i taka też była widownia. Siedział tam młody chłopak, najwyraźniej myślący samodzielnie, nie żaden przemocowy „kark". Co jakiś czas zgłaszał się do pytań i bez żadnej agresji zgłaszał swoje wątpliwości. Sala mruczała, prychała, aż wreszcie zaczęto pokrzykiwać: „Nie chcemy go tutaj!". Chłopak w końcu wyszedł, a ja paliłam się ze wstydu, że jestem po stronie przemawiających, nie mogę wstać, dogonić go na ulicy i pogadać.