Naprawdę? Przypatrując się debacie na temat ocen z religii na świadectwie maturalnym, zacząłem mieć co do tego wątpliwości. Bo jak pojmować słowa licznych przecież i wpływowych przeciwników tego pomysłu, twierdzących, że religia jest czymś całkiem irracjonalnym?
Religia, a chrześcijaństwo w szczególności, słyszałem od poważnych skądinąd osób, to kwestia prywatnej, osobistej wiary, uznania arbitralnych dogmatów. Wara od niej rozumowi. Nie da się jej zmierzyć i ocenić. Religii, mówili, nie da się racjonalnie uzasadnić i tym samym nauczyć innych. Chrześcijaństwo w takim ujęciu nie daje żadnej wiedzy: to albo nieszkodliwe dziwactwo, albo mętna ideologia. Coś jak New Age, animizm czy magia.
O dziwo, nikomu ze zwolenników tej tezy nie przeszkadza fakt, że rozwój zachodniej myśli - także tej nowożytnej, zaczynającej się od dzieł pewnego wychowanka jezuitów - był ściśle związany z chrześcijaństwem. Śmiem powiedzieć, że właśnie nauka religii dla wielu największych umysłów była pierwszym krokiem do refleksji nad sensem życia, wartościami, ludzkim losem. Bo jeśli coś wyróżniało chrześcijaństwo, a zwłaszcza katolicyzm, to akceptacja rozumu, uznanie dla logicznego i precyzyjnego wnioskowania, dla wiedzy i powszechnych rozumowych zasad. Św. Augustyn, św. Anzelm, św. Tomasz z Akwinu, Edyta Stein, Jacques Maritain - przykłady można mnożyć. Odmówić chrześcijaństwu rozumności, to zamknąć je w getcie, wyrzucić ze sfery publicznej i ostatecznie skazać na niebyt.
Można iść tą drogą. Ale proszę o więcej konsekwencji. Jeśli religia chrześcijańska jest czymś, czego człowiek nie ma prawa się uczyć i zdawać na maturze (mówię o prawie, nie obowiązku), to dlaczego światli przedstawiciele państwa mają tolerować tak nieznośnie irracjonalne święta jak Boże Narodzenie? Jak można pozwolić, żeby kolejne pokolenia nasiąkały propagandą, zgodnie z którą ludzie uznają jako fakt to, że Maryja urodziła syna, będąc dziewicą? Uczciwiej byłoby znaleźć inny powód do świętowania, a upartych zwolenników owego osobliwego zabobonu posłać na przyspieszony kurs biologii. Czyż nie?
Skomentuj na blog.rp.pl