Ta Afryka ciągle istnieje. Autobusy odjeżdżają dopiero wtedy, gdy są pełne – trzeba czekać, aż wszystkie miejsca zostaną zajęte, choć potem kierowcy jadą jak na złamanie karku, jakby godzina w tę czy we w tę miała jakiekolwiek znaczenie. Przy drodze z Morogoro do Dar es Salaam – jakieś 250 kilometrów asfaltem – codziennie rano walają się wraki ciężarówek, które w nocy wyleciały z trasy. Pod ich kołami każdej doby giną codziennie setki ludzi, którzy gdzieś szli albo jechali na rowerach.28 stycznia jechałem samochodem z Addis Abeby do miejscowości Bahir Dar w Etiopii, 550 kilometrów na północny zachód od stolicy. Na całej trasie poboczem szli ludzie. Szli albo biegli. Robotnicy wynajmujący się na dzień do pracy w polu, handlarze gnający swoje objuczone towarem osiołki do miasta na targ, dzieci – do szkoły, stare babcie uginające się pod ciężarem drewna na opał. Nie było przerw w tej procesji, w miastach tylko zagęszczała się, bo tutaj cały naród wylegał na ulicę. Wjeżdżaliśmy w stada wołów i owiec, leniwe psy przechodziły przez jezdnie, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Niektóre ginęły pod kołami rozpędzonych wozów, a potem leżały tak godzinami w słońcu. Pośpiech, a zaraz obok nieskończenie dużo czasu.
Bo przecież w Afryce głównym zajęciem większości ludzi jest czekanie: na klienta, który coś kupi, na pracę, która może się znajdzie, na los, który coś przyniesie. W Dakarze pobiłem rekord świata w czekaniu na posiłek w restauracji. Zamówiłem rybę: pierwszy raz przypomniałem kelnerce o sobie po pół godzinie, drugi po godzinie. Rybę, świeżo upieczoną i doskonale przyprawioną przyniesiono mi po prawie dwóch godzinach czekania. A ja miałem wtedy wyjątkowo dużo czasu i chciałem sprawdzić, ile to może potrwać. Na koniec kelnerka powiedziała, że to nie jej wina, że kto inny się pomylił.
Kowboje w Montanie również mają nieskończenie dużo czasu, i też nie wywołuje to u nich niepokoju. Właściciele i pracownicy rancho, na którym mieszkałem na jesieni, zwykle nie wiedzieli, co będą robić następnego dnia jeszcze po południu dnia poprzedniego. Pytam Jacka, znajomego kowboja, człowieka, który całe życie ciężko fizycznie pracuje, jak mu się z tym żyje. A on na to, że znakomicie, bo przecież zawsze będzie coś do roboty. A jeśli nikt nie zadzwoni z propozycją przegonienia bydła na okolicznym pastwisku albo doglądnięcia stada, to nic nie będzie robił.Rozumiem to połączenie braku czasu i braku pewności. Ja właściwie zawsze podróżuję w pośpiechu, tak najbardziej lubię. Ciągle ktoś coś ode mnie chce i zwykle muszę dostarczyć to coś na czas: reportaż radiowy albo prasowy, artykuł, notatkę albo jakiś inny dowód, że naprawdę tam byłem. Z definicji na początku podróży nie wiem, jaki będzie jej efekt końcowy: czas w moich wyjazdach kurczy się, gęścieje jak materia u Hawkinga (jedna z jego teorii podana w „Krótkiej historii czasu” głosi, że świat ostatecznie skurczy się i zapadnie w sobie) i kiedy ma się już ostatecznie zapaść, to wsiadam w samolot i lecę gdzie indziej. Cykl zaczyna się od nowa.
To nie jest oczywiście idealna sytuacja. Idealnie to byłoby wolno – na rowerze jak u Nowaka albo Bobkowskiego – samochodem, piechotą, albo jak u Kapuścińskiego – nie wiadomo, kiedy i jak. Ale podróżowanie w pośpiechu ma też swoje dobre strony, zwłaszcza gdy ktoś cierpi na ADHD. Ja podczas podróży przechodzę jakąś wersję tej choroby, może niekliniczną, ale łagodną. W tydzień przeżywam wtedy miesiąc, w miesiąc pół roku, pracuję po 15 godzin dziennie, a potem śpię i pracuję przez sen. W Anchorage na Alasce obudziłem się którejś nocy o trzeciej nad ranem, bo przypomniałem sobie, że tydzień wcześniej w Warszawie zapomniałem spakować zasilacz do telefonu satelitarnego; bez tego zasilacza telefon jest bezużyteczny.Jak działa ten mechanizm w głowie? Gdy się przebudziłem, pamiętałem dokładnie, jak w domu przed wyjazdem trzymam ten zasilacz w ręku, potem odkładam go, żeby nie zapomnieć, i zapomniałem. Przypomniałem sobie przez sen na Alasce. A może to żadne ADHD ani zagęszczanie czasu, tylko głupota zwykła, brak przezorności, koncentracji właściwej?
[srodtytul]6 Strach[/srodtytul]
W każdym mieście na Ziemi są takie miejsca, gdzie lepiej nie chodzić. Ale są różne rodzaje przemocy i różne rodzaje strachu. Naprawdę bałem się tylko dwa razy. Pierwszy, gdy zgubiłem się w centrum Bamako na targu miejskim. Wąskie błotniste drogi otoczone parterową drewnianą zabudową, niemiłosierny smród spalin, surowego mięsa, gnijącego jedzenia. Obcy tłum zewsząd napierający i ja w środku jakby przezroczysty, kompletnie dla nich niewidoczny. I ten złowieszczy moment, gdy człowiek orientuje się, że jest sam i nie wie, jak znaleźć wyjście. Podchodzi do mnie człowiek w średnim wieku i krzyczy coś w języku Bambara – wskazuje zagniewany na mój dyktafon, chodzi mu pewnie o to, bym przestał nagrywać, a może myśli, że trzymam w ręku aparat fotograficzny. Wokół nas zbiera się tłum, wreszcie mnie dostrzegli, ale nie tak, jakbym sobie tego życzył. Wkładam dyktafon do plecaka i wycofuję się.
Ale wyjście znikło, zgubiło się za plecami. Zwracam się do kolejnych osób po francusku i nic. Odnajduję jakimś cudem kogoś, kto mówi po angielsku i wyprowadza mnie z tego labiryntu. Dochodzę do głównej drogi, potem do hotelu: biorę prysznic, odpoczywam.
I drugi raz: w Luandzie na Ilha de Luanda nagrywam dźwięki do reportażu o kobietach sprzedających ryby. Nagle zza moich pleców wyskakuje młody człowiek i próbuje wyrwać mi dyktafon. Mocujemy się przez dłuższą chwilę. Na szczęście nie jestem sam, mój towarzysz pomaga mi, napastnik odpuszcza i wolnym krokiem odchodzi. A ja nagle zdaję obie sprawę, że nikt z miejscowych nie stanął w mojej obronie. Miałem niebywałe szczęście, że złodziej nie rzucił się na mnie z nożem albo nie odstrzelił głowy mnie i mojemu koledze. Kobiety sprzedające ryby patrzą na nas, jakby zdziwione naszą impertynencją, pewnie mają rację: ostrzegano mnie, że na Ilha de Luanda różne rzeczy mogą się wydarzyć.
Po chwili podchodzi do nas Angolczyk i pyta, czy chcemy wezwać policję. Stał w oknie swojego mieszkania i widział całe wydarzenie. Nie chcę wzywać policji, szczerze mówiąc, nie wierzę mu. Jeszcze dziesięć minut wcześniej wszystkim wierzyłem, teraz będę w Luandzie ostrożny, ostrożniejszy niż gdzie indziej. Będę ważył słowa, które usłyszę, będę patrzył ludziom na ręce.
W Akrze ukradziono mi dyktafon, którego tak dzielnie broniłem w Luandzie. Ale to była dobra profesjonalna robota: złodziejom groziło większe niebezpieczeństwo niż mnie. To się stało przed stadionem narodowym, tuż przed meczem Ghana – Maroko. Ogromny tłum, wspaniała feta, muzyka, tańce, zabawa na całego. Nagrywałem to wszystko na kamerę w telefonie komórkowym, a dwóch kolegów w tym czasie opróżniło mi kieszenie. Nawet wiem kiedy, zorientowałem się jakieś dwadzieścia sekund za późno. Robota pierwsza klasa. Trzeba mieć tupet, żeby wykonać taki numer i to na oczach policji, której przecież pod stadionem pełno. Chwaliłem w duszy złodzieja za profesjonalizm i pewną delikatność wobec mojej osoby. Tak jak w starym dowcipie o Stalinie: mógł przecież zabić. Gdybym spotkał swoich złodziei, podziękowałbym im, że wyznaczyli mi tak niski podatek za biały kolor skóry.
[srodtytul]7 Przygoda[/srodtytul]
Pływałem tratwą po kaskadach wodnych u źródeł Nilu w Ugandzie, wspinałem się w górach Sierra Nevada w Kolumbii, leżałem półprzytomny po zakażeniu jakimś paskudztwem w Dakarze, będąc przekonany, że to malaria, gnałem krowy w Montanie i przeżyłem wypadek na motocyklu w Bamako. Ale to nie są przygody, tylko atrakcje, które towarzyszą każdej podróży i które fajnie się potem wspomina. Takie atrakcje są jak hemoroidy, wcześniej czy później każdy turysta je ma, a potem o nich opowiada, niektórzy nawet zawodowo.
Prawdziwą przygodą jest spotykanie ludzi, których nie mógłbym poznać, nie wyjeżdżając z domu. Nie jeżdżę medytować do samotni ani na pustynię, choć kiedyś może pojadę. Trochę to wybór, a trochę konieczność – podróżuję pracując, pracuję podróżując, a moja praca polega na pisaniu albo mówieniu o innych ludziach.
Nie jeżdżę też zwykle spotykać postaci sławnych ani wybitnych, moim celem jest opisywanie zachowań ludzi przeciętnych, którzy wyróżniają się tylko trochę, tylko na tyle, by zwrócić na siebie moją uwagę.
Dobrych ludzi jest na świecie więcej niż złych. Zło jest bardziej atrakcyjne, pazerne na naszą uwagę, ale gdyby to ono rządziło światem – życie, również podróżowanie, byłoby niemożliwe. Wszystkie moje podróże ułożone są w ten sposób, że nie da się ich odbyć bez pomocy innych ludzi. Zawsze taką pomoc znajduję.
W dowód wdzięczności za ludzką życzliwość podróżnik ma do oddania tylko jedno: swoją uwagę, którą obdarza innych, powagę, z jaką traktuje człowieka spotkanego po drodze. Wszystko, co dostrzegasz w innym, jest ważne, bo może okazać się kluczem do prawdy o człowieku: sposób chodzenia, plamy od papierosów na palcach, duży kartoflowaty nos albo śmieszna wada wymowy.
W Dar es Salaam poznałem polskiego misjonarza, który jechał do kraju. Spotkałem się z nim kilka godzin przed jego pierwszym powrotem do ojczyzny od 40 lat. Cały ten czas mieszkał w murzyńskiej wiosce, żył jak jej mieszkańcy, uprawiając hektar ziemi wykarczowany gdzieś w puszczy. Rozmawialiśmy przez pół godziny, a ja pamiętam tylko jego znoszone sandały, jedyną rzecz, oprócz sutanny i bielizny, którą miał na własność. Nie wiem, jak się nazywał, nie mam pojęcia, czy kogokolwiek nawrócił, bo nie o tym rozmawialiśmy, nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Nie pamiętam jego twarzy. Zostały mi po nim tylko te sandały. Ciekawe, co jemu zostało po mnie?
Dobra podróż jest jak tkanie nitek, przeplatanie wątków i detali, które składają się w życie. Grecki poeta Kawafis pisał w wierszu „Itaka”, że podróż powinna trwać wiele lat „abyś stary już był, gdy dobijesz do tej wyspy, /bogaty we wszystko, co zyskałeś po drodze, /nie oczekując wcale, by ci dała bogactwo Itaka”. Tak, w podróż najlepiej wybrać się bez oczekiwań, wtedy najłatwiej dostrzegać rzeczy w innych i w sobie. To odkrywanie bywa dziwne: czasem wracam do domu po dłuższej nieobecności i myślę, że to kto inny podróżował, ja nigdzie nie wyjeżdżałem, wyszedłem z życia jak z domu po papierosy i trochę dłużej mi zeszło, a może to życie wzięło sobie urlop ode mnie. Ale to nieprawda. Dobra podróż – tak jak człowiek – nigdy nie jest fikcją.