Siedem słów (pod)różnych

W dowód wdzięczności za ludzką życzliwość podróżnik ma do oddania powagę, z jaką traktuje ludzi spotkanych po drodze. Wszystko, co dostrzegasz w innym, jest ważne, bo wszystko może się okazać kluczem do prawdy o człowieku

Publikacja: 24.12.2008 01:51

Droga w Rwandzie przy granicy z Tanzanią, którą uciekali w 1994 r. sprawcy masakry na plemieniu Tuts

Droga w Rwandzie przy granicy z Tanzanią, którą uciekali w 1994 r. sprawcy masakry na plemieniu Tutsi

Foto: Rzeczpospolita, Dariusz Rosiak DR Dariusz Rosiak

[srodtytul]1 Jazda[/srodtytul]

Najlepsze są podróże, podczas których coś się psuje. 17 lipca 1997 roku, w czwartek, jechałem z Bucaramangi do Mompos w środkowej Kolumbii. Wyruszyliśmy klimatyzowanym autokarem, który popsuł się po dwóch godzinach – trzeba było wymieniać koło. Wymiana trwała kolejną godzinę, na szczęście do El Burro dotarliśmy na czas, czyli tak, by złapać jeszcze jeepa jadącego do El Banco nad Rio Magdalena. Godzina jazdy suchą drogą przecinającą bagnistą sawannę. Po obu stronach pasły się konie, muły i białe krowy, z nieba lał się piekielny żar.

W El Banco okazało się, że tego dnia nie ma już łódek do Mompos, ale jeden z miejscowych zaproponował, że zawiezie nas rzeką na miejsce swoją motorówką za 150 tysięcy peso, czyli mniej więcej tyle, ile zapłacilibyśmy za awionetkę. Ponieważ podróżowałem w towarzystwie przyjaciela Kolumbijczyka, który doskonale rozumiał, na ile chcą nas orżnąć, rozpoczęliśmy rytuał targowania. Jego głównym elementem było czekanie.

To jest najważniejsza cecha dobrego podróżnika, której ja nie posiadam w nadmiarze: umiejętność cierpliwego czekania. Kiedyś w Dakarze mieszkałem w hotelu, przed którym parkowali zawsze ci sami taksówkarze. Codziennie podchodziłem do tego samego i prosiłem, by zawiózł mnie do centrum. – 5 tysięcy franków – mówił, a ja targowałem się z nim i zbijaliśmy cenę do trzech. Następnego dnia powtórzyliśmy targ i następnego znowu. Czwartego dnia mnie to zdenerwowało, bo niby po co mielibyśmy tracić czas. A on swoje: że benzyna podrożała, że droga się wydłużyła i takie tam dyrdymały opowiadał. Powtarzaliśmy te same teksty codziennie przez dziesięć dni i codziennie woził mnie do miasta za 3 tysiące, mimo że na początku zawsze chciał pięć. Uczył mnie cierpliwości i szacunku dla siebie. A może po prostu liczył, że któregoś dnia odpuszczę dla świętego spokoju

Dziesięć lat wcześniej w El Banco po półgodzinie cena dyktowana przez Kolumbijczyka spadła o połowę, po godzinie byliśmy gotowi do drogi za 50 tysięcy peso. Ruszyliśmy. Po następnej godzinie łódka się zepsuła. Właściciel z pomocnikiem próbowali ją naprawić przez jakieś trzy kwadranse, ale w końcu dali za wygraną i dowiosłowali nas do miasteczka San Sebastian opanowanego przez partyzantów z FARC, a może z ELN, albo prawicowych paramilitares, albo może przez armię, czasem trudno ich odróżnić. Kimkolwiek byli, mieli chyba lepszy dzień, bo nie wykazywali specjalnego zainteresowania nami, a właściciel łódki odsprzedał nas innemu flisakowi, który szczęśliwie dowiózł nas do Mompos, miasta, w którym jest tak wilgotno, że nie ma czym oddychać.

Czasem pojazd psuje się niezgodnie z prawami fizyki. Kiedyś w Richmond Park w Londynie zamknąłem samochód tak niefortunnie, że silnik pracował, kluczyk tkwił w stacyjce, a drzwi były zatrzaśnięte. Producent rovera przewidział, że taki niespodziewany obrót rzeczy może kiedyś nastąpić, że ta cała technicznie niemożliwa do realizacji konstrukcja może komuś takiemu jak ja niechcący wyjść, wstawił więc odpowiednie blokady, żeby nikt nie zostawił włączonego silnika przy zatrzaśniętych drzwiach. Tylko że ja nauczyłem się, jak obejść te blokady, żeby było szybciej, żeby nie tracić czasu na wyłączanie silnika, gdy wychodzę z wozu tylko na chwilę, bo potem znowu trzeba by było odpalać, itd. I wszystko doskonale działało do tamtego wieczora w Richmond Park, gdy stałem osłupiały obok swojego włączonego samochodu na pustym parkingu i nie wiedziałem, co dalej robić. Więc wziąłem cegłę, rozbiłem szybę i dostałem się do wozu.

Innym razem jechałem z Barcelony wynajętym samochodem na północ wzdłuż wybrzeża i w ogóle mi się nie spieszyło. Więc stanąłem przy plaży odludnej i zaproponowałem dwóm bliskim mi kobietom, z którymi podróżowałem – jedna to dziecko jeszcze wtedy było – kąpiel dla ochłody we wspaniałym morzu. Z przezorności wszystkie nasze rzeczy w bagażniku zamknąłem, w samych kostiumach kąpielowych zostaliśmy. I do wody, hop! Gdy się wynurzałem, już wiedziałem, że stało się coś ważnego, że nasze życie poprzez ten skok do wody ulegnie zasadniczej zmianie, przynajmniej do czasu kolejnej zmiany. Chodziło mianowicie o to, że kluczyk do samochodu, ten jedyny nasz ówczesny łącznik z cywilizacją, wypadł mi z majtek do morza podczas nurkowania. A brzeg był stromy, woda głęboka. Wyszedłem z morza i stanąłem tak jak kilka lat wcześniej przed samochodem w Richmond Park albo jak przed Kolumbijczykiem po trzeciej awarii motorówki – nie wiedząc, co dalej robić. Troje prawie nagich bezradnych Polaków w katalońskiej wsi w słoneczną niedzielę po południu, gdy wszyscy mają sjestę. Staliśmy, a potem chodziliśmy w kółko przez dwie godziny, gdy nagle na horyzoncie, gdzieś w wiejskim zaułku, pojawił się wóz pomocy technicznej prowadzony przez niejakiego Manolo, którego imię będę pamiętał całe życie. Bo Anioł Stróż zawsze w końcu się zjawia i podaje narzędzia.

[srodtytul]2 Prezerwatywy[/srodtytul]

Najbardziej fascynujące doświadczenie życiowe z udziałem prezerwatyw przeżyłem w Akrze podczas finałów Mistrzostw Afryki w piłce nożnej 3 lutego bieżącego roku. Tak się składa, że wiele rzeczy w trakcie moich podróży wydarza się przy okazji piłki nożnej. Podobnie jak mój redakcyjny kolega Stefan Szczepłek w każdym mieście, które odwiedzam, muszę zobaczyć stadion piłkarski. Wiem, że jest to rodzaj niezrozumiałej dla laików obsesji, ale ulegam jej podczas każdej podróży, mimo że z upływem lat coraz rzadziej chodzę na same mecze. Bardziej zależy mi na dotknięciu trawy albo słupków od bramki. I czym większa dziura, czym bardziej zacofany piłkarsko kraj, tym lepiej. Duże stadiony, zwłaszcza teraz, wszędzie wyglądają podobnie, a na przykład różnice między piaszczystymi boiskami na Zanzibarze i klepiskiem w liczącej 500 mieszkańców miejscowości Bridger w stanie Montana są jednak znaczne.

Tamtego dnia w lutym stałem wśród dziennikarzy czekających na wejściówki na mecz Ghana – Nigeria, gdy nagle wśród nas – około setki mężczyzn spoconych, zmęczonych ponadgodzinnym czekaniem i poważnie wnerwionych nieudolnością organizatorów – pojawiła się młoda wydekoltowana Amerykanka przy kości z napisem na bluzce głoszącym pochwałę kondomów – chodząca reklama firmy Durex.

Jeśli wierzyć niektórym ludziom na Zachodzie, to kondomy są fundamentem przetrwania Afryki. Nie wprowadzanie wolnego rynku i demokratycznych rządów, nie budowa dróg i mostów, szkół i fabryk, ale właśnie rozdawanie prezerwatyw jest kluczem do likwidacji nędzy Afryki, zwłaszcza problemu AIDS. Muszę przyznać, że sam jeżdżę do Afryki, i nie tylko, z prezerwatywami w plecaku – a nóż widelec uda mi się jakąś rozdać – choć zwykle wracam do domu z nienaruszonym kompletem i potem znajduję je w różnych miejscach, co mnie dziwi i niepokoi. Ale nie o moje samopoczucie tu przecież chodzi.

Amerykanka trzymała w ręku harmonię prezerwatyw i zachęcała nas do pobrania od niej kilku sztuk gratis. Na moment męskie nerwy prysły i zadziałały zmysły. Amerykankę otoczył wianuszek dziennikarzy wpatrzonych w jej dekolt i – by tak rzec – spijających słowa z jej ust. A ona wygłaszała wykład na temat technik prawidłowego zakładania prezerwatyw na członka. Miała zresztą przy sobie członek treningowy, na którym pokazywała, jak zrobić, żeby było dobrze. W sposób niesłychanie precyzyjny od strony technicznej opisywała wszystkie możliwe aspekty użycia prezerwatywy, łącznie z właściwym „zarządzaniem odpadami”, czyli zużytym kondomem (tak, właśnie tego zwrotu użyła: „waste management”). Podkreślała również, że zbyt ambicjonalne podejście mężczyzny do tematu, zwłaszcza nieprawidłowy dobór rozmiaru kondomu, bywa przyczyną wielu nieporozumień, a nawet tragedii.

Amerykanka mówiła długo i głośno, demonstrowała dobitnie, co zresztą spotykało się z uznaniem adorującego ją stada samców. Niektórzy pobierali od niej darmowe kondomy. Czas w kolejce mijał – jeśli nie szybciej, to na pewno ciekawiej. Wszyscy doskonale się bawiliśmy i o to chyba chodziło. Bo przecież nie o rozpowszechnianie edukacji i odpowiedzialności seksualnej. O to znacznie trudniej, zwłaszcza w Afryce, gdzie podejście do rozrodczości i AIDS jest po prostu inne niż u nas.

Jak wiadomo, prezerwatywa służy w zasadzie do dwóch rzeczy: zabezpieczenia przed niechcianą ciążą i przed chorobą przenoszoną drogą płciową. W Afryce oba zastosowania, zwłaszcza dla kobiet, mogą stanowić poważny problem. U zdecydowanej większości ludów afrykańskich miarą wartości kobiety jest jej zdolność rodzenia dzieci. Dla nas jest to oczywiście przejaw samczego paternalizmu, dla nich – tradycyjnego podziału ról obowiązującego od zawsze. Dla kobiety, a także mężczyzny, prezerwatywa jest w związku z tym raczej bezużyteczna, bo Afrykanie zachowali w sobie coraz szybciej wymierające na Zachodzie przekonanie, że narodziny dziecka to jest jednak powód do radości i dumy, a nie dotkliwy problem natury psychologicznej czy materialnej.

Niestety, nie mają przy tym tak wyrozumiałego jak my stosunku do ofiar wirusa HIV. W Dakarze trafiłem do kliniki dla chorych na AIDS prowadzonej przez siostry zakonne.

Jedna z nich opowiedziała mi, jakich sztuczek muszą dokonywać, by zachować w tajemnicy chorobę swoich muzułmańskich podopiecznych. Na przykład gdy przychodzą dary dla chorych na AIDS, siostry rozdają je nie tylko zarażonym, ale również zdrowym, by zmylić otoczenie. Chorym matkom podaje się środki na zatrzymanie mleka, bo utrata mleka to mimo wszystko mniejsza hańba niż zarażenie wirusem HIV. Najczęściej te kobiety zarażane są przez mężów. Gdy mąż dowie się o chorobie żony, zwykle wyrzuca ją z domu. Przekonanie takiego mężczyzny o potrzebie używania prezerwatyw możliwe jest wyłącznie w ulotkach amerykańskich organizacji pomocy, a nie w realnym świecie.

Co nie znaczy, że działalność amerykańskiej technolożki seksu, którą poznałem na stadionie w Akrze, jest kompletnie pozbawiona sensu. Zwłaszcza w krajach chrześcijańskich, takich jak Ghana, rozdawanie prezerwatyw rzeczywiście przyczynia się do ograniczenia zachorowań. Kto wie, może moja Amerykanka dodatkowo znalazła sobie w Akrze odpowiedzialnego męża, a przynajmniej kochanka?

[srodtytul]3 Odległość[/srodtytul]

Za czasów komunizmu jedyną rzeczą, której naprawdę zazdrościłem przyjezdnym z Zachodu, była możliwość podróżowania. Teraz możemy jeździć, gdzie chcemy, odległość przestała mieć znaczenie praktyczne, bo przecież w najdalszy zakątek ziemi można dolecieć w ciągu doby. Każdy może zostać podróżnikiem, a przynajmniej turystą. Życie bez zakorzenienia – kiedyś domena wykolejeńców i nędzarzy – dziś staje się pełnoprawnym wyborem życiowym. Każdy marzy o tym, żeby wszędzie czuć się jak u siebie w domu, nawet jeśli nie do końca wiemy, czym mianowicie miałby ten dom być.A przecież najciekawsze jest otoczenie, które odróżnia jednego człowieka od drugiego, przestrzeń, która kształtuje ludzi na swój własny indywidualny obraz. Np. stan Waszyngton to właściwie dwa kraje: jeden znajduje się na zachód od Gór Kaskadowych, drugi na wschód. Jeden jest porośnięty lasami, górzysty i gęsto zamieszkany, drugi to pusta preria z malutkimi osadami jak wysypka na pięknym, niewinnym ciele. Nad Pacyfikiem żyją liberałowie, obamamaniacy, wewnątrz kraju zwolennicy republikanów, prawa do noszenia broni i szerzenia amerykańskiej wersji demokracji na cały świat.

8. mila w Detroit (miasto podzielone jest na liczone od centrum kwartały o szerokości jednej mili) to granica między światem czarnych i białych: wewnątrz miasta rozciąga się teren zdewastowany, kontrolowany przez gangi, na zewnątrz zaczyna świat białych i bogatych. Nie spotkałem miasta, w którym przestrzeń tak mocno i czytelnie jak w Detroit określałaby sposób życia ludzi.

Dla mieszkańców Alaski przyroda to ciągle przestrzeń do podbicia i wykorzystania. Oni nie rozumieją tego samobiczowania ludzi Zachodu w związku z ociepleniem klimatycznym. Jak mają rozumieć, skoro na Alasce są trzy autostrady, 90 procent terenu jest niezamieszkana, a odległość między miejscowościami liczy się czasem przelotu samolotem? Zresztą, aby na Alasce mieć własny samolot, np. Cesnę, nie trzeba być specjalnie bogatym. Alaski pilot to nie demon szybkości i pan świata, tylko taksówkarz, który pracuje w powietrzu.

W Afryce próbowałem zrozumieć, skąd bierze się tamtejsza bieda. Powodów jest wiele, ale jednym z nich są indywidualne cechy afrykańskiej przestrzeni: obfitość pożywienia, zwłaszcza w Afryce Równikowej, o które nie trzeba specjalnie zabiegać. – U nas, gdy kończy się sezon na pomidory, to po prostu nie ma pomidorów – tłumaczył mi znajomy Ghańczyk. — Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby je przechować w chłodni, mimo że na budowie takiej chłodni można by zarobić miliony. Kończą się pomidory, to jest kukurydza. A jak nie ma kukurydzy, to zawsze będzie maniok albo banany. Wy macie zimę, więc nauczyliście się od pokoleń myśleć zapobiegliwie. My nie umiemy, bo nie musieliśmy się uczyć.

Nie fascynują mnie rozległe pustkowia albo gęste lasy. Owszem, mogą budzić grozę albo podziw: gdy jedziesz przez prerie Montany i spotykasz stado dzikich koni albo gdy w nocy obejrzysz niebo upstrzone gwiazdami – możesz nawet popłakać się ze wzruszenia, ale to nie jest do końca moja przestrzeń. Moja jest przestrzeń zamieszkana.

Jeżdżę po świecie, ale podobnie jak inżynier Mamoń najbardziej lubię przestrzeń, którą znam: pół godziny na piechotę z domu do pracy, droga parkiem z Ochoty przez Pole Mokotowskie do centrum. Lubię skróty w miastach, w których mieszkałem, albo spacery ciągle tymi samymi trasami: od Hammersmith Bridge do Richmond wzdłuż Tamizy albo od budynku Radia France najpierw środkiem Sekwany, potem brzegiem do bulwaru Saint Germain aż do Dzielnicy Łacińskiej i dalej.

Albo na Suwalszczyźnie: z Jodoziorów drogą do Smolnik (2 km), piwo i schabowy w barze Jadźwing, potem drugie piwo w barku przy kąpielisku nad Czarnym i powrót lasem ze zbieraniem jagód. Albo rowerem do Wiżajn na kefir w spożywczym, mijając Pobondzie, z powrotem przez Bondziszki. Razem spokojnie ze trzy godzinki się zejdzie.

[srodtytul]4 Pisanie[/srodtytul]

Andrzej Bobkowski – największy polski pisarz podróżnik. W zasadzie jeden z największych polskich pisarzy, koniec i kropka, ale ja widzę w nim przede wszystkim odkrywcę. A istotą podróżowania jest bezkompromisowe odkrywanie siebie i innych, i to właśnie w tej kolejności: najpierw ja, potem inni, bo inaczej – bez zgody na samoobnażenie i zgody na świat – nie da się podróżować. Bezkompromisowe, tzn. bez tez i założeń. Bez ideologii, religii, dogmatów. Pisał Bobkowski w 1940 roku: „Najważniejsze jest TERAZ i trzeba się nie bać wyssać to TERAZ do końca, potem odrzucić i zastanowić się, jakby następne TERAZ najlepiej wykorzystać. Zastanawia mnie w tym tylko jedno: nie jest to ani carpe diem Horacego, ani apres nous le deluge. Do pierwszego potrzeba spokoju, do drugiego znudzenia lub zmęczenia”. Dobre podróżowanie to jest ciągłe odrzucanie spokoju i pokonywanie zmęczenia.

Bobkowski, podobnie jak inny wielki polski pisarz podróżnik Kazimierz Nowak, był dzieckiem swojego czasu. Obaj, to w istocie oświeceni kolonizatorzy, choć Nowak dostrzegał w kolonializmie, zwłaszcza brytyjskim, więcej brudu, podłości i pogardy dla człowieka niż Bobkowski. Ten drugi był zbyt arogancki i zbyt obsesyjnie zapatrzony w upadek Europy i zło komunizmu (a także zbyt zafascynowany Ameryką), by dostrzec i opisać inne odmiany współczesnego zła. Ale to obserwowanie, a nie pisanie, było jego prawdziwą pasją. „Wcale nie jest trudno opisać rzeczy dostrzeżone. O wiele trudniej jest dostrzegać. Prawdziwy pisarz to nie ten, który dobrze pisze – to ten, który najwięcej dostrzega” – notował w „Szkicach piórkiem”.

On był z innej galaktyki niż np. współczesny mu podróżnik Gombrowicz, dla którego życie stapiało się w jedno z literaturą, a istotą pisania było składanie słów w zaskakujące formy. Bobkowskiego taka literatura w ogóle nie interesowała. Jego interesowało życie, a fikcją gardził. „Tylko człowiek nie jest fikcją – wszystko inne jest fikcją. Cały świat może być ojczyzną i każdy człowiek bratem. Bo świat to człowiek, przede wszystkim człowiek” – napisał w „Szkicach piórkiem”, w zasadzie jedynym swoim znanym – a i to raczej średnio – dziele.

Bobkowski pozostaje nieznany trochę z konieczności – jego książka jest długa i jej przeczytanie wymaga skupienia, co ogranicza zasięg popularności – a trochę z własnego wyboru: wolał żyć ze składania modeli samolotów w Gwatemali, niż uprawiać zawód pisarza w Europie. Należał do nielicznej i ciągle kurczącej się grupy ludzi, bez których świat, zwłaszcza dziś, byłby nie do zniesienia: jednostek utalentowanych, które w ogóle nie muszą, a poza tym nie bardzo im się chce.

[srodtytul]5 Czas[/srodtytul]

U Ryszarda Kapuścińskiego uwielbiam czytać zwłaszcza te historie, w których nic się nie dzieje. Jak na przykład autor siedzi na pustyni i czeka. Wspaniale opisuje Kapuściński tę jedyną rzecz, którą Afrykanie mają w nadmiarze: wolny czas. Zresztą sam pisarz miał go dużo, bo w epoce przedinternetowej tempo dostarczenia informacji liczyło się mniej niż jej jakość.

Ta Afryka ciągle istnieje. Autobusy odjeżdżają dopiero wtedy, gdy są pełne – trzeba czekać, aż wszystkie miejsca zostaną zajęte, choć potem kierowcy jadą jak na złamanie karku, jakby godzina w tę czy we w tę miała jakiekolwiek znaczenie. Przy drodze z Morogoro do Dar es Salaam – jakieś 250 kilometrów asfaltem – codziennie rano walają się wraki ciężarówek, które w nocy wyleciały z trasy. Pod ich kołami każdej doby giną codziennie setki ludzi, którzy gdzieś szli albo jechali na rowerach.28 stycznia jechałem samochodem z Addis Abeby do miejscowości Bahir Dar w Etiopii, 550 kilometrów na północny zachód od stolicy. Na całej trasie poboczem szli ludzie. Szli albo biegli. Robotnicy wynajmujący się na dzień do pracy w polu, handlarze gnający swoje objuczone towarem osiołki do miasta na targ, dzieci – do szkoły, stare babcie uginające się pod ciężarem drewna na opał. Nie było przerw w tej procesji, w miastach tylko zagęszczała się, bo tutaj cały naród wylegał na ulicę. Wjeżdżaliśmy w stada wołów i owiec, leniwe psy przechodziły przez jezdnie, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Niektóre ginęły pod kołami rozpędzonych wozów, a potem leżały tak godzinami w słońcu. Pośpiech, a zaraz obok nieskończenie dużo czasu.

Bo przecież w Afryce głównym zajęciem większości ludzi jest czekanie: na klienta, który coś kupi, na pracę, która może się znajdzie, na los, który coś przyniesie. W Dakarze pobiłem rekord świata w czekaniu na posiłek w restauracji. Zamówiłem rybę: pierwszy raz przypomniałem kelnerce o sobie po pół godzinie, drugi po godzinie. Rybę, świeżo upieczoną i doskonale przyprawioną przyniesiono mi po prawie dwóch godzinach czekania. A ja miałem wtedy wyjątkowo dużo czasu i chciałem sprawdzić, ile to może potrwać. Na koniec kelnerka powiedziała, że to nie jej wina, że kto inny się pomylił.

Kowboje w Montanie również mają nieskończenie dużo czasu, i też nie wywołuje to u nich niepokoju. Właściciele i pracownicy rancho, na którym mieszkałem na jesieni, zwykle nie wiedzieli, co będą robić następnego dnia jeszcze po południu dnia poprzedniego. Pytam Jacka, znajomego kowboja, człowieka, który całe życie ciężko fizycznie pracuje, jak mu się z tym żyje. A on na to, że znakomicie, bo przecież zawsze będzie coś do roboty. A jeśli nikt nie zadzwoni z propozycją przegonienia bydła na okolicznym pastwisku albo doglądnięcia stada, to nic nie będzie robił.Rozumiem to połączenie braku czasu i braku pewności. Ja właściwie zawsze podróżuję w pośpiechu, tak najbardziej lubię. Ciągle ktoś coś ode mnie chce i zwykle muszę dostarczyć to coś na czas: reportaż radiowy albo prasowy, artykuł, notatkę albo jakiś inny dowód, że naprawdę tam byłem. Z definicji na początku podróży nie wiem, jaki będzie jej efekt końcowy: czas w moich wyjazdach kurczy się, gęścieje jak materia u Hawkinga (jedna z jego teorii podana w „Krótkiej historii czasu” głosi, że świat ostatecznie skurczy się i zapadnie w sobie) i kiedy ma się już ostatecznie zapaść, to wsiadam w samolot i lecę gdzie indziej. Cykl zaczyna się od nowa.

To nie jest oczywiście idealna sytuacja. Idealnie to byłoby wolno – na rowerze jak u Nowaka albo Bobkowskiego – samochodem, piechotą, albo jak u Kapuścińskiego – nie wiadomo, kiedy i jak. Ale podróżowanie w pośpiechu ma też swoje dobre strony, zwłaszcza gdy ktoś cierpi na ADHD. Ja podczas podróży przechodzę jakąś wersję tej choroby, może niekliniczną, ale łagodną. W tydzień przeżywam wtedy miesiąc, w miesiąc pół roku, pracuję po 15 godzin dziennie, a potem śpię i pracuję przez sen. W Anchorage na Alasce obudziłem się którejś nocy o trzeciej nad ranem, bo przypomniałem sobie, że tydzień wcześniej w Warszawie zapomniałem spakować zasilacz do telefonu satelitarnego; bez tego zasilacza telefon jest bezużyteczny.Jak działa ten mechanizm w głowie? Gdy się przebudziłem, pamiętałem dokładnie, jak w domu przed wyjazdem trzymam ten zasilacz w ręku, potem odkładam go, żeby nie zapomnieć, i zapomniałem. Przypomniałem sobie przez sen na Alasce. A może to żadne ADHD ani zagęszczanie czasu, tylko głupota zwykła, brak przezorności, koncentracji właściwej?

[srodtytul]6 Strach[/srodtytul]

W każdym mieście na Ziemi są takie miejsca, gdzie lepiej nie chodzić. Ale są różne rodzaje przemocy i różne rodzaje strachu. Naprawdę bałem się tylko dwa razy. Pierwszy, gdy zgubiłem się w centrum Bamako na targu miejskim. Wąskie błotniste drogi otoczone parterową drewnianą zabudową, niemiłosierny smród spalin, surowego mięsa, gnijącego jedzenia. Obcy tłum zewsząd napierający i ja w środku jakby przezroczysty, kompletnie dla nich niewidoczny. I ten złowieszczy moment, gdy człowiek orientuje się, że jest sam i nie wie, jak znaleźć wyjście. Podchodzi do mnie człowiek w średnim wieku i krzyczy coś w języku Bambara – wskazuje zagniewany na mój dyktafon, chodzi mu pewnie o to, bym przestał nagrywać, a może myśli, że trzymam w ręku aparat fotograficzny. Wokół nas zbiera się tłum, wreszcie mnie dostrzegli, ale nie tak, jakbym sobie tego życzył. Wkładam dyktafon do plecaka i wycofuję się.

Ale wyjście znikło, zgubiło się za plecami. Zwracam się do kolejnych osób po francusku i nic. Odnajduję jakimś cudem kogoś, kto mówi po angielsku i wyprowadza mnie z tego labiryntu. Dochodzę do głównej drogi, potem do hotelu: biorę prysznic, odpoczywam.

I drugi raz: w Luandzie na Ilha de Luanda nagrywam dźwięki do reportażu o kobietach sprzedających ryby. Nagle zza moich pleców wyskakuje młody człowiek i próbuje wyrwać mi dyktafon. Mocujemy się przez dłuższą chwilę. Na szczęście nie jestem sam, mój towarzysz pomaga mi, napastnik odpuszcza i wolnym krokiem odchodzi. A ja nagle zdaję obie sprawę, że nikt z miejscowych nie stanął w mojej obronie. Miałem niebywałe szczęście, że złodziej nie rzucił się na mnie z nożem albo nie odstrzelił głowy mnie i mojemu koledze. Kobiety sprzedające ryby patrzą na nas, jakby zdziwione naszą impertynencją, pewnie mają rację: ostrzegano mnie, że na Ilha de Luanda różne rzeczy mogą się wydarzyć.

Po chwili podchodzi do nas Angolczyk i pyta, czy chcemy wezwać policję. Stał w oknie swojego mieszkania i widział całe wydarzenie. Nie chcę wzywać policji, szczerze mówiąc, nie wierzę mu. Jeszcze dziesięć minut wcześniej wszystkim wierzyłem, teraz będę w Luandzie ostrożny, ostrożniejszy niż gdzie indziej. Będę ważył słowa, które usłyszę, będę patrzył ludziom na ręce.

W Akrze ukradziono mi dyktafon, którego tak dzielnie broniłem w Luandzie. Ale to była dobra profesjonalna robota: złodziejom groziło większe niebezpieczeństwo niż mnie. To się stało przed stadionem narodowym, tuż przed meczem Ghana – Maroko. Ogromny tłum, wspaniała feta, muzyka, tańce, zabawa na całego. Nagrywałem to wszystko na kamerę w telefonie komórkowym, a dwóch kolegów w tym czasie opróżniło mi kieszenie. Nawet wiem kiedy, zorientowałem się jakieś dwadzieścia sekund za późno. Robota pierwsza klasa. Trzeba mieć tupet, żeby wykonać taki numer i to na oczach policji, której przecież pod stadionem pełno. Chwaliłem w duszy złodzieja za profesjonalizm i pewną delikatność wobec mojej osoby. Tak jak w starym dowcipie o Stalinie: mógł przecież zabić. Gdybym spotkał swoich złodziei, podziękowałbym im, że wyznaczyli mi tak niski podatek za biały kolor skóry.

[srodtytul]7 Przygoda[/srodtytul]

Pływałem tratwą po kaskadach wodnych u źródeł Nilu w Ugandzie, wspinałem się w górach Sierra Nevada w Kolumbii, leżałem półprzytomny po zakażeniu jakimś paskudztwem w Dakarze, będąc przekonany, że to malaria, gnałem krowy w Montanie i przeżyłem wypadek na motocyklu w Bamako. Ale to nie są przygody, tylko atrakcje, które towarzyszą każdej podróży i które fajnie się potem wspomina. Takie atrakcje są jak hemoroidy, wcześniej czy później każdy turysta je ma, a potem o nich opowiada, niektórzy nawet zawodowo.

Prawdziwą przygodą jest spotykanie ludzi, których nie mógłbym poznać, nie wyjeżdżając z domu. Nie jeżdżę medytować do samotni ani na pustynię, choć kiedyś może pojadę. Trochę to wybór, a trochę konieczność – podróżuję pracując, pracuję podróżując, a moja praca polega na pisaniu albo mówieniu o innych ludziach.

Nie jeżdżę też zwykle spotykać postaci sławnych ani wybitnych, moim celem jest opisywanie zachowań ludzi przeciętnych, którzy wyróżniają się tylko trochę, tylko na tyle, by zwrócić na siebie moją uwagę.

Dobrych ludzi jest na świecie więcej niż złych. Zło jest bardziej atrakcyjne, pazerne na naszą uwagę, ale gdyby to ono rządziło światem – życie, również podróżowanie, byłoby niemożliwe. Wszystkie moje podróże ułożone są w ten sposób, że nie da się ich odbyć bez pomocy innych ludzi. Zawsze taką pomoc znajduję.

W dowód wdzięczności za ludzką życzliwość podróżnik ma do oddania tylko jedno: swoją uwagę, którą obdarza innych, powagę, z jaką traktuje człowieka spotkanego po drodze. Wszystko, co dostrzegasz w innym, jest ważne, bo może okazać się kluczem do prawdy o człowieku: sposób chodzenia, plamy od papierosów na palcach, duży kartoflowaty nos albo śmieszna wada wymowy.

W Dar es Salaam poznałem polskiego misjonarza, który jechał do kraju. Spotkałem się z nim kilka godzin przed jego pierwszym powrotem do ojczyzny od 40 lat. Cały ten czas mieszkał w murzyńskiej wiosce, żył jak jej mieszkańcy, uprawiając hektar ziemi wykarczowany gdzieś w puszczy. Rozmawialiśmy przez pół godziny, a ja pamiętam tylko jego znoszone sandały, jedyną rzecz, oprócz sutanny i bielizny, którą miał na własność. Nie wiem, jak się nazywał, nie mam pojęcia, czy kogokolwiek nawrócił, bo nie o tym rozmawialiśmy, nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Nie pamiętam jego twarzy. Zostały mi po nim tylko te sandały. Ciekawe, co jemu zostało po mnie?

Dobra podróż jest jak tkanie nitek, przeplatanie wątków i detali, które składają się w życie. Grecki poeta Kawafis pisał w wierszu „Itaka”, że podróż powinna trwać wiele lat „abyś stary już był, gdy dobijesz do tej wyspy, /bogaty we wszystko, co zyskałeś po drodze, /nie oczekując wcale, by ci dała bogactwo Itaka”. Tak, w podróż najlepiej wybrać się bez oczekiwań, wtedy najłatwiej dostrzegać rzeczy w innych i w sobie. To odkrywanie bywa dziwne: czasem wracam do domu po dłuższej nieobecności i myślę, że to kto inny podróżował, ja nigdzie nie wyjeżdżałem, wyszedłem z życia jak z domu po papierosy i trochę dłużej mi zeszło, a może to życie wzięło sobie urlop ode mnie. Ale to nieprawda. Dobra podróż – tak jak człowiek – nigdy nie jest fikcją.

[srodtytul]1 Jazda[/srodtytul]

Najlepsze są podróże, podczas których coś się psuje. 17 lipca 1997 roku, w czwartek, jechałem z Bucaramangi do Mompos w środkowej Kolumbii. Wyruszyliśmy klimatyzowanym autokarem, który popsuł się po dwóch godzinach – trzeba było wymieniać koło. Wymiana trwała kolejną godzinę, na szczęście do El Burro dotarliśmy na czas, czyli tak, by złapać jeszcze jeepa jadącego do El Banco nad Rio Magdalena. Godzina jazdy suchą drogą przecinającą bagnistą sawannę. Po obu stronach pasły się konie, muły i białe krowy, z nieba lał się piekielny żar.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy