A jednak właśnie w czasie Wielkanocy widać, jak złudne to podobieństwa. W końcu wiarygodność chrześcijaństwa opiera się na prawdziwości historycznego przekazu o Jezusie z Nazaretu. Inni założyciele religii albo w ogóle nie dokonywali cudów, jak Konfucjusz, albo też wieści o ich nadprzyrodzonych dokonaniach nie są aż tak istotne – Koran choćby niemal w ogóle nie opowiada o życiu Mahometa. Z chrześcijaństwem rzecz ma się odwrotnie.
Dobrze opisał to wybitny włoski teolog Giuseppe Ricciotti. Wyzwanie chrześcijaństwa polega na tym, stwierdził, że informacje o życiu Jezusa pochodzą od współczesnych mu i naocznych świadków i opisują wydarzenia niewytłumaczalne w naturalny sposób. Więcej: niezwykłość życia Chrystusa ma dowodzić prawdziwości religijnego posłania. Suma tych trzech założeń prowadzi do wiary. Z jednej strony opiera się ona na świadectwie, z drugiej akceptuje fakty całkowicie dla zwykłego rozumu nie do przyjęcia. By rozum ją jednak odrzucił, musi wcześniej obalić pierwszy punkt – wiarygodność świadków.
Nic dziwnego przeto, że od końca XVIII wieku wszelkiej maści racjonaliści próbowali podważać bezpośredniość przekazu. Starali się dowieść, że najważniejsze źródła opisujące życie i czyny Jezusa – a zatem przede wszystkim Ewangelie – pochodzą z okresu na tyle odległego od jego śmierci, że są raczej zapisem legend i mitów niż relacjami o faktach. Tyle że teorii tej nie potwierdza wiedza. Mimo że coraz dokładniej znamy obyczaje, życie, religię ówczesnej Palestyny, nie podważa to przekazów Ewangelii. Ostatnim dowodem autentyczności źródeł jest choćby analiza szkockiego teologa Richarda Bauckhama, który dowiódł, że proporcja imion żydowskich do greckich w tekstach autorów Nowego Testamentu jest dokładnie taka sama jak w innych inskrypcjach i pismach żydowskich z tego okresu. Bauckham z dużym prawdopodobieństwem wykazał, że relacje ewangeliczne powstały przed upadkiem świątyni jerozolimskiej w 70 r. n.e., w środowisku Żydów palestyńskich, a nie z diaspory. Było to w czasie, kiedy świadkowie znający Mistrza z Nazaretu jeszcze żyli.
Próbując odkryć historyczną prawdę o Nazarejczyku, bibliści podkreślają coraz częściej jego żydowskość. Jak napisał jeden ze współczesnych teologów Craig A. Evans, „zaznajomienie się z żydowskim kontekstem życia Jezusa jest sprawą podstawową dla wszelkiej rzeczowej interpretacji; odkrycie go zbliża nas zarówno do Jezusa historycznego, jak i Jezusa, którego wyznajemy w wierze”. To prawda. Niektórzy badacze idą nawet dalej. I tak katolicki teolog John P. Meier, podsumowując ostatnie badania nad dziejami wczesnego chrześcijaństwa, stwierdza, że pochodzącą z Ewangelii św. Jana formułę o Słowie, które stało się ciałem, należy rozumieć tak, że Słowo stało się Żydem. Można mieć co do tego stwierdzenia poważne wątpliwości, bo zamykając człowieczeństwo Jezusa w jego żydowskości, Meier zdaje się podważać to, co było istotą nowej nauki – jej uniwersalność. Ale pomijając tego rodzaju przesadę, czy uwypuklenie żydowskości czyni chrześcijaństwo mniej tajemniczym? Czy jego zagadka staje się łatwiejsza do rozwiązania? Wręcz przeciwnie. Ba, powiedziałbym nawet, że naturalne wytłumaczenie powstania chrześcijaństwa staje się – dzięki wiedzy o współczesnym Jezusowi judaizmie – jeszcze trudniejsze. Bo im bardziej odkrywa się żydowskość Jezusa, jego szacunek dla Tory i tradycji, tym trudniej pojąć, jak to się stało, że od początku oddawano mu boską cześć. Innymi słowy: jak to możliwe, że w środowisku tak ściśle monoteistycznym, wśród ludzi, którzy raczej gotowi byli umrzeć, niż adorować któregokolwiek z cesarzy, królów i władców tego świata, narodziła się religia utożsamiająca człowieka z Bogiem.
Dla niechrześcijan to prawdziwy kamień obrazy. Wystarczy przyjrzeć się interpretacjom postaci Jezusa dokonanym przez jednego z największych na pewno znawców tego okresu, profesora Oxfordu Gezę Vermesa. Pisze on słusznie, że „żaden żydowski autor z okresu biblijnego lub pobiblijnego nie przedstawił dosłownie człowieka jako istoty boskiej”, wyciągając stąd zaskakujący wniosek, iż tytuły uznające Jezusa za Syna Bożego czy Boga muszą być dziełem nieporozumienia, późniejszymi naleciałościami, dodatkiem wniesionym przez pogan przyjętych później do gminy pierwotnie złożonej jedynie z Żydów. To ci ostatni, nie rozumiejąc żydowskich określeń i ich metaforycznego znaczenia, przekształcili Jezusa w Boga. Aby to udowodnić, Vermes musi, wbrew wszelkiej logice, przesuwać pisma autorów Ewangelii tak późno, jak się da, uznawać niewygodne dla siebie formuły za późniejsze dodatki, a niektórym tekstom odbierać ich żydowski charakter.Piszę o tym, by pokazać, jak mimo mijających wieków rozum wciąż zderza się z tą samą tajemnicą. Jak próbuje uciec przed paradoksem, okiełznać i rozbroić niepokojący wniosek: że najbardziej naturalnym wytłumaczeniem różnych cudów Jezusa z Nazaretu, jego zmartwychwstania, a wreszcie narodzin chrześcijaństwa, które dostrzegło w nim Boga, jest przyjęcie, że opisane w Ewangeliach fakty naprawdę miały miejsce.