Obama na trzy z plusem

Z miesiąca na miesiąc przybywa Amerykanów rozczarowanych rządami nowego prezydenta. 200 dni po zaprzysiężeniu Baracka Obamy gospodarka wciąż kuleje, a projekt reformy zdrowia sam wymaga gruntownej terapii

Publikacja: 13.08.2009 18:53

Obama na trzy z plusem

Foto: Reuters, Jim Young Jim Young

To, że dla wielu hasło „Yes, we can” to już tylko wytarty polityczny slogan, najdobitniej pokazują sondaże. Tylko połowa Amerykanów uważa, że prezydent sprawdza się na swoim stanowisku. A aż 42 procent źle ocenia jego pracę. To wyniki najnowszego badania opinii publicznej przeprowadzonego przez Uniwersytet Quinnipiac. I chociaż w innych sondażach Barack Obama wypada o kilka punktów procentowych lepiej, to niezależnie od tego, czy badania robił Instytut Gallupa czy Pew, wyraźnie widać, że prezydent systematycznie traci poparcie i nie jest wcale bardziej popularny niż George Bush czy Richard Nixon w porównywalnym momencie prezydentury. Od początku roku wiarę w demokratycznego prezydenta straciło kilkanaście milionów wyborców.

On po prostu nie jest taki, jak go reklamowano. Dla normalnego człowieka nic się nie zmieniło. Czuję się oszukany – takie właśnie opinie Amerykanów, którzy w styczniu ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem, pełni nadziei obserwowali historyczną inaugurację prezydenta, coraz częściej przytaczają najważniejsze media w USA. Komentatorzy zgodnie przyznają: podczas najbliższych kilku tygodni Obama będzie musiał stoczyć walkę, która może przesądzić o losach jego prezydentury.

[srodtytul]Ręce precz od naszych kieszeni[/srodtytul]

Dlaczego pytani ostatnio przez CNN Amerykanie wystawili prezydentowi trójkę z plusem, mimo że jeszcze 100 dni wcześniej uważali Obamę za ucznia czwórkowego? Otóż mogą czuć się zawiedzeni tym, że nie przeprowadził on jeszcze reformy edukacji, nie zajął się poważnie ochroną środowiska, a jego pomysły na ratowanie gospodarki wciąż nie przynoszą rezultatów.

Mimo wpompowania w gospodarkę 787 miliardów dolarów bezrobocie, zamiast zmaleć, wzrosło do ponad 9 procent, a kolejni zadłużeni po uszy Amerykanie, którzy nie mogą spłacać kredytów mieszkaniowych, tracą domy i przeprowadzają się do miasteczek namiotowych.

Rozochoceni urzędnicy najchętniej znów sięgnęliby do kieszeni podatnika i zafundowali Amerykanom drugi pakiet stymulacyjny. I tego właśnie boją się zarówno zwykli obywatele USA, jak i liberalni eksperci ekonomiczni. Ci ostatni – jak Daniel J. Mitchel z Cato Institute w Waszyngtonie – przekonują „Rz”, że pomysły Baracka Obamy zmieniają Amerykę w europejskie państwo opiekuńcze, z niskim wzrostem gospodarczym, z gospodarką pogrążoną w stagnacji.

[srodtytul]Demokraci tracą zdrowie[/srodtytul]

Prezydent Obama doskonale wie, że wyborcy boją się gigantycznych kosztów proponowanych przez niego reform. Dlatego przekonując ich do poparcia rewolucyjnych zmian w służbie zdrowia, podkreśla: jeśli nie zmienimy obecnego systemu, to w końcu doprowadzi on do bankructwa Ameryki. Przekonuje też, że nie wprowadza zmian przez wzgląd na siebie, lecz chce dobra amerykańskiego ludu. – Będę z wami szczery. Jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych i wszędzie chodzi za mną lekarz. Mam najlepszą opiekę medyczną na świecie – przekonywał kilka tygodni temu dziennikarzy. – Staram się po prostu, by wszyscy mieli dostęp do dobrego systemu opieki zdrowotnej, a teraz tak nie jest – podkreślał.

Rzeczywiście: aż 46 milionów z 307 milionów Amerykanów nie ma ubezpieczenia zdrowotnego. W czasie kryzysu liczba ta szybko rośnie, bo większość ubezpieczeń opłacają swoim pracownikom prywatne firmy, jeśli więc ktoś traci pracę, traci też polisę. Do tego cena ubezpieczeń rośnie, przez co stają się one coraz mniej dostępne dla zwykłego obywatela. Do samej potrzeby zreformowania tego systemu nie trzeba więc nikogo specjalnie przekonywać. Pytanie tylko, jak to zrobić? Projekt proponowany przez ekipę Baracka Obamy budzi tak wielkie wątpliwości, że walka o jego wprowadzenie w życie może przemienić się w największą polityczną batalię w całej kadencji tego prezydenta. I choć założenie, że każdy powinien mieć dostęp do dobrych lekarzy, a jeśli go na to nie stać, to państwo mu do tego dołoży, wydaje się moralnie słuszne, z pewnością nie będzie to walka łatwa.

Przeciwko projektowi Białego Domu są bowiem nie tylko republikanie, którzy poczuli, że na tej reformie ich polityczni wrogowie mogą się szybko wykrwawić. Nie tylko większość ankietowanych Amerykanów – i to niezależnie od tego, jak bardzo przychylna Obamie gazeta zlecała sondaż. Przeciwko niemu jest nawet matematyka. Jak bowiem podkreślił szef Budżetowego Biura Kongresu Douglas W. Elmendorf, choć szerszy dostęp do opieki zdrowotnej może sprawić, że wielu Amerykanów będzie zdrowszych, to nie tylko nie poprawi, ale jeszcze pogorszy kondycję schorowanego budżetu.

Eksperci z Heritage Foundation szacują, że jeśli projekt zostanie zaakceptowany, będzie kosztował 245 miliardów dolarów rocznie. Skąd ekipa Obamy weźmie na to pieniądze? Podnosząc podatki – mówią zgodnie przeciwnicy tej reformy. Boją się też oni, że zdrowotna rewolucja przekształci się w rewolucję socjalistyczną i że faktycznie będzie oznaczać nacjonalizację służby zdrowia. Demokraci zakładają bowiem stworzenie rządowej firmy ubezpieczeniowej, która miałaby konkurować z prywatnymi gigantami i wymuszać na nich „urealnienie” cen. Republikanie przekonują, że taki ruch wykosi konkurencję, a co za tym idzie – drastycznie pogorszy poziom usług i zmieni amerykańskie szpitale w przychodnie z długimi kolejkami chorych przed gabinetem, dobrze znane wszystkim mieszkańcom socjalistycznych republik.

Niektórzy Amerykanie obawiają się zaś, że ta reforma to dopiero początek diametralnych zmian w ich kraju. – Nie wierzę, że chodzi tylko o opiekę zdrowotną. Chodzi o systematyczny demontaż tego kraju… Nie chcę, by zmienił się on w Rosję, by zmienił się w kraj socjalistyczny – przekonywała ostatnio jedna z kobiet na spotkaniu z demokratycznym senatorem, za co pozostali zgotowali jej owację na stojąco.

[srodtytul]Socjalista dyktator i nieprawdziwi Amerykanie[/srodtytul]

Nazywanie nowego prezydenta USA socjalistą, komunistą czy faszystą to zresztą nowa amerykańska moda. Rush Limbaugh, znany autor popularnego konserwatywnego radiowego talk-show, stwierdził niedawno, że „Adolf Hitler, tak jak Barack Obama, też rządził za pomocą dyktatu”. Gdy w mediach wybuchła burza, tłumaczył, że chodziło mu po prostu o porównanie reformy zdrowia proponowanej przez Biały Dom do systemu opieki zdrowotnej w hitlerowskich Niemczech. – Porównywałem jednego socjalistę do drugiego, po prostu – stwierdził.

Atmosferę ostatnich dni podgrzała też Sarah Palin, była kandydatka republikanów na wiceprezydenta, która śni już ponoć o przeprowadzce do Białego Domu. Plany Obamy nazwała czystym złem, podkreślając, że gdyby reforma weszła w życie, obawiałaby się o los swojego upośledzonego umysłowo dziecka. „Ameryka, jaką znam i kocham, to nie jest kraj, w którym moi rodzice lub dziecko z zespołem Downa musieliby stanąć przed »komisją śmierci«, by biurokraci mogli zdecydować, na podstawie własnej oceny »poziomu ich produktywności w społeczeństwie«, czy są oni warci opieki medycznej” – napisała w Facebooku.

Zapewne między innymi tę wypowiedź miał na myśli prezydent Baracka Obama, oskarżając krytyków projektu o uciekanie się do „dziwacznych plotek” i celowe wprowadzanie Amerykanów w błąd. Zdaniem ekspertów opinia wygłoszona przez Palin w żaden sposób nie odwołuje się do faktycznych założeń reformy.

Sami demokraci też nie są święci. Przewodnicząca Kongresu Nancy Pelosi podkreśliła zaś na łamach „USA Today”, że przeciwnicy reformy zdrowia są „po prostu nieamerykańscy”. Tymczasem eksperci, którzy wcale nie uważają, by posiadanie innych poglądów od tych prezentowanych przez liderów Partii Demokratycznej było antyamerykańskie, udowadniają, iż demokraci także często mijają się z prawdą. I przekonują na przykład, że po wprowadzeniu reformy ponad 83 miliony osób straci swoje prywatne ubezpieczenie zdrowotne, a składka przeciętnego Amerykanina wzrośnie o ok. 460 dolarów rocznie.

Nie tylko koszty jednak budzą wielkie kontrowersje. Wielu konserwatywnych mieszkańców Stanów Zjednoczonych obawia się, że będzie musiało z własnych podatków finansować zabiegi aborcji czy eutanazji. Emocje narosły już tak bardzo, że na spotkaniach z przedstawicielami demokratów coraz częściej dochodzi do rękoczynów. A kongresmeni, nie mogąc przekonać rozwścieczonego audytorium do swoich racji, muszą szukać pomocy policji.

– To sprawa, która przesądzi o sukcesie lub porażce prezydentury Obamy – przekonuje politolog prof. James Morone z Brown University, specjalizujący się m.in. w sprawach reformy zdrowia. I przypomina, że podobną reformę próbował przeprowadzić niemal każdy prezydent demokrata – Roosevelt, Truman, Kennedy czy Carter – i każdy ponosił porażkę. Ostatnim, który sparzył się na próbie zdrowotnej rewolucji, był Bill Clinton, który dokładnie 16 lat temu zaczynał przekonywać do swojej reformy, by po roku ponieść sromotną klęskę. Obama z pewnością pamięta tamtą lekcję i dlatego tak bardzo zależy mu na tym, by jak najszybciej przeforsować w Kongresie nowe prawo.

[srodtytul]Egzamin z francuskiego?[/srodtytul]

Na spadające słupki poparcia opinii publicznej z niepokojem spoglądają członkowie Partii Demokratycznej – zwłaszcza ci, którzy już szykują się do przyszłorocznych wyborów do Izby Reprezentantów i wyborów uzupełniających do Senatu. Lokalni liderzy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że jeśli gospodarka nie zacznie się znów rozwijać, a awantura o reformę służby zdrowia nie ucichnie, w listopadzie 2010 roku niezadowoleni Amerykanie mogą postawić na republikanów. W ten sposób mogą wpłynąć na zmianę polityki Obamy. I to nie tylko z powodu głosów niezadowolenia płynących do gospodarza Białego Domu z szeregów Partii Demokratycznej. Choć teraz wydaje się to mało prawdopodobne, to jeśli republikanom uda się pozbierać i wykorzystać swoją szansę, Obama będzie musiał pożegnać się z tak ogromną przewagą demokratów w Kongresie lub nawet przyswoić tak nielubiany przez rządzących francuski termin „cohabitation”. Nie będzie to specjalnie zaskakujące, bo od 1945 roku tylko dziesięć razy zdarzyło się tak, by ta sama partia władała i Kongresem, i Białym Domem. A Barack Obama będzie mógł udowodnić, jak walecznym jest politykiem i ile naprawdę warte jest hasło „Yes, we can”.

To, że dla wielu hasło „Yes, we can” to już tylko wytarty polityczny slogan, najdobitniej pokazują sondaże. Tylko połowa Amerykanów uważa, że prezydent sprawdza się na swoim stanowisku. A aż 42 procent źle ocenia jego pracę. To wyniki najnowszego badania opinii publicznej przeprowadzonego przez Uniwersytet Quinnipiac. I chociaż w innych sondażach Barack Obama wypada o kilka punktów procentowych lepiej, to niezależnie od tego, czy badania robił Instytut Gallupa czy Pew, wyraźnie widać, że prezydent systematycznie traci poparcie i nie jest wcale bardziej popularny niż George Bush czy Richard Nixon w porównywalnym momencie prezydentury. Od początku roku wiarę w demokratycznego prezydenta straciło kilkanaście milionów wyborców.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał