Prezydenci za zamkniętymi drzwiami

Państwo Kwaśniewscy zaprosili państwa Kaczyńskich na kolację do pałacu. Prezydent elekt i jego żona przyszli z bukietem kwiatów. Lech Kaczyński był nauczycielem akademickim Jolanty Kwaśniewskiej i oboje przez dużą część wieczoru wspominali dawne czasy

Aktualizacja: 25.12.2009 07:49 Publikacja: 24.12.2009 14:00

Prezydenci za zamkniętymi drzwiami

Foto: ROL

Oni myśleli, że to Hunowie przychodzą do Belwederu – wspomina jeden z dawnych współpracowników Lecha Wałęsy. Kiedy dwa dni przed Wigilią Bożego Narodzenia 1990 roku świeżo zaprzysiężony prezydent Lech Wałęsa wchodził ze swą ekipą do Belwederu, witało go przerażenie w oczach obsługi z kancelarii Wojciecha Jaruzelskiego. Choć stały choinki i wisiały kolorowe bombki, atmosfera nie była świąteczna. Obsługa dokładnie wyczyściła belwederskie komputery. Gdzieś tylko zapodział się ciepły list generała do pułkownika Kaddafiego.

Po wejściu do Belwederu Wałęsa rozsiadł się w swoim fotelu – jedynym meblu, który zabrał ze sobą. Na ścianie od razu zawiesił krzyż. Na biurku stał telefon z jednym tylko numerem – do Ambasady ZSRR, którą widać było dobrze z Belwederu. Pierwszą decyzją Wałęsy było odcięcie tego telefonu.

Jedna z następnych, kluczowych decyzji – gdzie udać się z pierwszą wizytą. Wałęsa nie miał wątpliwości – do Watykanu. Jednak okazało się, że papież ma zaplanowany kalendarz na najbliższe 500 dni. Ale ostatecznie się udało – Jan Paweł II zrezygnował z ponad dwóch godzin prywatnego czasu i dzięki temu polski prezydent został przyjęty poza kolejką.

Z Wałęsą do Belwederu wprowadzili się Andrzej Drzycimski, Mieczysław Wachowski, Arkadiusz Rybicki, Andrzej Kozakiewicz i ksiądz Franciszek Cybula. To oni przez kolejne miesiące stanowili najbliższe zaplecze prezydenta. Mieszkali po sąsiedzku, w hotelu na Klonowej. Jarosław Kaczyński i Ludwik Dorn urzędowali w Kancelarii Prezydenta na Wiejskiej.

[srodtytul]Kto to jest ten Borusewicz?[/srodtytul]

Nowa ekipa, przynajmniej na początku, różniła się wszystkim od poprzedników. Prezydenccy kierowcy nie mogli się nadziwić, że „nowi” nie mają wielkopańskich nawyków, nie zabierają gości na polowania i zwracają się uprzejmie do obsługi. Sekretarka Jacka Maziarskiego, którą przejął w kancelarii po Wiesławie Górnickim, nie mogła się nadziwić, że ten na nią nie krzyczy i nie rzuca mięsem, tylko mówi: „Pan Krystyno, czy byłaby pani uprzejma zrobić to czy tamto...”. Kiedy przyniósł jej pewnego razu kwiaty, rozpłakała się i opowiedziała, jak Górnicki na nią wrzeszczał.

Pracownicy kancelarii, którzy niemal w stu procentach pozostali po generale Jaruzelskim, tkwili w minionym świecie. Kiedy jeden z ministrów poprosił sekretarkę, która wcześniej pracowała dla Jaruzelskiego, by połączyła go z Bogdanem Borusewiczem, słyszał, jak roztrzęsiona pytała szeptem koleżankę: „Kto to jest ten Borusewicz?!”. Kierowca belwederski, którego ten sam minister prosił, by zawiózł go do Komitetu Obywatelskiego „Solidarności”, wówczas głośnego miejsca w Warszawie, nie wiedział, gdzie to jest. „Tam, w dawnym pałacyku ZMS” – podpowiedział mu polityk. „A, to jasne, wiem, oczywiście!” – natychmiast skojarzył kierowca.

Lech Wałęsa wstawał rano najwcześniej ze wszystkich i już chciał coś robić. Ale polska klasa polityczna, zwłaszcza na początku lat 90., raczej spała rano dłużej, a pracowała i walczyła wieczorami.

Praca w Belwederze zaczynała się od porannej mszy. Potem było śniadanie w gronie najbliższych urzędników. Żarty, dowcipy, dobra atmosfera, trochę rozmów o pracy. Pierwsze pół roku – sielanka. Napięcia i konflikty zaczęły się później. Potem nudne spotkania z ambasadorami – zmora chyba wszystkich głów państwa. Każde musi trwać minimum pół godziny. Wałęsę też to nużyło. Potem obiad, drzemka, czasem ping-pong. Spotkania polityczne. Na śniadanie albo obiad często wpadał premier Bielecki.

[srodtytul]Generałowie zamiast braci[/srodtytul]

Z czasem napięcie rosło. Głównymi doradcami stawali się Wachowski, ks. Cybula, Kozakiewicz. Budowali w Wałęsie przekonanie, że prezydent reprezentuje majestat Rzeczypospolitej i że nie może się wahać. I on wahał się coraz mniej, stawał się coraz bardziej pewny.

Zausznicy tłumaczyli, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Pierwszą ofiarą tego napięcia był Arkadiusz Rybicki, który dostał klasycznego „kopa w górę” i musiał się wynieść na wyższe co prawda stanowisko, ale poza Belweder – do kancelarii na Wiejską. Rybicki postrzegany był coraz częściej jako agent Kaczyńskich, z którymi konflikt narastał. Potem Wałęsa pozbył się i Kaczyńskich, a metoda „zderzaków” stała się legendarna.

W korytarzach Belwederu coraz częściej wisiały mundurowe płaszcze. Konkretni i przyjmujący bez szemrania polecenia wojskowi dużo bardziej zaczęli odpowiadać prezydentowi niż męczący, namawiający do niewygodnych działań politycy, zwłaszcza Jarosław Kaczyński.

Początkowo jeszcze zdarzały się obu panom rozmowy w cztery oczy, z czasem Wałęsa nie godził się, by pokój opuszczał Wachowski. A ten ostatni coraz intensywniej zawiadywał ruchem. Miał znakomite kontakty z generałami i dzięki temu zdobywał takie informacje, którymi mógł imponować prezydentowi.

Atmosfera w Belwederze stawała się coraz bardziej nerwowa. Lech Wałęsa coraz bardziej się gubił. Stawał się coraz bardziej agresywny, potrafił poniżać swoich współpracowników. „Pan minister skopie mi dziś ogródek!” – i takie polecenia służbowe umiał wydawać.

Wachowski, który nie odstępował Wałęsy ani na chwilę, decydował, kto może wejść i z kim można prezydenta połączyć. Faktycznie – co potwierdza wielu polityków i dziennikarzy – stał się drugą osobą w państwie. Dbał o wszystko – łącznie z podawaniem kapci, o czym krążyły legendy. To Wachowski po przeprowadzce do Pałacu Prezydenckiego zaprojektował przejście z gabinetu prezydenta przez szafę do toalety, by Wałęsa nie musiał biegać dookoła. Wtedy też zamontowano kiczowatą wannę z ozdobami w kolorze złota i umywalkę w kształcie muszli.

[srodtytul]Umarł król, niech żyje król![/srodtytul]

Porażkę wyborczą i Lech Wałęsa, i jego otoczenie przyjęli fatalnie. Tak jak ekipa Lecha Wałęsy wkraczała do opustoszałego Belwederu, tak też ekipa Aleksandra Kwaśniewskiego wkraczała do wyludnionego Pałacu Prezydenckiego. 23 grudnia 1995 roku, po zaprzysiężeniu w Sejmie, nowego prezydenta chlebem i solą w zimnym pałacu witało tylko kilka pań z obsługi. Był mróz, ślisko, nowy prezydent poślizgnął się przy wejściu do swej siedziby, cudem nie upadł. Przejmowanie gabinetu głowy państwa trwało 10 minut. Potem Aleksander Kwaśniewski pojechał do Mińska Mazowieckiego, żeby przejąć zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi. Tam generał Tadeusz Wilecki, jedna z najbliższych Lechowi Wałęsie osób, bez żenady wzniósł toast: „Umarł król, niech żyje król!”.

A nowy król wkroczył do pałacu z dobrze znaną sobie ekipą z czasów studenckich. Ryszard Kalisz, Marek Siwiec i Marek Ungier – ta trójka przez lata odgrywała kluczową rolę w otoczeniu Aleksandra Kwaśniewskiego.

Przez pierwsze cztery miesiące nowy prezydent mieszkał w swoim domu w Wilanowie. Początkowo dość ciężko znosił dostojeństwa. Sam nawet próbował prowadzić prezydencki samochód. Ale wybito mu to z głowy. I szybko odnalazł się w nowej roli.

Z czasem przejazdy okazały się zbyt uciążliwe i państwo Kwaśniewscy przenieśli się do pałacu. Prezydent oprowadził po nim dziennikarzy z kamerami, pokazując im toalety w złym guście, urządzone za Wałęsy. Nowa pierwsza dama nadała pałacowi zupełnie inne oblicze. Jej zasługą był nowy wystrój wnętrz i nowy styl pracy.

Jolanta Kwaśniewska stała się pierwszą celebrytką III RP, jej zdjęcia przewijały się nieustannie przez wszystkie kolorowe pisma. Otoczenie ją uwielbiało, ale zabiegało też o względy prezydentowej, bo znano siłę jej wpływu. Wszyscy, niezależnie od sympatii politycznych, przyznają, że Jolanta Kwaśniewska stworzyła instytucję pierwszej damy. Było w tym dużo przepychu, trochę przaśności. Żona prezydenta uosabiała potoczne wyobrażenie o wielkim świecie. A ponieważ prowadziła aktywnie działalność charytatywną, lud ją uwielbiał, a politycy i biznesmeni zabiegali o jej względy. Podczas przyjęć obecność w najbliższym otoczeniu pani prezydentowej stanowiła o sile i pozycji w pałacu.

Pałac zaczął żyć prawdziwie pałacowym życiem. Whisky i inne dobre trunki w niemałych ilościach często towarzyszyły spotkaniom. Był dwór, królowa i królewskie przyjęcia.

[srodtytul]Goście specjalni[/srodtytul]

Co wieczór na oglądanie telewizyjnych „Wiadomości” i omawianie najważniejszych spraw spotykali się Kwaśniewski, Ungier, Siwiec i Kalisz. To był pierwszy krąg najbliższych współpracowników. Drugi krąg stanowili tacy ludzie, jak Andrzej Majkowski, Marek Belka czy Andrzej Gdula. Kolejny krąg to czołowi politycy lewicy, jak Krzysztof Janik, Marek Borowski, Józef Oleksy, Stanisław Ciosek i Leszek Miller.

Pałac, choć szczelnie zamknięty przed niechcianymi dziennikarzami, był otwarty dla lewicowych polityków i najbardziej znanych ludzi biznesu. Spośród nich kilkadziesiąt osób zapraszanych było na bardziej kameralne imprezy pałacowe. Ta grupa dopuszczona była do takich zaszczytów jak możliwość uczestnictwa w słynnej składce na obraz Kossaka – urodzinowy prezent dla głowy państwa. Krąg najszerszy to kilkaset osób, które otrzymywały zaproszenia na huczne bale urodzinowe.

Oczywiście były też osoby z zewnątrz o specjalnym statusie, takie jak najbogatsi polscy biznesmeni Ryszard Krauze i Jan Kulczyk. Stałym gościem specjalnej rangi w pałacu był Adam Michnik. Panowie znali się dobrze od Okrągłego Stołu, ale podobno zbliżyli się do siebie po debacie w Gdańsku, po której wiozący ich samochód miał wpaść w rów. „Gdybyśmy teraz razem zginęli, to nikt by nie uwierzył, że to możliwe” – miał powiedzieć prezydent. Wieczorne i nocne wizyty naczelnego „Gazety Wyborczej” stały się rytuałem. Często też bywał w pałacu Jacek Kuroń. Aleksander Kwaśniewski bardzo dbał o to, by pozyskać środowisko dawnego KOR i „Wyborczej”.

Prezydent utrzymywał regularne kontakty także z Jerzym Koźmińskim – dawniej bliskim współpracownikiem Leszka Balcerowicza, potem ambasadorem Polski w Waszyngtonie. Często konsultował się telefonicznie z ambasadorem, zwłaszcza w czasie naszych starań o wejście do NATO, a potem, kiedy już Koźmiński wrócił do Polski, często gościł go w pałacu. Koźmiński to jedna z najbardziej wpływowych postaci III RP. Działa na zapleczu, ale blisko współpracuje z czołowymi politykami po wszystkich stronach politycznych barykad. Kwaśniewski bardzo liczył się z jego zdaniem.

W drugiej kadencji do kancelarii wkroczyły panie: Danuta Waniek, potem Jolanta Szymanek-Deresz. Polityczni przyjaciele prezydenta zostali wysłani do partii, by kontrolować działania Leszka Millera, którego jako premiera Kwaśniewski się obawiał. Ich przyjaźń był szorstka, ale obaj liderzy spotykali się regularnie w pałacu.

[srodtytul]Poznać brata po dzwonku[/srodtytul]

Pałac na Krakowskim Przedmieściu Aleksander Kwaśniewski opuszczał w innym stylu niż jego poprzednik. On nie przegrał wyborów, zakończył po prostu drugą kadencję.

I Aleksander Kwaśniewski, i jego następca Lech Kaczyński starali się bardzo, by przejęcie władzy przebiegło gładko i elegancko. Tak też się stało. Kiedy tylko ogłoszono, że Lech Kaczyński wygrał wybory w 2005 roku, Kwaśniewski oddał mu do dyspozycji pałacyk MSZ. To było pierwsze biuro prezydenta elekta. Ustępujący prezydent udostępnił też elektowi samolot, by ten mógł polecieć na krótkie wakacje do Włoch. Państwo Kwaśniewscy zaprosili państwa Kaczyńskich na elegancką kolację do pałacu. Prezydent elekt z żoną przyszli z bukietem kwiatów. Atmosfera spotkania była podobno bardzo miła, zwłaszcza że Lech Kaczyński był nauczycielem akademickim Jolanty i oboje przez dużą część wieczoru wspominali dawne czasy.

Wśród współpracowników Lecha Kaczyńskiego panuje bardzo nieformalna atmosfera. Wszyscy mówią do głowy państwa „Leszku”, choć przy gościach zawsze przechodzą na oficjalne „panie prezydencie”. Ale prezydent i tak bardzo często także przy gościach zwraca się do najbliższych współpracowników po imieniu.

Tak jak Jolanta Kwaśniewska wniosła do pałacu powiew światowego blichtru, tak Maria Kaczyńska od początku budowała wizerunek skromnej, stonowanej elegancji. Choć – podobnie jak Jolanta Kwaśniewska – zachowuje się często w sposób zupełnie niezależny, czym przysparza czasem kłopotów mężowi, przede wszystkim z powodu swoich liberalnych przekonań, co w ważnych dla obozu i braci Kaczyńskich sferach kościelnych bywa przyjmowane bardzo krytycznie.

Organizacja dnia pracy w Pałacu Prezydenckim czasem przypominała to, co działo się za Lecha Wałęsy. Szefowie kancelarii zmieniali się często, a jeden z nich publicznie mówił o chaosie w niej panującym.Jak najłatwiej umówić się z prezydentem na spotkanie? Nie dzwoniąc do sekretariatu, ale próbując rano złapać go w mieszkaniu. Jeśli odbierze on sam albo żona, to jest szansa na spotkanie tego samego dnia.

Przebieg dnia może ulec zmianie. Wywiad z dziennikarzami zaplanowany na półtorej godziny może nagle przedłużyć się do czterogodzinnej pogawędki, po czym i tak prezydent może go nie autoryzować, nie podając powodu. Dlaczego? Pytani o to współpracownicy kręcą z zakłopotaniem głowami. Niejednokrotnie zaskakujące zachowania prezydenta bywają trudne do zrozumienia dla jego otoczenia.

Uspokojenie nastrojów i trochę lepszą organizację wprowadził częściowo Władysław Stasiak, człowiek uchodzący za wzór dobrych manier i sprawnego organizatora. Ale jak powtarzają wszyscy – poza bratem nikt nie ma realnego wpływu na Lecha.

Lech Kaczyński nie godzi się na zamianę kultowej nokii 6310 na jakikolwiek inny, nowszy model. A telefon z charakterystycznym dzwonkiem fińskiej firmy odzywa się w najbardziej niespodziewanych momentach. To znak, że dzwoni brat. Każdy dzień prezydenta zaczyna się od telefonu do Jarosława i kończy długą z nim rozmową. Ponieważ Jarosław Kaczyński nie używa komórki, prezydent czeka, aż brat wróci do domu. Jeśli jest w podróży – czeka do późnej nocy.

Za Lecha Kaczyńskiego pałac funkcjonuje zupełnie inaczej niż za poprzednika. Prezydent stroni od ludzi biznesu, ale lubi długie kolacje z intelektualistami, cenionymi przez siebie dziennikarzami, prezydentami dużych miast, zaprzyjaźnionymi politykami. Jest w tym miły inteligencki posmak, ale też sporo chaosu. Whisky zastąpiło w pałacu czerwone wino.

Oni myśleli, że to Hunowie przychodzą do Belwederu – wspomina jeden z dawnych współpracowników Lecha Wałęsy. Kiedy dwa dni przed Wigilią Bożego Narodzenia 1990 roku świeżo zaprzysiężony prezydent Lech Wałęsa wchodził ze swą ekipą do Belwederu, witało go przerażenie w oczach obsługi z kancelarii Wojciecha Jaruzelskiego. Choć stały choinki i wisiały kolorowe bombki, atmosfera nie była świąteczna. Obsługa dokładnie wyczyściła belwederskie komputery. Gdzieś tylko zapodział się ciepły list generała do pułkownika Kaddafiego.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy