Auschwitz '46

Historia Auschwitz wcale nie skończyła się wraz z nadejściem Armii Czerwonej. Na jego terenie komuniści urządzili trzy własne obozy dla „wrogów ludu”

Publikacja: 11.06.2010 15:08

Komuniści wykorzystali wszystkie elementy infrastruktury obozowej, oprócz komór gazowych i krematori

Komuniści wykorzystali wszystkie elementy infrastruktury obozowej, oprócz komór gazowych i krematoriów

Foto: AP

Druty kolczaste rozpięte na betonowych słupkach. Wieżyczki strażnicze, baraki, więźniowie w drelichach – to Auschwitz, teren największego obozu zagłady Trzeciej Rzeszy. Widok ten nie powinien więc nikogo dziwić, gdyby nie to, że jest 7 sierpnia 1945 roku. A więc siedem miesięcy po zajęciu obozu przez Armię Czerwoną.

Brama się otwiera, aby wypuścić grupę więźniów wychodzących do pracy poza druty. Moment ten wykorzystuje dwóch sowieckich żołnierzy, którzy na koniach wdzierają się na teren obozu. Są kompletnie pijani, ledwie trzymają się w siodłach. Zarówno więźniowie, a szczególnie więźniarki, jak i pilnujący ich strażnicy wiedzą, co to oznacza. Zdążyli się już przyzwyczaić do takich „sąsiedzkich wizyt”.

Tym razem jednak, ponieważ wszystko dzieje się w biały dzień, komendant obozu zdobywa się na odwagę i postanawia przeciwstawić się krasnoarmiejcom. Dwa dni później, 9 sierpnia 1945 roku, w raporcie z tego incydentu napisze swoim przełożonym: „Zwróciłem się do niego [żołnierza sowieckiego], że nie może dalej jechać, a on wtenczas powiada, że on musi «posmotryć» i że muszę mu dać jedną kobietę «pojebać»”.

I dalej: „Żołnierze stawiali opór i musiałem użyć siły. Jednego z nich wyprowadziłem za bramę, lecz drugi starał się na mnie najechać koniem i wszczął awanturę, aż w końcu przyszło do bójki między nim a wartownikami. Widząc to stojący poza bramą żołnierze radzieccy [tak w oryginale – p.z.] porwali za broń i zrobili napad na wartownię. Zawezwałem NKWD. Jednak NKWD nie przybyło. Zaznaczam, że takie wypadki zdarzają się wciąż, szczególnie nocami”.

Do tego incydentu doszło w specjalnym obozie pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który powstał na terenie Auschwitz niedługo po tym gdy, uciekła z niego załoga SS.

Tak znakomite miejsce po prostu nie mogło się zmarnować. Na terenie niemieckiej fabryki śmierci założyli trzy własne obozy. Jeden pod zarządem UB, dwa pod zarządem NKWD (w sowieckiej nomenklaturze łagier nr 22 i łagier nr 78).

– Wykorzystana została cała infrastruktura Auschwitz oprócz komór gazowych. Krematoria, ponieważ miały płaskie dachy, posłużyły bolszewikom jako parkiety do dzikich tańców, które urządzali w rytm harmoszek – mówi historyk z Uniwersytetu Śląskiego prof. Zygmunt Woźniczka. – Kto trafił do tych obozów? „Wrogowie ludu”. Czyli wszyscy ci, którzy nie pasowali komunistom. Ślązacy, Niemcy, koloniści z Niderlandów, którzy osiedlili się na Podbeskidziu w XVIII wieku, ale także Polscy „kontrrewolucjoniści”, którzy zostali zatrzymani w ramach „zabezpieczania” zaplecza frontu – dodaje.

[srodtytul]Piekło w Hałcnowie[/srodtytul]

Na wstępie obcięli mi włosy, miałam piękne długie warkocze. Potem odebrali mi wszystkie rzeczy osobiste i wydali drelichowy uniform. Miał naszytą łatę z numerem i literę „W”. Od polskiego słowa „więzień”. Strażnicy, szarpiąc i wyzywając od najgorszych, skierowali mnie do żeńskiego baraku dla nieletnich. Tak się zaczął mój pobyt w obozie MBP w Oświęcimiu – opowiada Marta Nycz z domu Wiesner.

Urodziła się w Hałcnowie, gdzie mieszka do dziś. Obecnie to dzielnica Bielska-Białej, ale przed wojną Hałcnów był wioska zamieszkana w dużej mierze przez niemieckich kolonistów. Tata pani Wiesner za niemieckiej okupacji został powołany do Wehrmachtu, w domu mówiło się po niemiecku, ale Marta była dwujęzyczna. Miała wielu polskich przyjaciół.

Gdy w 1945 roku rozpoczęła się okupacja sowiecka, w Hałcnowie rozpętało się piekło. Sowieci w asyście polskich komunistów i miejscowego marginesu dokonywali masowych aresztowań. Ludzi pakowano do więzień, wsadzano do tworzonych obozów i wywożono do pracy w sowieckich kopalniach. Nie obeszło się przy tym bez pobić, gwałtów i morderstw.

– Wywieziono bądź aresztowano niemal wszystkich członków mojej rodziny i sąsiadów. Próbowałam się ukrywać, ale UB szybko wpadło na mój trop. Na posterunku ubek spytał, czy należałam w szkole do BDM, żeńskiej sekcji Hitlerjugend. To było obowiązkowe, więc nie miałam po co kłamać. Gdy odparłam, że tak, dostałam w twarz. Zapytał po raz kolejny. Gdy znów powiedziałam, że tak, znów dostałam w twarz. I tak sześć razy – opowiada pani Nycz.

Podobnie jak wielu innych mieszkańców Hałcnowa skierowano ją do obozu utworzonego w Auschwitz. Miała 17 lat. – Co było najgorsze? Apel. Ustawiali nas na placu i próbowali policzyć. Ponieważ ci ubecy byli wyjątkowo prymitywni, nie mogli sobie z tym poradzić. Liczenie trwało więc czasami godzinami. W międzyczasie kazano nam kucać z rękami na karku i skakać „żabki”. Ci, którzy padali ze zmęczenia, byli skopywani – relacjonuje była więźniarka.

[srodtytul]Panowie życia i śmierci[/srodtytul]

Aprowizacja obozu była fatalna. Najgorzej było z jedzeniem. Choć Sowieci na terenie kompleksu Auschwitz przejęli wielkie magazyny z żywnością, przeznaczoną dla kilku dywizji Wehrmachtu na pół roku, zostały one rozkradzione przez sołdatów lub wywiezione pociągami do Związku Sowieckiego. Komunistyczne władze nie kwapiły się zaś do żywienia „zdrajców” i „szwabów”.

Więźniowie dostawali więc cienką zupę ze zgniłej brukwi, liści kapusty i otrębów. Do tego niewielkie racje źle wypieczonego, kleistego chleba. Czasami brakowało nawet wrzątku. Straszliwe były również warunki sanitarne. Brudne sienniki, które „ruszały się” od oblegających je pluskiew i wszy. Brak dostępu do lekarstw i opieki medycznej. Tak zwany barak sanitarny był zwykłą umieralnią. W obozie wybuchały epidemie.

Opowiada pani Nycz: – Oni nie musieli nas zabijać. Głód, wycieńczenie i tyfus robiły to za nich. Ludzie padali jak muchy. Ale zdarzały się również zabójstwa. Strażnicy, którzy tłukli więźniów za krzywe spojrzenie, byli panami życia i śmierci. Pewnego młodego chłopaka zakatowali na śmierć za próbę ucieczki. Gdy ktoś próbował zbiec, strażnicy dostawali szału.

Młoda więźniarka była również świadkiem morderstwa. Doszło do niego, gdy wraz z kolumną więźniów wracała z pracy na teren obozu. – Nazywał się Józef. Był moim kolegą jeszcze

z Hałcnowa. To był niepełnosprawny chłopak. Miał garb i ciężko mu było nadążyć za resztą. Przewrócił się. Zirytowany strażnik zaczął go kopać. Gdy nie mógł wstać, skoczył mu na klatkę piersiową. Usłyszałam suchy trzask łamiącego się mostka i ciche „Jezu” konającego.

Marta Wiesner była wykorzystywana do rozbierania pozostawionej przez Niemców fabryki benzyny syntetycznej IG Farben. Cały wielki zakład, od ciężkich maszyn po kontakty, kable, muszle klozetowe i najmniejsze śrubki został zdemontowany i wywieziony do Sowietów. Oprócz tej pracy, co pewien czas – gdy zachorował ktoś z komanda zajmującego się chowaniem więźniów – brała udział w „pogrzebach”.

– W obozie był wózek, na który zrzucało się ciała. Zaciągało się je na nim do przygotowanego wcześniej wielkiego dołu. Zwalało się ładunek, zasypywało wapnem, zakopywało, przyklepywało łopatami i koniec pracy. Wracaliśmy po kolejnych zmarłych – relacjonuje.

W połowie 1946 roku przeniesiono ją do obozu w Jaworznie, potem wykorzystano do pracy w kopalni i świeżo utworzonych PGR-ach. Na wolność wyszła w 1947 roku.

[ssrodtytul]Śledztwo we mgle[/srodtytul]

Nieliczni historycy zajmujący się komunistycznymi obozami, które powstały na terenie Auschwitz, szacują, że do 1946 roku, gdy je zlikwidowano, przewinęło się przez nie kilkadziesiąt tysięcy więźniów. Zginęło kilka tysięcy. Liczby są tak ogólne, gdyż nie zachowały się niemal żadne dokumenty. Przez obozy – które funkcjonowały również jako punkt etapowy dla deportacji za Ural – przeszło bardzo dużo transportów.

Niektóre zatrzymywały się na kilka dni, inne na kilka miesięcy. Dziś jest to niezwykle trudne do odtworzenia i policzenia. Co gorsza, większość świadków nie żyje lub nie chce mówić. Do dziś, choć od upadku komunizmu minęło 20 lat, dla wielu Ślązaków sprawa pobytu w tych obozach jest bardzo drażliwa. Oprócz pani Marty Nycz udało mi się odnaleźć w Hałcnowie jeszcze dwóch byłych więźniów obozu UB. Obaj kategorycznie odmówili rozmowy.

– Najmniej wiemy o dwóch obozach NKWD. Cała dokumentacja została wywieziona do Związku Sowieckiego. Nie wiemy, kto w nich pracował ani kto siedział. Nie znamy również tożsamości ani miejsca pochówku większości ofiar. Posuwamy się jak we mgle – mówi prokurator Wojciecha Pardyak z krakowskiego oddziału IPN, który prowadzi śledztwo w sprawie obozów.

Przyznaje on, że wszczęte w 2005 roku postępowanie prawdopodobnie trzeba będzie umorzyć. Materiał dowodowy jest bowiem znikomy, a sprawcy nieznani. Komendanci obozów UB, jedynie ich tożsamość udało się ustalić, dawno nie żyją. O pociągnięciu do odpowiedzialności NKWD-zistów, oczywiście jeżeli któryś z nich nadal jest wśród żywych, nie ma co marzyć.

Upłynęło już zbyt wiele czasu. Stracono wiele lat, przez które nikt nie chciał zajmować się komunistycznymi zbrodniami. – Sprawa nawet teraz jest niezwykle drażliwa. Mówimy bowiem o Auschwitz. Miejscu-symbolu. Zarówno koszmaru Holokaustu, co jest słuszne, jak i rzekomego „wyzwolenia”, które miała przynieść uciśnionym przez nazizm Armia Czerwona – mówi prof. Woźniczka.

[srodtytul]Pierwsza kradzież „Arbeit macht Frei”[/srodtytul]

Już samo „wyzwolenie” obozu – którego kolejne okrągłe rocznice są hucznie obchodzone – wcale nie wyglądało tak, jak przedstawia je sowiecka propaganda. Niemcy wycofali się bowiem z niego przed nadejściem bolszewików, uprowadzając większość więźniów. Część z garstki, która dotrwała do przyjścia Armii Czerwonej, spotkała się zaś z całkowitą obojętnością wyzwolicieli.

– Byłyśmy potwornie głodne. Błagałyśmy Sowietów, którzy gotowali dla siebie na terenie obozu ochłapy końskiej padliny, by dali nam choć kawałek mięsa. Ale oni rzucali tylko kości w śnieg. Rzucałyśmy się na nie, wydłubywałyśmy z zasp i ogryzałyśmy – relacjonowała Kazimiera Wasiak, była więźniarka Auschwitz, bohaterka mojego reportażu „Obojętność wyzwolicieli” („Rz” 26.01.2010).

Na przyzwyczajonych do okrucieństw totalitaryzmu ludziach sowieckich Auschwitz nie zrobiło takiego wrażenia, jakie wyzwalane niemieckie obozy zrobiły na Amerykanach na froncie zachodnim. Choć oczywiście zdarzały się przypadki udzielania pomocy więźniom przez bolszewików, zdarzały się również gwałty popełniane na więźniarkach. Najgorszy los spotkał jednak przetrzymywanych w obozie sowieckich jeńców.

Zgodnie z dyrektywą Stalina byli oni „zdrajcami narodu” i wielu z nich prosto z Auschwitz pojechało do łagrów. Zachowały się relacje, według których w transportach deportowanych na Syberię widać było oświęcimskie pasiaki. Części jeńców NKWD zaproponowało zaś, że „mogą zmazać winę wobec ojczyzny”, jeżeli zostaną strażnikami w łagrach na terenie Auschwitz. Musieli tylko wykazać się odpowiednią „stanowczością” wobec nowych więźniów.

– To, co działo się w Auschwitz po zajęciu go przez Sowiety, nie przypominało patriotycznych czytanek, ale raczej najazd Hunów. Nie dość, że gładko wcielili obóz do swojego systemu łagrów, to jeszcze splądrowali to, co zostawili Niemcy. W Auschwitz funkcjonowały zakłady przemysłowe, szklarnie, tokarnie, znajdowały się tam składy koców i ubrań. Wszystko to zrabowano bądź sprzedano okolicznym Polakom – podkreślił prof. Woźniczka.

Rozkradziono nie tylko pozostawione przez Niemców magazyny i fabrykę benzyny syntetycznej, ale także infrastrukturę obozu koncentracyjnego. Bolszewicy zdemontowali z obozowej bramy i próbowali wywieźć nawet słynny napis „Arbeit macht frei”. W ostatniej chwili, gdy był już zapakowany do skrzyni, polskim strażnikom udało się go „odkupić” za kilka butelek wódki.

W obozach NKWD na terenie Auschwitz osadzono wielu jeńców wojennych. Zarówno Niemców, jak i Ślązaków, których zmuszono do podpisania volkslisty i wcielono do wojska. Dla większości z nich Oświęcim był punktem przejściowym przed deportacją do łagrów i kopalń Związku Sowieckiego. O ich obecności w obozie świadczą m.in. napisy z lata 1945 roku wydrapane na ścianie celi śmierci ojca Maksymiliana Kolbe.

[srodtytul]Notatnik Dittmara[/srodtytul]

Zachowały się także notatki jednego z jeńców, żołnierza jednostki medycznej Ernsta Dittmara. Pod datą 6 lipca napisał: „Ciężka praca w fabryce chemicznej IG Auschwitz od 9 do 21.30. Głodny i zmęczony. Wreszcie wieczór. Nic do jedzenia, żadnej przerwy na obiad, robimy ją dopiero teraz. Załamuję się często ze słabości. Nie mogę więcej. Jest strasznie. 5 km drogi. W obozie cienka zupa z ziół, nic w środku. Głód”.

Dzień później Dittmar został okradziony. Odebrano mu mydło, nici, fajkę, chleb. „14 lipca. Dwa transporty po 30 wagonów stoją na dworcu gotowe do odjazdu. Dokąd? Nikt nie wie. Wszystkie narodowości są tutaj: Niemcy, Austriacy, sudeccy Niemcy, Czesi, Węgrzy, Rumuni, Polacy. Młodzi i starzy. Zdrowi i chorzy. Szeregowcy i oficerowie. Od 16 do 60 lat. Wehrmacht, Luftwaffe, marynarka, kolejarze, cywile”.

I dalej: „Mam mocną biegunkę i bóle brzucha. 15 lipca. Moja matka ma dzisiaj urodziny. Przesyłam ci, kochana matko, z daleka najserdeczniejsze życzenia szczęścia i błogosławieństwa. Zostałem przyjęty dziś do rewiru, ponieważ leczenie ambulatoryjne nie pomaga”. Dwa dni później Dittmar zmarł.

Polacy siedzący w obozach zdecydowali się napisać rozpaczliwy list do ówczesnego komunistycznego wojewody śląskiego Aleksandra Zawadzkiego: „Przebywa nas w obozie 12 tys. osób jako Polaków cywilnych i jeńców wojennych b. armii niemieckiej. Los nas wszystkich Polaków w obozie oświęcimskim jest niewiadomy. Przed niedawnym czasem z górą 400 zaliczanych do grupy roboczej drugiej zostało wysłanych razem z jeńcami niemieckimi w niewiadomym kierunku”.

O dziwo, Zawadzki podjął interwencję u marszałka Rokossowskiego – nie bez znaczenia były ostre protesty ludności – i Sowieci powołali specjalną komisję, która w sierpniu 1945 roku pojechała do obozów i wyselekcjonowała z nich Polaków. Do jesieni zwolniono 12 tysięcy więźniów. Los Niemców i Ślązaków był o wiele gorszy, większość trafiła na Syberię, gdzie wszelki ślad o nich zaginął.

Józef Jancza miał 12 lat, gdy po jego ojca, rolnika z Hałcnowa, przyszli UB-ecy. Był marzec 1945 roku. – Było ich dwóch. Ubrani byli po cywilnemu, ale z bronią. Ojciec pożegnał się z nami i z mamą, przeżegnał się i wyszedł. W listopadzie przyszło zawiadomienie z obozu w Oświęcimiu, że nie żyje. W akt zgonu wpisano mu „niedomaganie mięśnia sercowego” – mówi Jancza.

Dokładnie taki sam wpis znalazł się w aktach zgonów wielu innych ofiar obozu z Hałconowa. – To oczywiście nieprawda. Tata był solidnym chłopem, gospodarzem. Nic mu nie dolegało. Do dziś nie wiem, jaka była prawdziwa przyczyna jego śmierci. Nie wiem również, gdzie zakopali jego ciało. Podobno ofiary grzebano w piaskach nad Sołą. Nikt jednak nie wie tego na pewno – podkreśla Jancza.

Ojciec Janczy nigdy nie był zwolennikiem Hitlera, nie należał też do żadnej konspiracji. Dlaczego więc trafił do obozu? Czy padł ofiarą zemsty? Czy komuniści rzeczywiście widzieli w nim wroga ludu? – Myślę, że wytłumaczenie jest o wiele prostsze. Motywem zabójstwa mojego ojca był rabunek. Natychmiast po aresztowaniu nasz sąsiad Polak przejął nasze gospodarstwo. Podobnie było w przypadku wszystkich gospodarzy z naszej wioski. W 1945 roku wystarczył jeden donos, jedno fałszywe oskarżenie, aby przejąć cudzy majątek. To była pokusa, której wielu nie potrafiło się oprzeć – mówi.

[srodtytul]Co powiedzą Żydzi?[/srodtytul]

20 lat temu Józef Jancza rozpoczął walkę o upamiętnienie ofiar zapomnianych komunistycznych łagrów pod Oświęcimiem. Chciał, aby na terenie Muzeum Auschwitz-Birkenau wmurowano tablicę, która przypominałaby o tym, że historia obozu wcale nie skończyła się 27 stycznia 1945 roku. Że ludzie nadal w nim cierpieli i umierali, choć zmieniły się mundury strażników.

Walkę o upamiętnienie Jancza prowadzi do dziś. Choć oficjalnie podczas spotkań i rozmów telefonicznych urzędnicy są mu bardzo przychylni, rzuca mu się pod nogi kolejne kłody. Składane obietnice nie są realizowane, a kolejne pisma i listy grzęzną na biurkach w rozmaitych instytucjach. Do wmurowania tablicy nie palą się ani władze miasta Oświęcim, ani muzeum.

– Myślałem, że po upadku komunizmu ta sprawa przestanie być już tabu. Pomyliłem się – mówi Józef Jancza. Popierający go Ślązacy stwierdzają nieoficjalnie, że polskie czynniki oficjalne nigdy nie zgodzą się na jego propozycję. Według nich Polacy działają bowiem z „pobudek nacjonalistycznych”, a poza tym „boją się, co powiedzą Żydzi”.

– No cóż, nie ukrywam, że jesteśmy nastawieni sceptycznie do pomysłu pana Janczy – mówi Andrzej Strzelecki, historyk z Muzeum Auschwitz-Birkenau, który zajmuje się powojennymi dziejami obozu. – Niestety, niektórzy przedstawiciele mniejszości niemieckiej zupełnie nie liczą się z polską wrażliwością.

Według niego umieszczenie na terenie muzeum postulowanej przez Janczę tablicy mogłoby sprawić wrażenie zrównywania KL Auschwitz z założonymi na jego terenie obozami sowieckimi. – W Auschwitz mordowano ludzi na masową skalę w komorach gazowych, a w obozach sowieckich więźniowie umierali z powodu chorób. To wielka różnica. Tych dwóch spraw nie wolno mieszać. Jakieś uczczenie ofiar tych ośrodków oczywiście powinno nastąpić, ale należy zachować umiar. Być może wystarczy upamiętnienie w zakresie prywatnym – twierdzi Strzelecki.

Józef Jancza zdecydowanie odrzuca zarzuty. – Ja i potomkowie innych ofiar doskonale widzimy różnice pomiędzy obydwoma obozami i wcale nie chcemy ich zrównywać. Nie negujemy tego, że skala niemieckich mordów w Auschwitz była nieporównywalnie większa. Wszystko, czego chcemy, to oddanie hołdu naszym rodzicom. Czy oni nie zasługują na pamięć tylko dlatego, że wcześniej w tym samym miejscu mordowano innych ludzi? Każda niewinna ofiara powinna zostać upamiętniona, niezależnie od tego, kto był katem – uważa Jancza.

I podkreśla, że jego działania, co często mu się zarzuca, nie mają w sobie nawet cienia „antypolskiego nastawienia”. – Moi oskarżyciele myślą kategoriami rodem z PRL. Ja nie mam pretensji do żadnych Polaków, nie chcę piętnować żadnych „polskich zbrodni”. To były obozy komunistyczne, w których komuniści dokonali komunistycznych zbrodni. Czy w wolnej Polsce nie wolno tego powiedzieć? – pyta.

Nie wygląda jednak na to, żeby jego argumenty przekonały pracowników muzeum Auschwitz-Birkenau. Co ciekawe, w pierwszej fazie budowy tej placówki wykorzystano właśnie więźniów z sowieckich obozów. W archiwach muzeum znajdują się zaś zdjęcia zrobione przez komunistów zaraz po wojnie. Na niektórych, wbrew intencjom fotografów, w tle widnieją elementy obozów NKWD i UB. Na jeszcze innych, zrobionych prawdopodobnie z okazji święta 1 maja, można zobaczyć sowiecką flagę zatkniętą na budynku pozostawionego przez Niemców krematorium.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą