Odpowiednio zmotywowany, postanowił pchnąć prozę podróżną na nowe tory. Skoncentrował się na tym, czego tak brakowało mu w książkach, jakie dotąd czytał. W dziełach, od których na kilometry wiało nudą. Postanowił, że będzie zapisywać dialogi, tworzyć pełnokrwiste portrety współpasażerów, a do siebie samego zachowa niezbędny dystans. I jeszcze coś: ani słowem nie wspomni o zabytkach, zwiedzaniu muzeów czy kościołów. Tak powstał „Wielki bazar kolejowy”, klasyczne dzieło, które właśnie ukazało się po polsku. To porywający zapis czteromiesięcznej podróży z Londynu do Tokio i z powrotem.
Theroux jechał przez Bałkany, Turcję i Indie. Podróżował Orient Expressem i koleją transsyberyjską. Kolej – jak zauważył – jest targowiskiem opowieści. Jeśli jesteś cierpliwy, możesz zaczerpnąć ich setki, a potem pochylić się nad nimi w samotności. W książce zawarł portret Hermanna, przypominającego widmo niemieckiego marynarza-opiumisty i czterdziestoletniego łysawego Taja, który na co drugie pytanie odpowiadał „Nie wiem”. Pensacola, bo tak się przedstawił jowialny Taj, opowiedział jak chińska mafia chciała go sprzątnąć na północy kraju, w złotym trójkącie, czyli tam, gdzie uprawia się mak na heroinę. Wyjaśnił, że udało mu się umknąć, bo Chińczyków zastrzelił, a Amerykanie przysłali po niego helikopter. Theroux pochwalił historyjkę i spytał, czy Pensacola naprawdę uważa, że on w to wszystko uwierzy. „Nie wiem – odparł Taj. – Może”. I otworzył pudło, które przez cały czas trzymał pod pachą. W środku były dwa pistolety: kaliber 38 i 22. „Co z nimi zrobisz?” – wyszeptał Theroux. „Nie wiem” – odparł i mrugnął.
Pisarz zachowuje się jak angielski dżentelmen, który raczej umrze, niż okaże zdziwienie. Przemierzając południe Indii, dostrzegł wieśniaków, którzy tory kolejowe traktowali jak margines swojego świata i dlatego właśnie tam, w pozycji kucznej, załatwiali swoje potrzeby. „W jednym miejscu na poboczu wypróżniała się nawet cała osobliwa grupa: mężczyzna, chłopiec i świnia, każde na swój sposób – zanotował podróżnik. – Kawałek dalej w pewnej odległości od torów kucał jakiś poważny mężczyzna w dhoti. Przyglądał się przejeżdżającym wagonom i sprawiał wrażenie, jakby siedział tam już od dawna: nad głową trzymał czarny parasol, a na kolanach miał rozłożoną gazetę”.
[srodtytul]Pora na apokalipsę[/srodtytul]
Najlepszy fragment książki dotyczy ogarniętego wojną Wietnamu. Theroux trafił tam w czasie, gdy z kraju wycofano już prawie całkowicie wojska amerykańskie. Uparł się, że pojedzie pociągiem z Sajgonu do Bien Hoa, przez żółty wypalony krajobraz, trasą pośród wzgórz stanowiących kryjówkę Wietkongu. Opisał wietnamskie kobiety, które chciały mu przekazać pod opiekę dwuletnie dzieci o jasnej karnacji i okrągłych oczach. Opisał Can Tho w delcie Mekongu – gdy zamknięto przeznaczone dla żołnierzy US Army bary i burdele, przypominało wesołe miasteczko po sezonie. Wreszcie opisał zatrute pola ryżowe i domy, które wzniesiono w ostatnich latach. Waliły się, bo budowniczym nie zależało na trwałości. Doszedł do wniosku, że „w całym tym obrazie upadku i wyniszczenia odsłaniała się skrywana intencja: nie chcieliśmy zostać w Wietnamie. Dlatego nigdy nie powstała żadna wizja tego kraju, nic poza abstrakcyjnymi hasłami politycznego i militarnego ładu”.
Niektóre sceny przywodzą na myśl obrazy z „Czasu apokalipsy” Coppoli. Niedaleko od opuszczonych koszar i rozszabrowanych wojskowych szpitali, pośród zamkniętych na głucho knajp z szyldami reklamującymi „zimne piwo, muzykę i dziewczyny”, Theroux natrafił na elegancki bungalow, który kiedyś służył zapewne jakiemuś generałowi. Teraz dwóch nieźle zaprawionych Amerykanów zabawiało się tam z biuściastymi Wietnamkami. Jeden z nich był szefem służby bezpieczeństwa. „Po zmroku zmieniają się właściciele tego kraju” – wyjaśnił uprzejmie. A potem dodał, aby goście uważali, bo on nie chciałby być odpowiedzialny.