Kryzysy poprawiają świat, ale nie prowadzą do Utopii

Natura ludzka ma pociąg do gwałtu. Gdy pozwolimy jej na roznamiętnienie, przemoc zdobędzie przewagę nad sprawiedliwością. Zaczyna się od łamania praw, bezkarności dla swoich. Słowa zmieniają znaczenie, bezmyślność uważa się za cnotę, a rozwagę za tchórzostwo. Nastaje czas krasomówczych kanalii i pustej produktywności.

Publikacja: 12.06.2020 18:00

Kryzysy poprawiają świat, ale nie prowadzą do Utopii

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Jedno jest pewne. Wszystkie epidemie wybuchają niespodziewanie, nawet gdy groźne wiadomości o ich żniwie docierają od tygodni czy miesięcy. Do Aten w 430 r. przed Chr. zaraza wtargnęła nagle, pisał Tukidydes, choć wcześniej szalała w Etiopii, Egipcie, Persji oraz na wyspach Morza Egejskiego. Ponieważ był to drugi rok wojny peloponeskiej, w której o przywództwo starły się dwa greckie mocarstwa, przyczynę wyjaśniono prosto. Oblegający Ateny Spartanie mieli zatruć studnie portowe w Pireusie.

Czarna Śmierć, która od połowy XIV w. atakowała Stary Świat, też przybyła znienacka. Pogłoski o przerażającej chorobie napływały od 1346 r. Badania DNA pokazują, że najbardziej mordercza z dotychczasowych pandemii szerzyła się na obszarze od Chin, gdzie chyba wzięła początek, przez Indie i całą Afrykę, aż po krańce Europy. Papież Klemens VI zbierał informacje o chorobie, ale dopóki nie znano pochodzenia tajemniczego zabójcy i sposobów jego rozprzestrzeniania, dopóty nie wiedziano, co z nimi zrobić. Gdy w 1348 r. zaraza opanowała porty włoskie i francuskie, wszyscy zostali zaskoczeni. Gabriel de Musis, notariusz z Piacenzy, zauważył, że roznieśli ją marynarze i kupcy. Przywlekli „złe duchy” i nieświadomie rzucili „strzały śmierci” na bliskich. Że przyczyną epidemii były pałeczki dżumy roznoszonej przez towarzyszące nam od zarania pchły, które sadowiły się na świstakach, wiewiórkach, szczurach i innych zwierzętach typowych dla danego regionu, odkryto dopiero w 1894 r.  

Niezależnie od tego, ile Chińczycy ukryli odnośnie początków koronawirusa, wiedzieliśmy o nim sporo. Od końca ubiegłego roku wywiady kolejnych państw ostrzegały przed zagrożeniem tajemniczą chorobą w Wuhan, wielkim ośrodku przemysłowym w środkowych Chinach. Głos zabierali politycy, którzy długo nie wierzyli w przybycie wirusa na Zachód, niektórzy zacierali ręce z powodu chińskich kłopotów. Nie popisała się Światowa Organizacja Zdrowia, która reagowała za późno. Obudzono się dopiero, gdy przedsiębiorcy i turyści roznieśli wirus po całym świecie przez porty lotnicze. Nawet tam, gdzie nadejście epidemii zapowiadano, przykładem Polska, nie przygotowywano się na nią. Z dnia na dzień zabrakło środków higieny, rząd poruszał się po omacku i wydawał sprzeczne zarządzenia, media ekscytowały się historiami o nadlatującym z Chin samolocie z maseczkami niczym statkami z pomarańczami w PRL.

Dla wyznawców nowoczesności musi być prawdziwym policzkiem, że zaawansowany technologicznie i organizacyjnie świat współczesny okazał się równie podatny na zaskoczenie epidemią co tamten sprzed tysięcy lat. Systemy ostrzegawcze nie zadziałały i nie starczy, jak chce prezydent USA, oskarżać Chińczyków o „zatrucie studni”. Oni na początku też byli zdezorientowani. Okazuje się, że i stałe czuwanie, do czego nawoływał św. Mateusz, nie wyklucza zaskoczenia. W raportach wywiadu, niczym w encyklopedii, znajdziemy wszystko. Sztuka polega na umiejętności selekcji, ale potrzebny jest też łut szczęścia i intuicja – czynniki trudne do zmierzenia i niemożliwe do nauczenia.

Chaos sprowadza klęskę

Skoro w ogólnym zamieszaniu odnajdujemy przykłady działania racjonalnego i w porę, by przypomnieć tylko trzy kraje demokratyczne leżące w oku cyklonu: Koreę Południową, Tajwan i  Portugalię, powstaje pytanie, co decyduje o skutecznej reakcji na kryzys. Nad odpowiedzią będą się głowiły zespoły badawcze, lecz dojdą do wniosku mało zaskakującego: gotowe strategie zarządzania kryzysowego, profesjonalne struktury administracji, jednostkowe i grupowe umiejętności radzenia sobie w sytuacjach trudnych, jakość przywództwa i zaufanie między rządzącymi a rządzonymi.

Na tle trudnej do przewidzenia wypadkowej tych elementów Polska nie wygląda w pierwszej fazie pandemii źle. Starczyło poprawić dwa elementy, by znaleźć się w czołówce tego peletonu, i to pomimo zaniedbanego systemu opieki zdrowotnej. Zawiodła komunikacja między rządem a społeczeństwem, co wykluczyło sprawną korektę błędów i w konsekwencji spowodowało nadmierną demonstrację siły. Rozczarowały również programy pomocowe w gospodarce. Przez góry druków będących wyrazem braku zaufania państwa do przedsiębiorców przedarli się szybko i skutecznie jedynie najwięksi.  

Jasne, można wskazać państwa, także w naszej części Europy, które radzą sobie lepiej. Ile by jednak nie narzekać, na tle takich potęg jak USA i Wielka Brytania, których administracje z trudem radzą sobie z dyletantami u władzy, nie musimy się wstydzić. Rząd i liczne instytucje państwowe w Polsce utraciły powagę dopiero, gdy nie potrafiły wymyślić sposobu na anarchizację struktur władzy. Wirus nieładu zgodnie ze swoją logiką uderzył w punkty najsłabsze. Unaocznił niedomagania i wywołał kryzys zarządzania. Jarosław Kaczyński, polityk niewątpliwie przebiegły, nie okazał się „ojcem narodu”, właściwym człowiekiem na kryzys. Zapamiętamy go głównie z tego, jak sieje wiatr. Sprawa wyborów – oczywistego lekceważenia przez długie tygodnie zdrowia publicznego w połączeniu z pogardą dla konstytucji i zwykłych obywateli – zepchnie PiS na równię pochyłą. Czy partię może uratować ojcobójstwo, nie potrafię powiedzieć. Chaos prowadzi zwykle do nieodwracalnej klęski, wiedział Sun Tzu, starożytny chiński strateg wojskowy. Gdy świat się wali, nie potrzeba podpalaczy, którzy nie panują nad namiętnościami, lecz sprawnych i zapobiegliwych ogrodników. W wodzowskich partiach trudno się im przebić. Wszyscy czekają na westchnienie starego patriarchy, gdy tymczasem – pisał Gabriel García Márquez w studium tyranii – po podłogach już się walają resztki starych mebli oraz obrazy świętych i wojskowych w „świeżej mazi krowiego gówna”.

Biada mieszkańcom Ziemi

Największy wstrząs u obserwatorów epidemii wywoływał niezmiennie widok chorych pozostawionych bez opieki, szczególnie dzieci porzuconych przez rodziców. Tymczasem tyfus, dżuma i ospa uderzały przede wszystkim w ludzi młodych. Powracały co 10–15 lat, niszcząc kolejne nieuodpornione pokolenia i wszelką przyszłość. Starsi popadali w apatię, porzucali domy i błąkali się bez celu.

Niektórzy szczęśliwie chwytali za pióra. Tukidydes należał do nielicznych w Atenach ozdrowieńców. Opisuje chorobę i towarzyszące jej wydarzenia, aby potomni mogli się w razie potrzeby do niej przygotować. Agnolo di Tura pochował własnymi rękoma pięcioro swoich dzieci i siadł nad kroniką zarazy w Sienie w 1348 r. Przed naszymi oczyma przesuwają się puste domy w wymarłym do połowy mieście, opanowanym przez biczowników, złodziei i łotrów. Czasami nie wiadomo, kto gdzie należy. Modły, tańce i rozpusta nakładają się na siebie. Bezradni lekarze w większości wymarli, księża odmawiają ostatniego namaszczenia, domownicy nie zwracają uwagi na jęki konających, tylko wierni przyjaciele, czasami z przypadku, biorą sobie za punkt honoru pomagać do ostatniej chwili. Chociaż „zaraza jest rodzajem klęski niepobudzającym do wzajemnej pomocy”, jak celnie zauważyła amerykańska pisarka Barbara W. Tuchman, diamentów nigdy i nigdzie nie brakuje. Świat jest niezbadany. W Paryżu zakonnice ze szpitala miejskiego mrą jedna po drugiej, a mimo to napływają nowe, by kontynuować ich dzieło. Gerard, brat Petrarki, pogrzebał cierpliwie trzydziestu czterech współbraci. Zostawszy sam, wystraszył się przeklętego klasztoru i ruszył z wiernym psem na poszukiwanie miejsca, gdzie zechcieliby go przyjąć. Poeta zapisuje w Parmie: „Boję się, zwyczajnie boję”. Po niebie krąży orzeł Apokalipsy, wszystkim wtedy znanej, i woła: „Biada, biada, biada mieszkańcom Ziemi”.

Zarazki mają siedmiomilowe buty. W Nowym Świecie, gdzie europejskie choroby trafiły na dziewiczy grunt, depczą od XVI w. całe cywilizacje. Kolumb, Cook i inni odkrywcy, stwierdza Alfred W. Crosby, zamienili zamorskie kolonie w rzeźnie. Zdobywcy szukają złota i polują na niewolników, masowe wymieranie tubylców interpretują jako znak boży, a od XIX w. jako dowód na przewagę rasową. Mają nieznane innym konie, broń palną i nawet zarazę na usługach. To im nie starcza. Obudził już się w nich bakcyl grabieży i żądza krwi, znane wszystkim społeczeństwom w głębokim kryzysie. Bartłomiej de Las Casas opisuje ich namnażanie w monotonnym świadectwie zbrodni, apelu do króla Hiszpanii z prośbą o interwencję. Zwycięzcy, notuje, chcąc obniżyć koszty wypraw, karmią psy łowcze i tubylczych posługaczy indiańskim mięsem. Uparty dominikanin ma szczęście, wierzy w piekło, które pochłonie diabelskich Hiszpanów. Nie uważa ich za współbraci, to szatańskie plemię – podkreśla.

A co jeśli kary pośmiertnej nie ma? Pozostaje tylko prewencja – zauważa Tukidydes, który na chłodno przedstawia nieszczęścia związane z wojną domową i zarazą w Grecji. Natura ludzka ma pociąg do gwałtu, powtórzy dwa tysiące lat później jego angielski tłumacz Tomasz Hobbes, i gdy pozwolimy jej na roznamiętnienie, przemoc zdobędzie przewagę nad sprawiedliwością. Zaczyna się od łamania praw, bezkarności dla swoich. Słowa zmieniają znaczenie, bezmyślność uważa się za cnotę a rozwagę za tchórzostwo.

Przywódcy polityczni posługują się pięknymi hasłami, lecz faktycznie mają za nic dobro publiczne. Nastaje czas krasomówczych kanalii i pustej produktywności, wtóruje wielkiemu Grekowi mniej więcej w tym samym czasie Zhuangzi w Chinach pogrążających się w wojnie domowej. Jest coś niezwykłego w tym, że odległe cywilizacje dochodzą w zbliżonym czasie do podobnych wniosków. W klimacie powszechnej nieufności, kontynuuje Tukidydes, narasta nienawiść i organizuje się skrytobójcze mordy na przeciwnikach politycznych. Przy okazji załatwia się prywatne interesy i pozbywa wierzycieli. Wreszcie walki partyjne przeradzają się w pasmo zbrodni, których szczytowym elementem są motywowane politycznie morderstwa w rodzinie, włącznie z zabijaniem własnych dzieci. A kiedy na długoletnią wojnę domową nałożą się głód i zaraza, pojawia się kanibalizm, oszalałe matki peklują niemowlęta. Nie tylko XX w. dostarczył przykładów potwierdzających aktualność tych ostrzeżeń. Wiążmy węzełki póki nie jest za późno – przekonywał Zhuangzi.

Z wężem ścigaj się po piachu

Przyjmuje się, że dżuma zabrała w XIV w. około połowy ludności Europy, ospa w koloniach jeszcze więcej. Nie przywiązywałbym znaczenia do konkretnych liczb, są nazbyt hipotetyczne. Niech starczy, że chodzi najprawdopodobniej o kilkanaście procent ludności, rozłożone nierówno geograficznie. W Europie najmocniej ucierpiały zurbanizowane regiony nad Morzem Śródziemnym, szczególnie żyjąca z handlu dalekomorskiego północna Italia. W debacie na temat bezsilności bogatej Lombardii wobec koronawirusa brakuje mi odniesień historycznych. Nawet socjolog Dario Di Vico w krytyce polityki regionalnej nie zastanawia się, na ile spustoszenia w północnych Włoszech, podobnie jak w Londynie czy Nowym Jorku, są ceną za centralne położenie w świecie, za urbanizację i modernizację.

Leżącą peryferyjnie Polskę dżuma oraz covid-19, miejmy wciąż nadzieję, dotknęły nieporównanie słabiej. I nie jest to bynajmniej naszą zasługą. Nie przypadkiem gęsto zamieszkały Śląsk stanowi polskie epicentrum choroby, a zalesiona Ziemia Lubuska jest oszczędzana. Co od biedy udaje się na szwedzkim pustkowiu, wcale nie musiałoby się sprawdzić w zurbanizowanej Nadrenii. W naszej części Europy naturalną izolację daje przestrzeń, przynajmniej tak długo, jak ludzie i rządy zachowują się racjonalnie i nie dochodzi w panice do bezładnej ucieczki przed zarazą. Gdy wirus znajdzie się wewnątrz kraju, skuteczniejsze niż kordony sanitarne na granicach są kwarantanny i izolacje regionalne, znane już ludziom późnego średniowiecza. Przykładem Dekameron Boccaccia, opowieść o młodych uchodźcach z Florencji w 1348 r., którzy przenieśli się do letniej posiadłości, umilając sobie pobyt zabawnymi opowiadaniami.

Współcześnie, kiedy potrafimy obserwować wędrówki choroby, jest to chyba najskuteczniejszy sposób na walkę z epidemią, najmniej niszczący gospodarkę. Z wężem ścigaj się po piachu – radzi Talmud. Skoro nie mamy na covid-19 skutecznego lekarstwa, utrudniajmy mu życie. W tym kierunku poszli Niemcy, ale wymaga to sprawnej administracji lokalnej oraz poczucia odpowiedzialności części za całość i odwrotnie. Zagęszczenie, mimo zgłaszanych tu i ówdzie wątpliwości, zdaje się grać rolę kluczową podczas wszystkich epidemii, w skali wielkiej – kraju i regionu oraz małej – więzień, klasztorów, szpitali, domów opieki, koszar, okrętów wojennych.

Taniec śmierci

Śmierć po pandemii dżumy ma na malowidłach szeroką kosę, która równo tnie. Prowadzi do grobu papieża, króla, kupca, rzemieślnika i biedaka. Wyobrażenie Śmierci sprawiedliwej odpowiadało może czasom Tukidydesa. Później szanse przeżycia biednych, a nawet, jak zauważa Boccaccio, umiarkowanie zamożnych maleją. Ludzie średniowiecza widzieli, że epidemie rzadko zabierają biskupów i magnatów, często natomiast zmuszonych do chodzenia po domach poborców podatkowych, stróżów prawa, obnośnych sprzedawców, niższy kler, wreszcie kobiety, które opiekowały się chorymi i siedząc w domu bardziej były narażone na pchły.

Związek między biedą a śmiertelnością nasilił się w dobie industrializacji w związku z masową przeprowadzką do miast. Richard J. Evans zilustrował go na przykładzie Hamburga, gdzie w 1892 r. epidemia cholery pociągnęła 10 tysięcy ofiar, w zasadzie tylko wśród ubogich. Czas obecnej pandemii potwierdza tę współzależność. W sztokholmskich szpitalach wirus zabiera proporcjonalnie częściej pacjentów o korzeniach imigranckich. „Białe kołnierzyki”, stwierdza niemiecka dziennikarka Anna Sauerbrey, izolują się po domach, skąd zdalnie organizują sobie życie. Na ich bezpieczną egzystencję pracują inni. Warstwy biedniejsze są też mniej odporne na kryzys związany z epidemią. Nie mają oszczędności, a ich dzieci nie są w stanie aktywnie uczestniczyć w zdalnych zajęciach. Uczniom na południu Europy, które nie wyszło jeszcze z kryzysu finansowego 2008 r., w ponad trzeciej części brakuje sprzętu, łącza internetowego albo miejsca do nauki. Historyk i autor „Corriere della Sera” Ernesto Galli della Loggia zauważa, że we Włoszech dotyczy to także rodzin imigranckich. W naszej części Europy nie jest lepiej, tylko zdążyliśmy się przyzwyczaić do degrengolady sfery publicznej.   

Jeszcze gorzej dzieje się pośród grup mniejszościowych i ludzi żyjących na marginesie społecznym. Warstwy pogrążone w depresji, nierzadko poduszczane przez elity spoza establishmentu, szukają kozła ofiarnego. W latach 20. XIV w. „odkryto” we Francji spisek trędowatych i w odpowiedzi spalono większość leprozoriów wraz z pacjentami. W okresie Czarnej Śmierci ofiarą padli Żydzi. W Europie Środkowo-Zachodniej, od Niderlandów po Szwajcarię, nie pozostał miejscami ani jeden wyznawca wiary mojżeszowej, chyba że zdecydował się „nawrócić”. Uderza podobieństwo z wiekiem XX: w Italii pogromów jest niewiele, w krajach niemieckojęzycznych Żydów się zbiorowo pali, niekiedy w myśl postanowień rad miejskich. W obu wypadkach kronikarze w zasadzie nie widzą w tych działaniach nic zdrożnego. Żydzi są sami sobie winni. Interweniuje wprawdzie papież Klemens VI, lecz mało kto go słucha. Dynamika konfliktu nabiera rozmachu, dochodzi do głosu zew krwi, kusi mienie mordowanych. Przez Europę przetacza się fala zbiorowych stosów i płonących domów z żywymi ludźmi, istna prefiguracja fatalizmu zbrodniczych statystyk XX wieku. Bezpieczny nie może się czuć nikt. Gdy brakuje Żydów, jak w szwedzkim Visby, pali się „żydowskich popleczników”. W Aragonii poszukuje się zakonników i pielgrzymów, którzy szmuglują w buteleczkach truciznę z Francji. We francuskiej Sabaudii uganiają się za przybyszami z Hiszpanii. Wszyscy i wszędzie przyznają się do zatruwania studni, czasami jezior. Zaręczają, że zeznania nie zostały wymuszone, złożyli je nie podczas tortur, lecz po nich. Sędziowie biorą to poważnie. I jak uwierzyć, że świat nie wypada z orbity?

Po zarazie

O sprzyjanie zarazie oskarża się także władze. W Bizancjum szeptano, zanotował Prokopiusz w V w., że cesarz korzysta z epidemii, aby przejmować majątki i budować kościoły. Nic bardziej nie boli ludzi tracących grunt pod nogami niż pazerność rządzących. W zachodniopomorskim Strzałowie w 1408 r. tłum pali księży. W handlowej metropolii dotkniętej kryzysem bije po oczach zamożność duchowieństwa, które nie płaci miejskich podatków. Kościół po dżumie nie odzyskał znaczenia. Sam papież porównał prałatów do stada wilków, które rzucały się na przetrzebioną ludność.

Po przejściu dżumy wszystko potaniało, ludzi ogarnął amok konsumpcji. Towary, majątki, posagi leżały na ulicy. Po roku okazało się, że brakuje rąk do pracy. Pola zarastał las. Zboże, podstawa utrzymania, podrożało czterokrotnie. W oczy zaglądał głód. Ponieważ i w miastach nie miał kto pracować, rozpoczęła się nagonka na żebraków, trwająca zresztą do dziś. Wytykano im lenistwo, lecz rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Wielu nie chciało wracać do normalnego życia po tym, jak epidemia zabrała im wszystko: środowisko, w którym wyrośli, dzieci i rodzinę, wiarę w przyszłość. „Ciężko mi jest na sercu”, pisze Boccaccio, „kiedy błądzę myślą pośród tej okrutnej niedoli”. Pisarz pochował ukochaną muzę. Namawiają go, by spalił „bazgroły”. Szczęśliwie nie poddaje się, odtwarza dawny świat, który nurza się w przyjaźni i miłości. Jest rozgoryczony, chce jednak żyć w zgodzie z powołaniem. Nie potrafi już kochać, ale jest przekonany, że po zarazie całowane usta będą nadal odnawiać się w pięknie. Zwykła radość urasta do rangi nieziszczalnego marzenia: spotkać umiłowaną w podwójnym blasku nabrzmiałego pełnią Księżyca i rozpromienionej Wenus.  
Na Zachodzie, po nieudanych próbach zmuszenia ludzi do pracy, płace ruszyły w górę, pańszczyznę zastępowała dzierżawa. Przypomniano sobie, że biblijnym bogactwem Bóg wyróżnia, więc trzeba je dobrze używać. Częściej zwracano się do Ewangelii św. Łukasza. Erazm z Rotterdamu przywołuje żarłocznych władców i duchowieństwo do porządku, za wzór stawia ludzi prostych. Niestety, na wschód od Łaby, w naszej części kontynentu, zaostrza się półniewolniczy system folwarczny.

W długim czasie historycznym widać dobrze, jak głęboko zmieniła dżuma Europę. Zamknęła bogobojne średniowiecze i uwolniła umysł. Stworzyła sieć szkół wyższych, w tym uniwersytet krakowski (1364 r.). Wywołała reformację i wraz z nią rozwój szkolnictwa. W krótkiej perspektywie nie wiadomo, co nas czeka. Epidemia koronawirusa różni się od swoich poprzedniczek, przynajmniej na razie, mniejszą śmiertelnością w ogóle i młodych w szczególności.

Epidemia niezadowolenia

Kryzysy sprzyjają zmianom. Czeka nas niewątpliwie reforma ochrony zdrowia, trudna, bo w warunkach pustych kas. Wbrew logice zysków za wszelką cenę należy wrócić do tworzenia rezerw szpitalnych i materiałowych, do geograficznej dywersyfikacji produkcji leków, do tworzenia uśpionych struktur pomocowych na czas kryzysów. W Polsce, miejmy nadzieję, odwróci ona postępującą od dziesięcioleci tendencję do prywatyzacji opieki zdrowotnej. Wbrew obawom stworzone niedawno Wojska Obrony Terytorialnej dobrze przeszły swój pierwszy sprawdzian.

Jeśli jest prawdą, że dżuma, jak przekonuje wirusolog Mark Wheelis, została przeniesiona do Europy wskutek przerzucenia ciał zmarłych wojowników mongolskich przez mury genueńskiej Caffy na Krymie, byłby to najbardziej spektakularny atak biologiczny w historii. Sprawne organizacje terrorystyczne mogą sparaliżować dzisiejszy skomunikowany świat w kilka tygodni. Zapewne przyglądają się naszej nieporadności. Michael Howard, ciesząc się z dziesięcioleci względnego pokoju w Europie, kreślił zarazem wizję zabójczej wojny „przeciwko ludom nieprzygotowanym do samoobrony”. Wszyscy w zasadzie okazaliśmy się nieprzygotowani, warto więc mieć na uwadze refleksję wybitnego historyka wojskowości.  

Lekceważenie wstępnej fazy ataku epidemii nie jest nowością. Leciały za to głowy, upadały państwa. Spartanie dowiedziawszy się o zarazie w Atenach, wycofali się na Peloponez. Perykles nie przyjmował jej do wiadomości. Siłą autorytetu nakłonił obywateli do wojny. Choroba zdziesiątkowała piechotę, marynarka wojenna przestała właściwie istnieć. Strategowi zabrakło ważnej u polityka umiejętności wycofywania się ze spraw  beznadziejnych. Ateńczycy nie potrafili mu odmówić podczas zgromadzenia ludowego, ale, zapisał Tukidydes, po cichu obwiniali go za klęski. Wkrótce doszło do fizycznego napadu na Peryklesa, którego przed polityczną śmiercią uratowała… śmierć w wyniku zarażenia.

Brytyjskiemu premierowi udało się wywinąć chorobie i odpowiedzialności za złe decyzje u progu epidemii. Otrzymał szansę na rewanż. Jednak prawdziwe rewolty dopiero przyjdą, gdy wyjdą na jaw kłamstwa polityków, niezgodności w słowach i czynach. Nowe czasy wymagają też najczęściej zmiany sposobu myślenia.

Kryzysy poprawiają świat, ale nigdy nie przeniesiemy się na wymarzoną Utopię. Doświadczenie historyczne podpowiada ponadto, że tkwiąca w jednostkach i społeczeństwie gotowość do zmian jest dość ograniczona. Najważniejsze teraz jest pokazać perspektywę lepszego świata, w którym państwo i obywatel nie są sobie wrogami, sądy i prokuratury kierują się zasadą sprawiedliwości, biednych i bogatych nie dzieli przepaść. Najskuteczniejsze są rewolucje bez rewolty, zmiany małych kroków, które zmierzają w przemyślanym i zaakceptowanym demokratycznie kierunku. Amerykański Nowy Ład z lat 30. XX w. nie różnił się początkowo wiele od reform narodowych socjalistów w Niemczech. O tym, dokąd doszły jedne i drugie, zadecydowała demokratyczna kontrola bądź jej brak. W Polsce potrzeba impulsu, który odbuduje naszą wiarę w siebie. Z wojny z bolszewikami wyszliśmy jako państwo demokratyczne.

Druga wojna światowa i socjalizm, nieważne że na radziecką modłę, zburzyły feudalne hierarchie i stworzyły społeczeństwo marzące o równości, sprawiedliwości i solidarności. Nie po to zrzuciło potem rdzewiejącą od środka władzę komunistyczną, by pozostać w folwarku. Kto pokaże, jak z nim ostatecznie zerwać, ekonomicznie i mentalnie, wygra przyszłość i umocni kruchą polską demokrację.
Nie mogąc wytrzymać „wrzasku” przepełnionych miast, dowiedział się Gilgamesz, bogowie postanowili zesłać głód i zarazę, a kiedy nie okazały się całkiem skuteczne, potop. Ludzie od zarania cywilizacji miejskiej zdawali sobie sprawę, że jest ona wyzwaniem rzuconym naturze. W starożytnym Babilonie nie znano słowa ekologia, ale zastanawiano się nad podobnymi sprawami. Pierwszy epos świata, pierwsza refleksja nad przyczynami wielkich klęsk ludzkości, i od razu wytłumaczenie na wskroś „zielone”. Tyle że wszyscy, od Gilgamesza, poprzez ludzi Biblii, kapitalistów i komunistów, marzyli o podporządkowaniu Ziemi. Gdy zobaczyliśmy ją niemal u swoich stóp, okazało się, że erupcja jednego wulkanu może na miesiące zatrzymać ruch lotniczy, a wybuch epidemii – cały świat. Trzeba zatem pomyśleć o indywidualnej i zbiorowej zmianie podejścia do środowiska: przestrzeni, wyrównywania szans ludzi, krajów i kontynentów; zabrać się za sprzątanie świata. Znaleźliśmy się w arcytrudnej sytuacji, bo przychodzi nam globalne problemy rozwiązywać w warunkach tworzonych przez egoistyczne państwa narodowe. Nieważne, że są to „potwory”, skoro do nich przede wszystkim czujemy przywiązanie, do nich się odwołujemy w kryzysie i w ich ramach jesteśmy gotowi na więcej solidaryzmu. Przyszłość jest jednak lokalno-globalna. Umiejętnie wychodźmy jej naprzeciw.

Nie ma podstaw do przyznawania nam przewagi nad dawnymi cywilizacjami. Nie jesteśmy od tamtych ludzi ani gorsi, ani lepsi. Dowodzą tego również nasze reakcje podczas obecnej pandemii. Zwykło się narzekać, że przeszłość dostarcza dowodu na wszystko. To prawda, tylko że lepszej bazy danych nie mamy. Proste analogie nie tworzą wartości poznawczych. Informacje odpowiednio przesiane i zanalizowane, wskazuje Dieter Ruloff, pozwalają wyostrzyć spojrzenie na to, co się wokół dzieje i jak wypadki mogą się potoczyć. Lepiej błądzić między drogowskazami, jak w zawsze prognozach, niż poruszać się w zupełnej mgle.

Pisane w izolacji we współpracy ze studentami I roku historii Uniwersytetu Szczecińskiego

Autor jest historykiem, wykładowcą Uniwersytetu Szczecińskiego

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy