Najwspanialszą uroczystością, jaką pamiętam, był pogrzeb Marszałka Piłsudskiego. Pisałem o tym kiedyś w obrazku „Na Wawel". Piłsudski był najdostojniejszym Polakiem, który odszedł za mojego życia. A przecież widywałem go z bardzo daleka na rewii wojsk 3 maja na placu Piłsudskiego. Słońce świeci, stoję na niemal dziś nieistniejącej (125 m!) ulicy Ossolińskich. Daleko, przed pomnikiem Księcia Józefa, dziadek na koniu. Galowe mundury oficerów, równe szeregi. Kilka metrów ode mnie – lance z proporczykami ustawione w kozioł. Pułk szwoleżerów przejeżdża przed trybuną honorową, prezentując sztandar. Patos, rytuał, ale i kolorowe święto. W kontraście – zawsze ponura i zimna rocznica odzyskania niepodległości 11 listopada. O tyle tylko wesoła, że to dzień moich urodzin.
Ciekawe, skąd się wzięła nazwa „rewia" w odniesieniu do wojska? Może to na cześć Wieniawy, który lubił otaczać się artystami kabaretu i przyjaźnił się na przykład z Dymszą oraz Pogorzelską? A może nie.
O ile 3 maja świętowano na placu Piłsudskiego, o tyle 11 listopada defilada odbywała się na Polu Mokotowskim. Jest tam jeszcze kopczyk, gdzie na trybunce stał Marszałek. Nawet po śmierci odbierał stamtąd ostatnią defiladę. Potem przeglądy wojsk odbywały się w pobliżu placu Na Rozdrożu. Żołnierze chodzili ósemkami – szeregi wydawały się liczniejsze. Nawet Hitler wybrał to miejsce na defiladę, kiedy zajął Warszawę.
Niedawno oglądałem w teleodbiorniku obchody rocznicy uchwalenia konstytucji. Rocznica okrągła. Prezydent przemawia. Wiatr wieje. Defilada i parada – obowiązkowo! Skądś znam ten scenariusz. Świętować umieliśmy przecież na długo przed powstaniem terminu „długi weekend". Uroczystości było pełno. Na przykład zapomniana rocznica zwycięstwa pod Wiedniem. Najpierw msza, potem capstrzyk na Krakowskim Przedmieściu, pod figurą Matki Boskiej Passawskiej. Poetycko i nierealnie. Kto to dziś pamięta?
Wtem słychać tętent kopyt od mostu Kierbedzia. To wjeżdża do Warszawy poczet ułanów chroniący relikwie Świętego Andrzeja Boboli. Srebrna trumienka połyskuje w zachodzącym słońcu. Święty obejmuje Warszawę.
A iluż słynnych ludzi zdeptało nasze bruki. W pamięci przemykają mi Hermann Göring, który pod rękę z marszałkiem Pétainem odprowadza trumnę Marszałka, a potem wszyscy rosyjscy namiestnicy. Wspomnienia to emocjonalne obrazki. Nie układają się datami ani według oficerskich belek. Po defiladowym kroku mam więc w uszach głos, którym przemawiał tu w 1979 r. pewien Wielki Polak.
To miasto przeżyło już wszystko. I zawsze na trotuarach pełno ciekawskich gapiów. Żeby opowiedzieć wnukom: „tego widziałem i tego widziałem...". Widziałem historię, która wolnym, ciężkim krokiem przemierza Warszawę.