W czterech opowiadaniach składających się na jego najnowszą książkę eksploruje to mroczne miejsce z dużym zapałem, znawstwem i dobrym artystycznym rezultatem. Tak, właśnie artystycznym, bo King już dawno temu wyrósł z krótkich spodenek zwykłego paperback-writera. Dziś cieszy się nie tylko renomą autora mistrzowskich horrorów, ale uznawany jest za wybitnego pisarza obyczajowego, który jak nikt inny potrafi opisać zwyczajną Amerykę i jej zwyczajne nadzwyczajne strachy.

Co łączy opowieść o farmerze mordującym żonę, pisarkę biorącą odwet na gwałcicielu, pechowca zrzucającego brzemię swego złego losu na szkolnego kolegę oraz żonę, która odkrywa, że mąż jest seryjnym mordercą? Przede wszystkim zdumienie faktem, że zbrodnia bardzo dużo kosztuje. Po pierwsze – to znojna, ciężka, krwawa robota. Po drugie – kto nawet sam nie ubrudzi sobie rąk, lecz z owoców zbrodni skorzysta, ten musi żyć pod nieznośnym ciężarem grzechu. Niby nic odkrywczego, ale czy „Zbrodnię i karę" cenimy za jej moralne nowatorstwo? Nazwisko Dostojewskiego przypominam nie bez powodu – karty ostatnich opowieści Kinga pełne są współczesnych Raskolnikowów.

Autor „Lśnienia" i „Carrie" korzysta dziś w pełni z wolności, jaką dały mu światowa sława i fortuna zdobyte pisarstwem. Ma taką pozycję, że nie musi podlizywać się czytelnikom (i wydawcom), naginając książki do mniej lub bardziej wyimaginowanych potrzeb rynku. Nie ma zatem u niego przymusu happy endu ani infantylizacji języka „żeby wszyscy na pewno zrozumieli". Porównywani z nim inni zawodowi autorzy bestsellerów wypadają jak polscy futboliści na tle Barcelony. Kto nie wierzy, niech porówna choćby „Malowany dom" Johna Grishama i „1922" Kinga z najnowszego zbioru. Ten pierwszy utwór robi wrażenie słabej podróbki Faulknera, ten drugi mógłby wyjść spod pióra Thomasa Wolfe – a przecież to „Malowany dom" chwalony był powszechnie za „walory literackie". W przypadku Kinga nie ma co ględzić o jego „walorach". On sam jest najcenniejszym obecnie walorem amerykańskiej literatury – obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha, E. L. Doctorowa czy Cormaca McCarthy. Może nigdy nie zdobędzie nagrody Nobla, bo jest za mało „artystowski" – ale czyta się go z tego towarzystwa najlepiej.

Stephen King „Czarna, bezgwiezdna noc", Albatros 2011, 488 stron