Są u Adamsa (i w życiu)?szefowie, których głupota dorównuje tylko ich nadęciu, są irytujący koledzy i koleżanki, z którymi niby żyć powinno się lżej, bo wspólna niedola łączy, lecz którzy dokładają do biurowego piekła własne bęcwalstwa i neurozy. Są nieznośnie nudne narady, konferencje i zebrania, są specjaliści od marketingu uważający, że nie mają czego promować, bo produkt jest do niczego, i specjaliści od produkcji sądzący, że marketingowcy nie byliby w stanie sprzedać nawet wody na Saharze. No i kto nie zgodziłby się z twierdzeniem: „zewnętrzni konsultanci są wiarygodni, bo nie są na tyle głupi, by pracować w twojej firmie".
W tym szalonym miejscu najbardziej chore pomysły i postacie wydają się na miejscu. Nie dziwi więc dinozaur imieniem Bob propagujący wegetarianizm, Śmieciarz filozof w najlepszej tradycji szekspirowskiego grabarza z „Hamleta" ani nawet fikcyjne wschodnioeuropejskie państwo Elbonia, w którym tępi tubylcy wystrzeliwują satelity kosmiczne za pomocą dużej procy. (Demonicznego szefa HR – Catberta – nie zaliczam do pomysłów chorych, bo zbyt wielu podobnych spotkałem w prawdziwym życiu).
Trudne wesołego początki"
Skoro w świecie Dilberta wszystko jest nienormalne, to można w ten weekend obchodzić nieokrągłą i kulawą rocznicę jego debiutu – pierwszy pasek ukazał się 16 kwietnia 1989 r., a więc 23 lata temu. Wówczas był to zupełnie inny komiks. Kreska Scotta Adamsa była jeszcze dość rozchwiana i delikatna, nic też nie zapowiadało przeboju biurowego. Pierwsze paski o Dilbercie (któremu od razu towarzyszył dużo mądrzejszy od niego i sarkastycznie nastawiony do życia pies) wyglądały raczej na skrzyżowanie „Fistaszków" Charlesa Schultza, „Garfielda" Jima Davisa i psychodelicznych rysunków Gary'ego Larsona o naukowcach. Inżynier Dilbert ukazany był jako cymbał-pechowiec pracujący nad odjechanymi wynalazkami, które oczywiście zawsze pakują go w kłopoty. Relacje między psem Dogbertem a Dilbertem mocno przypominały te łączące kota Garfielda i jego właściciela. Do inspiracji „Fistaszkami" z kolei Scott Adams przyznaje się sam – pytany w wywiadach, czy nie przeszkadzają mu liczni naśladowcy, odpowiada, że sam „pożyczył" pomysł paska o właścicielu gadającego psa właśnie z kreacji Charlesa Schultza (tam mieliśmy Charliego Browna i jego filozofującego psa imieniem Snoopy).
Tamte trudne czasy dawno minęły. Dziś Scott Adams jest megagwiazdą. Komiksy o Dilbercie trafiły do gazet niemal 70 krajów całego świata i przełożono je na ponad 20 języków, ukazują się też w wyborach książkowych. Stały się również podstawą poradników biznesowych, takich jak znana i u nas „Zasada Dilberta". wyprodukowano także dwie wersje serialu animowanego. Językoznawcy skrzętnie odnotowują też to, jak dzięki slangowi z „Dilberta" zmienia się współczesna amerykańska angielszczyzna (wśród wielu zwrotów, które weszły do powszechnego użytku, jest m.in. „to jest na mojej liście"). Natomiast chyba najdziwniejszą kontrybucją Adamsa w życie współczesnej Ameryki było założenie firmy Scott Adams Foods, Inc, która produkowała Dilberito – wegetariańskie burrito zawierające witaminy i składniki mineralne. Jak wyjaśnił rysownik „New Yorkerowi", „okazało się, że ludzie nie są zainteresowani byciem zdrowymi, więc wyleciałem z interesu".
Komiks, czyli życie
Najciekawszym efektem dilbertomanii jest fakt, że Scott Adams stał się w USA nie tylko humorystycznym celebrytą, ale i człowiekiem instytucją. Sam przyznaje, że dostaje tysiące listów i e-maili od pracujących w korporacjach ludzi, którzy chętnie dzielą się z nim swoimi żalami pod adresem nielubianych szefów. Według Adamsa sporo z tego materiału trafia potem do komiksów. On sam nie stroni też od prowokacyjnych akcji promocyjnych, które są jednocześnie rozpoznaniem bojowym – pewnego razu na przykład z przyklejonymi wąsami i w peruce udawał menedżera w amerykańskiej centrali Logitechu. Śmiech zamiera jednak na ustach, kiedy czyta się doniesienia o przypadkach takich jak historia Davida Stewarda, pracownika kasyna w Iowa: biedak powiesił na biurowej tablicy ogłoszeń pasek z Dilbertem, w którym menedżerowie byli porównani do pijanych lemurów. Został za to zwolniony z pracy. Oczywiście ten przypadek także trafił do komiksu.
Sądząc po liczbie naśladownictw Dilberta, temat był oczywisty i leżał na ulicy, tylko oczywiście ktoś musiał pierwszy się po niego schylić. Gdyby nie paski Adamsa, nie byłoby sukcesów serialu „Biuro" („The Office", 2001 – 2003) oraz jego wersji amerykańskiej, niemieckiej, francuskiej, chilijskiej, szwedzkiej i izraelskiej. Nie byłoby też brytyjskiego sitcomu „IT Crowd" (u nas wyświetlanego jako „Technicy-magicy") rozgrywającego się w wieżowcu (głównie w podziemiach) korporacji Reynholm Industries, której pracownicy wykazują spore podobieństwo do nieszczęsnych idiotów z opowieści o Dilbercie i jego przełożonych. Jednak komiksy Scotta Adamsa mówią o czymś więcej niż tylko o złych szefach i głupich kolegach z pracy.
Tak naprawdę są bowiem opowieściami nie tyle o naturze korporacji, ile o władzy. A ona – niezależnie od tego, czy posiądzie ją państwowy urzędnik, menedżer czy partyjny kacyk – sprawia, że pochwała głupoty (własnej) i rozkwit pogardy (dla wszystkich, którzy są poniżej) stają się stanem usankcjonowanym. Oto jedna z zasad Dilberta: „Nigdy nie odpowiadaj na pytanie, póki nie dowiesz się dokładnie, kto pyta, dlaczego pyta i co zamierza zrobić z odpowiedzią". Czyż nie sprawdza się także w dowolnej służbie mundurowej, a nawet – zachowując wszelkie proporcje – w państwie autorytarnym lub totalitarnym?
Rysunkowy Franz Kafka
Dilbert" zarazem znakomicie oddaje ducha czasów, w których przeciętny człowiek ma wrażenie, że zupełnie nic już od niego nie zależy. Miejsca, w których zapadają ważne dla jego życia decyzje, znajdują się w miejscach niedostępnych zwykłemu śmiertelnikowi: poczynając od niejawnych (dla naszego ponoć dobra) ustaleń polityków przez szklane wieżowce technokratycznej i biznesowej elity, skończywszy na pokojach prezesów czy szefów działów w naszych własnych firmach.