Tęsknota za wielką majówką 

Marzenie o dolce far niente zrodziło wiele arcydzieł, lecz zaskakująco często towarzyszyły mu wyrzuty sumienia

Publikacja: 05.05.2012 01:01

Jean-Baptiste Pater, „Zabawa pasterska”: pastelowa beztroska dla dam

Jean-Baptiste Pater, „Zabawa pasterska”: pastelowa beztroska dla dam

Foto: bridgeman art library

Arystoteles wielkim filozofem był. Jako pedagog poniósł jednak klęskę: nie udało mu się wychować Aleksandra Macedońskiego na intelektualistę. Autorowi „Polityki" zdarzały się również inne porażki. Próbował namówić rodaków, by czas wolny od pracy poświęcali nauce, sztuce oraz filozofii.

Niestety, był to głos wołającego na puszczy. Lenistwo zwyciężyło. Zamiast przemęczać umysł, Grecy woleli oddawać się konsumpcji, najchętniej w pozycji horyzontalnej.

W średniowieczu za specjalistów od beztroskiego smakowania uroków życia zaczęli uchodzić Włosi. Termin „dolce far niente" spopularyzował ich wieszcz Dante. Najsłynniejsza ilustracja słodkiego nieróbstwa powstała jednak na północ od Alp, w Brukseli.

Śmierć z przejedzenia

Chłop, rycerz i uczony leżą pod  drzewem w pozach świadczących o kompletnym nasyceniu. Wokół pnia tajemnicza siła umocowała suto zastawiony stół. Na drugim planie inny pasibrzuch przebija się przez górę owsianki. Opodal truchta świnia z nożem wbitym w grzbiet, drób sam układa się na talerzu, z ziemi na podobieństwo roślin wyrastają ciasteczka, napoczęte zaś jajko sposobi się do ucieczki. Krajobrazu dopełniają płot z kiełbasy i szopa z dachem pokrytym kołaczami.

Ową cudaczną „Krainę lenistwa" zrodziła wyobraźnia Pietera Bruegla. Krytycy sztuki są zgodni, że intencja flamandzkiego mistrza była satyryczna. W 1567 roku nikomu w Niderlandach nie było jednak do śmiechu. Do kraju wkroczyły oddziały księcia Alby z misją spacyfikowania jawnych i potencjalnych wrogów rządu i Kościoła katolickiego.

„Kraina lenistwa", znana też jako „Kraina pieczonych gołąbków", była ozdobą praskiej kolekcji cesarza Rudolfa II. Zrabowana przez Szwedów podczas wojny trzydziestoletniej, wypłynęła na rynek dzieł sztuki dopiero pod koniec XIX wieku. Obraz kupił szwajcarski lekarz za 5 (!) franków i po oczyszczeniu sprzedał go za 10 tysięcy. Jeśli myślał, że zrobił świetny interes, musiała zmartwić go wieść, że kolejny nabywca, monachijska galeria Alte Pinakothek, zapłacił za dzieło Bruegla okrągłe 220 tysięcy marek.

„Kraina lenistwa" nadal jest źródłem inspiracji. Pięć lat temu Paweł Althamer na katowickiej ulicy urządził performance (a może raczej happening). Ułożył na kartonach trzech bezdomnych i polecił im odegrać scenę utrwaloną pędzlem Breugla.

Większy rozgłos zyskał wszakże Marco Ferreri, który w 1973 roku sprowadził wizję konsumpcyjnego raju do absurdu. Oto czterech zblazowanych dżentelmenów zamyka się w ustronnej willi, by w towarzystwie pań swawolnych zbadać granice wytrzymałości swych żołądków. Dalej jest jeszcze gorzej. „Wielkie żarcie" to film, który nawet nałogowego głodomora może przyprawić o utratę apetytu.

Ferreri wielką reżyserią się nie popisał, umiał jednak dorobić do skandalu nośną ideologię. Choć najgłębsza myśl, jaka pada z ekranu, brzmi: „poza jedzeniem wszystko jest zjawiskiem wtórnym", część krytyki uwierzyła, że ma do czynienia z pamfletem na zachodnią cywilizację. Burżuazja ogarnięta szałem konsumpcji zmierza do samounicestwienia – cieszyli się lewicowcy.

Bertrand Russell twierdził, że gdyby na świecie więcej było ludzi leniwych, wszystkim żyłoby się spokojniej i bezpieczniej

Z czasem, gdy rewolucyjne nastroje nieco opadły, wyszło jednak na jaw, że włoski reżyser to pospolity grafoman. Nakręconym po latach „Mięsem" próbował powtórzyć sukces „Wielkiego żarcia". Daremnie. Choć do listy gastronomicznych perwersji doszedł jeszcze kanibalizm, film przeszedł kompletnie bez echa.

Ludzie jak bogowie

Motyw majówki pojawił się w sztuce europejskiej wraz z renesansem, zrazu potrzebował jednak mitologicznego alibi. „Święto bogów" Giovanniego Belliniego z 1514 roku to scena piknikowa, zaczerpnięta z twórczości Owidiusza. Rozbawiona grupa mieszkańców Olimpu raczy się winem i owocami. Priap podkrada się do śpiącej nimfy Lotis, ale ostrzegawczy ryk osła za chwilę obróci jego niecne zamiary wniwecz.

Kłopoty z trzymaniem rąk przy sobie ma również Posejdon, uczestniczki bankietu zaś hołdują modzie toples. Te frywolne akcenty wymusił na sędziwym artyście jego mecenas, książę d'Este. Legenda antyku – beztroskiej i bezgrzesznej epoki – usprawiedliwiała wszystko.

Z czasem na obrazach z cyklu „wino, kobiety i śpiew" bogów zastąpili zwykli śmiertelnicy. No, może nie tacy zwykli, bo na wystawne bankiety na świeżym powietrzu stać było jedynie monarchów i arystokratów. W wyobrażeniach tego typu celowała sztuka francuska. Sceneria zmieniała się zgodnie z obowiązującą modą. Z „ogrodów miłości" akcja przeniosła się do parków, a potem leśnych zagajników.

Złota epoka malarstwa rodzajowego przypadła na wiek XVIII. Rozpustny regent Filip Orleański i król hedonista Ludwik XV, wyznawcy zasady „po nas choćby potop", dawali przykład całej Europie. Rokokowe towarzystwo masowo wyległo z dusznych salonów i buduarów na łono przyrody. Z palet artystów znikały ciemne barwy, zastąpione przez róż, biel i błękit.

Mistrzem twórczości spod znaku fetes galantes (zabawy wytworne) i fetes champetres (zabawy pasterskie) był Antoine Watteau. Jego dzieła miały jednak poważny feler w postaci nutki melancholii. Prawdopodobnie dlatego, że młody malarz umierał na gruźlicę.

Nastroje mecenasów lepiej wyczuwali Nicolas Lancret, Jean-Baptiste Pater, ulubieniec madame Pompadour Francois Boucher czy jego uczeń Jean-Honore Fragonard. Już same tytuły: „Piknik w lesie", „Zabawa w ciuciubabkę", „Towarzystwo na wycieczce nad jeziorem", „Koncert w parku" „Kadryl w gaju bukowym", „Kąpiące się", „Wyprawa rodziny na wieś", „Huśtawka", dają wystarczające wyobrażenie o ich sztuce.

Śniadania mistrzów

Markizy poprzebierane za pasterki wkrótce zawarły bliższą znajomość z gilotyną, lecz idea wielkiej majówki zbyt mocno wrosła we francuską obyczajowość, by mogła jej położyć kres jakakolwiek rewolucja.

Postępy demokracji sprawiły zresztą, że problem czasu wolnego zaczął nękać również zwykłych obywateli. Zwyczaj wysiadywania w kawiarniach i spędzania weekendów na łonie natury przestał być przywilejem dobrze urodzonych – stał się obowiązkiem każdego mieszczucha. Lasek Buloński – ulubione miejsce relaksu paryżan – dosłownie pękał w szwach.

Kronikarzami nowej epoki i zarazem spadkobiercami rozjaśnionej palety rokokowych mistrzów stali się impresjoniści. Nie od razu udało im się jednak zdobyć sympatię milionów. Prekursorskie dla nowego stylu „Śniadanie na trawie" Eduarda Maneta zostało potępione przez krytyków i wyśmiane przez publiczność, która w maju 1863 roku wybrała się na wystawę Salonu Odrzuconych.

31-letni autor udawał zdziwionego. Obraz, pierwotnie noszący tytuł „Majówka w czwórkę" (w katalogu wystawowym figurował jako „Kąpiel"), był wszak trawestacją dobrze znanych dzieł Tycjana i Rafaela, a tematycznie nawiązywał do „Wyprawy na wyspę miłości" Patera.

Malarz pozwolił sobie jednak na grzech śmiertelny: zakpił z przyzwyczajeń odbiorców, ignorując „święte" zasady perspektywy i światłocienia. Co gorsza, nie zaproponował żadnej literackiej czy biblijnej anegdoty, która w oczach widzów uzasadniałaby nagość 19-letniej modelki.

Autor przewodnika po wystawie nie miał wątpliwości, że obraz przedstawia studentów zbijających bąki w towarzystwie prostytutek. Butelka leżąca obok kosza z wiktuałami sugerowała, że uczestnicy pikniku pili alkohol. Angielski krytyk miał żal o „wątpliwą stronę moralną tego płótna" oraz o to, że artysta „wdzięczne stroje weneckie" zamienił na „okropne ubrania obecne francuskie".

Rodzimy recenzent był równie surowy: „Pan Manet będzie miał talent w dniu, w którym nauczy się rysunku i perspektywy. Będzie miał wyczucie smaku, gdy zrezygnuje z tematów, które mają jedynie na celu wywołanie skandalu".

Nie da się ukryć – ciało naguski ze „Śniadania na trawie" mocno odbiega od antycznego ideału piękna. W dodatku dziewczyna bezwstydnie patrzy wprost na widza, zupełnie niewzruszona faktem, że właśnie zszargała swoją reputację.

Victorine Meurent, ulubiona modelka Maneta (można ją wypatrzyć na dziewięciu płótnach), z pewnością była osobą bezpruderyjną. Czy zarabiała na chleb prostytucją – nie wiadomo. Na pewno parała się malarstwem, wystawiała nawet w oficjalnym Salonie, który odrzucał dzieła Maneta.

Do niedawna wszystkie jej obrazy uchodziły za zaginione. Dlatego wielką sensacją było pojawianie się na aukcji „Niedzieli palmowej". Niewielkie płótno jest dziś perłą zbiorów muzeum w Colombes. Muzą Maneta oprócz tropicieli zaginionych obrazów interesują się też feministki. Genderowy punkt widzenia na biografię panny Meurent oddają dwie poświęcone jej powieści. Nowsza z nich nosi adekwatny tytuł: „A Woman with No Clothes on".

Dzięki „Śniadaniu na trawie" Manet został okrzyknięty „pierwszym malarzem nowoczesnym" i stał się idolem zbuntowanych artystów. On sam nie był jednak typem rebelianta. Elegant i bywalec, snob marzący o Legii Honorowej, zawsze mógł liczyć na pomoc zamożnej rodziny.

Młody Claude Monet miał gorzej. Nie stać go było na samodzielne wynajęcie mieszkania ani pracowni w Paryżu. Ścigany przez wierzycieli, często nocował u kolegów. Na domiar złego mylono go z Manetem. „Jeśli ten chłopak osiągnął dziś sukces, to tylko dlatego że jego nazwisko jest podobne do mojego" – palnął autor „Olimpii" na uroczystym otwarciu Salonu w 1865 roku. Nie widział, że „chłopak" stoi tuż obok niego.

Wściekły Monet postanowił wziąć byka za rogi i stworzyć własną wersję „Śniadania na trawie". W odróżnieniu od starszego kolegi nie szukał natchnienia w Luwrze, lecz malował wprost z natury, w lesie Fontainebleau – modnym miejscu weekendowych wypadów mieszkańców stolicy Francji. Męczył się przez rok, bo zdecydował się na wielki format (7 na 7 metrów) oraz tuzin postaci (wszyscy, łącznie z lokajem, zapięci po szyję).

Artysta brzydził się skandalem, a ponadto wierzył, że podbije Salon efektami świetlnymi. Stało się jednak inaczej. Monet musiał zastawić obraz jako zabezpieczenie niezapłaconego czynszu. Kiedy zebrał pieniądze, by go wykupić, okazało się, że do płótna dobrały się szczury. Udało się uratować tylko kilka fragmentów nieukończonego dzieła. Dziś można je podziwiać, podobnie jak „Śniadanie na trawie" Maneta, w paryskim Musee d'Orsay.

Stracone weekendy

W XX wieku malarze w pogoni za kolejnymi izmami stopniowo tracili kontakt z publicznością. Wyobraźnią ludzkości zawładnęło kino. Niestety, specyfika nowego medium nie sprzyjała celebrowaniu dolce far niente. Mistrzowie pędzla mogli poprzestać na atrakcyjnych stop-klatkach, scenarzyści musieli do nich dopisać wciągające fabuły. Do tego doszła kolizja interesów: dla filmowców idealna byłaby sytuacja, gdyby ludzie spędzali cały czas wolny przed ekranem.

Pokazywanie zalet wypoczynku w plenerze to gol strzelony do własnej bramki. Może dlatego hollywoodzkie produkcje nie zachęcają do wypadów za miasto. Wręcz przeciwnie – czynią z nich źródło kolosalnych kłopotów. W grę mogło wchodzić także podświadome poczucie winy. Kultura amerykańska ma przecież purytańskie korzenie. Wartością jest w niej praca, a nie ulotne przyjemności.

Romantyczny weekend we dwoje czy wycieczka z grupą przyjaciół lub w rodzinnym gronie to punkt wyjścia niezliczonej ilości horrorów i thrillerów. Obowiązuje przy tym niepisana zasada: im większa idylla na początku, tym bardziej krwawo w finale.

W leśnej głuszy łatwo jest spotkać psychopatę, niedźwiedzia grizzly lub agresywnego kosmitę. W starych domach czają się demony, na turystycznym szlaku – terroryści. Jeśli człowiek wejdzie do wody, to niechybnie zaatakują go rekiny albo piranie.

W australijskim dreszczowcu „Długi weekend" z 1978 roku (niedawno doczekał się remake'u) skłócone małżeństwo, biwakując na dzikiej plaży, zachowuje się w sposób wybitnie antyekologiczny. Sprowokowane siły przyrody biorą na nich bezwzględny odwet.

Filmy z wyższej półki nie są aż tak dosłowne, lecz i one lubią epatować atmosferą napięcia wynikającego z odwiecznego konfliktu natury i cywilizacji. Walentynkowa wycieczka pensjonarek, pokazana w „Pikniku pod Wiszącą Skałą", w rzeczywistości nigdy nie miała miejsca. Film Petera Weira jest jednak tak sugestywny, że cień wątpliwości pozostaje.

Zwiedzanie rezerwatów przyrody z kobiałkami pełnymi jajek na twardo jest już passe. Na topie są za to podróże tematyczne. W „Bezdrożach" Aleksandra Payne'a dwóch przyjaciół podąża szlakiem kalifornijskich winnic. Jeden chce zaszaleć, drugi – zapomnieć o życiowych niepowodzeniach. Ich pragnieniom stanie się zadość, choć w zgoła inny sposób, niż się tego spodziewali.

Znacznie okrutniej los zakpił z bohaterów dreszczowca „Kalifornia" Dominika Seny. Wyprawa szlakiem słynnych mordów zyskuje całkiem nowy sens, gdy przypadkowy towarzysz podróży okazuje się patologicznym zabójcą.

Amerykańskie kino nie mogło też przegapić mody na wycieczki do Europy. O konwencji, w jakiej jest utrzymany film, decyduje cel podróży. W Toskanii lub Prowansji bohater(ka) może liczyć na romantyczną przygodę. W Europie Środkowo-Wschodniej na przybyszów czekają – oprócz alkoholu, narkotyków i łatwych kobiet – specjaliści od wymyślnych tortur oraz esesmańskie zombie grasujące w bunkrach z czasów wojny.

Nieżyjący już pisarz Michael Crichton uważał, że przyszłością turystyki są parki rozrywki. W 1973 roku wyreżyserował futurystyczny thriller „Świat Dzikiego Zachodu". Film eksploatował lęk widzów przed nowoczesną, lecz kompletnie niezrozumiałą technologią.

Oto za skromne tysiąc dolarów duzi chłopcy mogą spełnić swe zachcianki: wcielić się w szeryfa, średniowiecznego rycerza lub rozpustnego rzymskiego patrycjusza. Niespodziewana awaria techniczna zamienia jednak to marzenie w koszmar.

Na niemal identycznym pomyśle Crichton oparł fabułę powieści „Park Jurajski" sfilmowanej przez Spielberga już w epoce komputerowych efektów specjalnych.

Czas pokuty

Gdy Jankesi próbowali sobie wyobrazić, jak będzie wypoczywał człowiek XXI wieku, obywatele państw komunistycznych wolny czas spędzali najchętniej w towarzystwie butelki lub przed ekranem telewizora. Gdy ten ostatni odmawiał posłuszeństwa, rozpętywało się piekło (patrz: czechosłowacka komedia „Straszne skutki awarii telewizora" z 1969 roku o upiornej familii Homolków).

Wzorcowy obywatel PRL, jakim był inżynier Karwowski z „Czterdziestolatka", także nie umiał i nie chciał wypoczywać. A jeśli już próbował, to wszędzie – pod namiotem czy w filharmonii – prześladowała go Nemezis w osobie brygadzisty Maliniaka. W ten sposób poczciwy budowniczy Trasy Łazienkowskiej na własnej skórze przekonał się o prawdziwości bon motu Oscara Wilde'a, że najtrudniej jest nic nie robić.

Socjalistyczne państwo za najwyższą formę turystyki uznawało „wypoczynek zorganizowany". Młodzi Polacy ukochali jednak autostop, który był substytutem wolności – najbardziej deficytowego towaru tamtej epoki. I nikomu nie przeszkadzało, że wakacje spędzane na poboczach dróg miały więcej wspólnego z survivalem niż z beztroską przygodą, opiewaną przez serial „Podróż za jeden uśmiech".

Lakierowanie siermiężnej rzeczywistości PRL nie bardzo interesowało Romana Polańskiego. Zanim jednak wyjechał za granicę, zdążył nakręcić „Nóż w wodzie". Z prostego pomysłu (żaglówka na mazurskim jeziorze, psychologiczna rozgrywka między trzyosobową załogą) reżyser debiutant ulepił weekendową opowieść, jakiej w polskim kinie wcześniej nie było i chyba już nie będzie. Nasi filmowcy zwykli bowiem gardzić tematami, które są zbyt blisko prawdziwego życia. Wolą brnąć w farsę lub powielać klisze znane z amerykańskiego kina.

Twórczość spod znaku dolce far niente teoretycznie powinna być beztroska i budzić wyłącznie pozytywne konotacje. Brytyjski filozof Bertrand Russell twierdził, że gdyby na świecie więcej było ludzi leniwych, wszystkim żyłoby się spokojniej i bezpieczniej. Jednocześnie nie można zapominać, że lenistwo to jeden z grzechów głównych. A z grzechem należy walczyć ostrymi środkami.

Psychopata z dreszczowca „Siedem" Davida Finchera, który chciał unaocznić ludzkości ohydę lenistwa, jedną ze swych ofiar przywiązał do łóżka, karmił, poił i – gdy wymagała tego konieczność – leczył. Delikwent wkrótce postradał rozum. Ale nawet gdyby go zachował, nie mógłby opowiedzieć nikomu o swojej gehennie. Gdy go odnaleziono, okazało się, że odgryzł sobie język.

Autor jest krytykiem filmowym i historykiem

Arystoteles wielkim filozofem był. Jako pedagog poniósł jednak klęskę: nie udało mu się wychować Aleksandra Macedońskiego na intelektualistę. Autorowi „Polityki" zdarzały się również inne porażki. Próbował namówić rodaków, by czas wolny od pracy poświęcali nauce, sztuce oraz filozofii.

Niestety, był to głos wołającego na puszczy. Lenistwo zwyciężyło. Zamiast przemęczać umysł, Grecy woleli oddawać się konsumpcji, najchętniej w pozycji horyzontalnej.

W średniowieczu za specjalistów od beztroskiego smakowania uroków życia zaczęli uchodzić Włosi. Termin „dolce far niente" spopularyzował ich wieszcz Dante. Najsłynniejsza ilustracja słodkiego nieróbstwa powstała jednak na północ od Alp, w Brukseli.

Śmierć z przejedzenia

Chłop, rycerz i uczony leżą pod  drzewem w pozach świadczących o kompletnym nasyceniu. Wokół pnia tajemnicza siła umocowała suto zastawiony stół. Na drugim planie inny pasibrzuch przebija się przez górę owsianki. Opodal truchta świnia z nożem wbitym w grzbiet, drób sam układa się na talerzu, z ziemi na podobieństwo roślin wyrastają ciasteczka, napoczęte zaś jajko sposobi się do ucieczki. Krajobrazu dopełniają płot z kiełbasy i szopa z dachem pokrytym kołaczami.

Ową cudaczną „Krainę lenistwa" zrodziła wyobraźnia Pietera Bruegla. Krytycy sztuki są zgodni, że intencja flamandzkiego mistrza była satyryczna. W 1567 roku nikomu w Niderlandach nie było jednak do śmiechu. Do kraju wkroczyły oddziały księcia Alby z misją spacyfikowania jawnych i potencjalnych wrogów rządu i Kościoła katolickiego.

„Kraina lenistwa", znana też jako „Kraina pieczonych gołąbków", była ozdobą praskiej kolekcji cesarza Rudolfa II. Zrabowana przez Szwedów podczas wojny trzydziestoletniej, wypłynęła na rynek dzieł sztuki dopiero pod koniec XIX wieku. Obraz kupił szwajcarski lekarz za 5 (!) franków i po oczyszczeniu sprzedał go za 10 tysięcy. Jeśli myślał, że zrobił świetny interes, musiała zmartwić go wieść, że kolejny nabywca, monachijska galeria Alte Pinakothek, zapłacił za dzieło Bruegla okrągłe 220 tysięcy marek.

„Kraina lenistwa" nadal jest źródłem inspiracji. Pięć lat temu Paweł Althamer na katowickiej ulicy urządził performance (a może raczej happening). Ułożył na kartonach trzech bezdomnych i polecił im odegrać scenę utrwaloną pędzlem Breugla.

Większy rozgłos zyskał wszakże Marco Ferreri, który w 1973 roku sprowadził wizję konsumpcyjnego raju do absurdu. Oto czterech zblazowanych dżentelmenów zamyka się w ustronnej willi, by w towarzystwie pań swawolnych zbadać granice wytrzymałości swych żołądków. Dalej jest jeszcze gorzej. „Wielkie żarcie" to film, który nawet nałogowego głodomora może przyprawić o utratę apetytu.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą