Ulepszacze Kościoła

Śmierć kardynała Carlo Marii Martiniego stanowi symboliczny koniec formacji postępowej w Kościele. Przyszedł on w niespełna pół wieku po największym triumfie tego nurtu: II Soborze Watykańskim

Publikacja: 15.09.2012 01:01

Ulepszacze Kościoła

Foto: ROL

Wybitny teolog (co do tego nie można mieć wątpliwości), uwielbiany przez wiernych duszpasterz (czego znakomitym dowodem są tłumy, które oddały hołd jego ciału), a także głęboko wierzący człowiek i kapłan, jakim był kardynał Martini, pokazał w ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił dziennikowi „Corierre della Serra", określonym już mianem „testamentu",  że zarówno on, jak – szerzej – zwolennicy jego sposobu myślenia, nie są w stanie zweryfikować swoich poglądów, i to nawet wtedy, gdy rzeczywistość eklezjalna wskazuje na fałszywość ich tez.

Kardynał Martini, nie pierwszy zresztą raz, wezwał Kościół do ponownego przemyślenia swojego stanowiska wobec komunii dla rozwodników w ponownych związkach, a także antykoncepcji (wcześniej wprost sugerował, że Watykan będzie kiedyś przepraszał za rygorystyczne nauczanie w kwestiach moralności życia małżeńskiego). Wezwał do całkowitej zmiany stylu zarządzania, a także do uznania przez Kościół i papiestwo swoich błędów i wyruszenia na drogę nawrócenia. W dużym skrócie i nieznacznym uproszczeniu jego słowa można uznać za wezwanie do zmiany nauczania Kościoła w sprawach małżeństwa i rodziny, uznania prezerwatyw i pigułek za  moralnie dopuszczalne (tylko w pewnych ekstremalnych sytuacjach – dodaliby zapewne jego zwolennicy) i wreszcie odrzucenia ewangelicznego zakazu ponownych, po rozwodzie, związków małżeńskich. A wszystko w imię tego, by Kościół był bardziej współczesny i by katolicy chętniej go słuchali.

Sfalsyfikowane teorie

Problem polega tylko na tym, że projekty reform przedkładane przez kardynała Carlo Martiniego (a także przez wielu innych teologów czy hierarchów) już dawno zostały wprowadzone w życie, i to nie tylko we wspólnotach protestanckich, ale także w Kościele katolickim w Holandii, Szwajcarii czy Kanadzie. I wszędzie miały one dokładnie odwrotne do zamierzonych skutki. Wierni, których uznawano za główne źródło doktryny, i do których poglądów dostosowywał się Kościół w ocenie rozwodów, homoseksualizmu, zdrady małżeńskiej czy antykoncepcji, nie tylko nie przypływali, ale odpływali jeszcze szybciej. W Kanadzie, w której episkopat specjalną deklaracją odciął się od nauczania „Humanae vitae", liczba praktykujących katolików spadła w ciągu kilku zaledwie lat z blisko 90 procent do niecałych 10.

Holandia, w której episkopat wycofał się nawet z głoszenia prawdy o piekle, gdzie teologowie i zakonnicy (w tym o. Edward Schillebeeckx OP) wprost stwierdzali, że świeccy mogą sobie spokojnie sami, bez pomocy księdza, odprawiać mszę świętą, też jakoś nie przoduje w kościelnych statystykach, a tamtejsze zakony czy diecezje muszą powoli zwijać „biznes", nie są bowiem w stanie nie tylko pozyskać nowych kapłanów, ale i wiernych. Jeśli gdzieś jest inaczej, to jedynie w tych diecezjach czy wspólnotach, w których biskupi (albo przełożeni) zdecydowali się na odrzucenie „reform" (a w zasadzie trzeba powiedzieć: pseudoreform) i mocny powrót do Tradycji Kościoła, a także litery (a nie mitycznego ducha) Soboru Watykańskiego II. Tam powoli powracają klerycy, a w parafiach (często z odrodzoną mszą świętą tradycyjną) widać katolików. I to z liczną gromadką dzieci, których obecność (a zatem otwarcie się na życie) pozostaje najlepszym dowodem na wychodzenie z kryzysu wiary.

Rozmywanie doktryny

Ajednak mimo tak mocnej falsyfikacji stanowiska obozu postępowców, mimo doskonale widocznych dowodów na to, że ich pomysły nie prowadzą ani ku odrodzeniu Kościoła, ani nawet do wypełnienia go wiernymi, nadal nie brakuje – także w Polsce – reformatorów, którzy doskonale wiedzą, co trzeba zrobić, by Kościół stał się nowoczesny, zgodny z „duchem czasu", by się zdemokratyzował i wreszcie zaczął być prawdziwie „ewangeliczny" albo „posoborowy" (w obu przypadkach terminy te mniej więcej tyle mają wspólnego z realną wiernością Ewangelii czy Soborowi Watykańskiemu II, ile krzesło elektryczne z krzesłem). Część z owych reformatorów opuściła już Kościół (lub przynajmniej stan duchowny, jak to się stało w Polsce z Tadeuszem Bartosiem, Stanisławem Obirkiem, a na świecie choćby z Eugenem Drewermannem), ale część nadal korzysta z osłony jego autorytetu, jaki gwarantuje stan duchowny lub praca w katolickich instytucjach czy mediach, choć uparcie kwestionuje jego nauczanie. Metody są oczywiście różne, ale skutki zawsze te same: zasianie w umysłach wiernych wątpliwości co do prawdziwości nauczania Kościoła.

Najczęstszą, przynajmniej w Polsce, metodą działania „reformatorów" jest stopniowe rozmywanie doktryny, utrwalanie wątpliwości i przekonywanie wierzących katolików, że ich opinie są w istocie bezwartościowym posłuszeństwem, ślepym trwaniem przy nauczaniu papieskim, które „nie jest przecież nieomylne" z definicji. Najczęściej tę metodę stosuje ojciec Jacek Prusak czy Artur Sporniak, obaj z „Tygodnika Powszechnego", w kwestii antykoncepcji czy oceny moralnej aktów homoseksualnych.

W ich tekstach zazwyczaj nie znajdziemy jasnej negacji nauczania Kościoła. Zamiast tego sugerują oni, że nauczanie to nie jest nieomylne, że potrzeba w nim więcej łagodności, a małżonkowie powinni kierować się raczej własnym sumieniem niż nauczaniem Kościoła, które zresztą nie jest ostateczne, bo nie przyjął go Lud Boży, który lekceważąc nauczanie papieskie, popadł w „milczącą schizmę". „A jeśli tak wygląda recepcja „Humanae vitae", to czy nie jest to znak dla Kościoła rozumianego jako cały Lud Boży, że „doświadczenie" większości świeckich (laicorum experientia) powinno być uznane za oznakę rozwoju doktryny o antykoncepcji. Tylko cały Kościół zachowany w jedności wiary jest uchroniony od błędu (por. „Lumen Gentium", nr 25). 40 lat po ukazaniu się „Humanae vitae" wciąż trzeba zadawać to pytanie. Założenie, że Bóg nie przykazuje niczego, co byłoby niemożliwe, nie wyklucza bowiem stosowania rozumu. Wiara wbrew rozsądkowi nie należy do depozytu katolickiego nauczania, więc musi istnieć jakieś wyjście z obecnego impasu" – przekonywał na łamach „Tygodnika Powszechnego" o. Prusak.

Jeszcze dalej idzie w tej sprawie Artur Sporniak, który wprost odmawia Kościołowi prawa do obowiązującego w sumieniu nauczania moralnego. „Nikt nie ma prawa nakładać ciężarów nie do uniesienia. Nie wolno domagać się heroizmu, gdy miłość jeszcze do niego nie dojrzała. Tylko małżonkowie mają możliwość, prawo i zarazem obowiązek oceniać swoją miłość. Kościół może jedynie podsuwać odpowiednie pytania, formułować kryteria pomagające znajdować odpowiedź w konkretnych sytuacjach, nie jest jednak w stanie zastąpić sumień dwojga kochających się ludzi" – przekonywał Sporniak. I trudno w słowach, zarówno duchownego, jak i świeckiego teologa nie dostrzec przekazu do katolików, że nauczaniem Kościoła przejmować się nie muszą, bowiem już niebawem znajdzie się wyjście z impasu, dzięki któremu będą oni mogli do woli korzystać z gumek.

Miłosierdzie jako pałka

W dyskusji nad moralną dopuszczalnością antykoncepcji (ale także rozwodów) jej „katoliccy" zwolennicy chętnie powołują się na argument z „miłosierdzia". Kościół, odmawiając małżonkom prawa do samodzielnego decydowania o własnej płodności czy decydując o tym, że rozwodnicy w ponownych związkach nie mogą przystępować do komunii świętej, ma okazywać „niemiłosierną", pozbawioną empatii dla tragicznych ludzkich wyborów twarz. I trzeba przyznać, że ten typ argumentacji jest niezwykle skuteczny. Kierujący się emocjami odbiorcy medialnych przekazów ze zgrozą wysłuchują wypowiadanych z ogromną empatią opowieści o cierpieniach małżonków, którzy nawet na pierwszej komunii dziecka nie mogą przystąpić do Eucharystii, i nie zastanawiają się, że taka sytuacja nie jest winą Kościoła, lecz efektem ich wolnych wyborów, na które papież nie miał wpływu.

„Miłosierdzie" (cudzysłów jest tu całkowicie uzasadniony, bowiem jest to pseudomiłosierdzie) jest wygodną pałką także w innych debatach. Chętnie korzystają z niego katoliccy „rozmywacze" nauczania w sprawie aborcji. Gdy środowiska pro life zjednoczyły się (przy dość zaskakującym milczeniu Konferencji Episkopatu) w obronie życia dziecka nastoletniej „Agaty" z Lublina, ks. Adam Boniecki opublikował tekst, w którym pochylał się z troską nad emocjami dziewczynki i przekonywał, że nad całą sytuacją trzeba pochylić się z głębokim... – a jakże – miłosierdziem. „Przerwanie ciąży to nie usunięcie migdałków: zabieg przykry, o którym się jednak potem nie pamięta. Brutalne przerwanie procesu zmierzającego do wydania na świat dziecka jest traumą, którą wiele kobiet (może wszystkie) nosi w sobie do końca życia. Macierzyństwo w wieku 15 lat (w naszej kulturze) także nie jest przeżyciem, które nie zostawia śladów, nawet jeśli dziecko odda się innej rodzinie i po urodzeniu żadnych kłopotów z nim nie będzie" – pisał wówczas ks. Boniecki, zestawiając obok siebie akt zabicia bezbronnego dziecka (a tym jest dla katolika aborcja) i możliwe, ale przecież niekonieczne skutki społeczne. A wszystko to utrwalało wrażenie, że Kościół nie mówi jednym głosem w sprawie zabijania.

Mistrzem w budowaniu narracji miłosierdzia, która ma usprawiedliwiać odstępstwo od doktryny, stał się jednak kulowski profesor, ojciec Wacław Hryniewicz OMI, który od lat przekonuje, że Boskie Miłosierdzie wyklucza wieczne potępienie dla kogokolwiek. Opowieść ta ubrana jest w szaty prawosławnej „nadziei", ale dowodzona jest z precyzją niemieckiej teologii protestanckiej, która ma odrzucić wszelkie wątpliwości, czy najmniejszy choćby strach przed wiecznym piekłem (o którego istnieniu zapewniają nas nie tylko liczni święci i mistycy, ale przede wszystkim sobory i papieże, którzy są jednak nieco ważniejszym źródłem wiary niż choćby najsympatyczniejszy teolog). Tolerowanie zaś kwestionowania nauczania Kościoła przez profesora teologii, który ma misję kanoniczną, sprawia, że coraz więcej katolików w rozmowach prywatnych sugeruje, by „nie straszyć piekłem", bo przecież mądrzy teolodzy twierdzą, że go nie ma lub że jest ono puste. W efekcie okłamuje się ludzi, którzy po śmierci mogą być niemile zaskoczeni rzeczywistością, która będzie ich otaczać, a która nie będzie zgodna z tym, co przeczytali w dziełach teologów.

Pogłębianie czy negacja

Teologiczni reformatorzy Kościoła chętnie posługują się także metodą „pogłębiania" czy teologizacji dysputy. Jej istotę świetnie uchwycił Romano Amerio w fundamentalnym dziele „Iota unum", gdzie nieco żartobliwie pokazał, jak owo pogłębienie odnosiło się do kwestii klauzury. „W celu podważenia klauzury mniszek (czyli życia sióstr klauzurowych w odosobnieniu) podnosi się, iż klauzura powinna być utrzymana, ale jej warunki powinny zostać dostosowane do okoliczności czasu i miejsca". Włoskie słowo „ma" (ale) wywodzi się z łacińskiego „magis" (bardziej, więfdfdcej). I chyba właśnie w takim znaczeniu używają go autorzy podobnych tez. Można się domyślać, że ktoś, kto wypowiadał powyższą tezę, uważa, że dostosowanie wymagań klauzury do „okoliczności czasu i miejsca" jest bardziej istotne aniżeli utrzymanie zasady pozostawania sióstr w murach klasztornych. Ale cóż jest warta zasada, jeśli jest ona mniej istotna od sposobu jej realizacji? Bywają takie sposoby realizacji, które zabijają zasadę, zamiast ją wypełnić. Można np. stwierdzić, że zasada stylu gotyckiego nie podlega dyskusji, lecz wątpliwości budzi tylko jego realizacja... po to, by wyeliminować ostrołuki" – zauważa Amerio.

Ten styl argumentacji, niekiedy połączony z postulatem lepszego uświadomienia katolików, stosują także nam współcześni „ulepszacze" Kościoła, a czasem nawet całkiem dobrzy duszpasterze. Całkiem niedawno w jednej z telewizji śniadaniowych dominikanin ojciec Paweł Gużyński przekonywał, posługując się oczywiście skomplikowanymi terminami teologicznymi, że dzieci nie powinno się prowadzać do kościoła na niedzielną mszę świętą, której maluch nie rozumie (ciekawe, czy rozumie ją zakonnik, bo jeśli tak, to jest absolutnym geniuszem o umyśle bliższym anielskiemu niż ludzkiemu), a do tego przeszkadza innym. Wyrzucenie malu- chów (co oznacza pośrednio, i każdy, kto ma dzieci, o tym wie, wyrzucenie ich rodziców) ze świątyń motywowane było oczywiście troską o głębię przeżycia liturgii, o teologiczne sensy, a nawet o przyszłość dzieci w Kościele. Dominikanin jednak zupełnie nie dostrzegł, że owego pogłębienia nie będzie, tak jak nie będzie wiary i wiedzy o wierze, jeśli dziecko nie nauczy się od własnych rodziców, że w niedzielę idziemy razem na mszę świętą. Rodzice zaś chętnie skorzystają z teologicznego uzasadnienia lenistwa czy wygody, które pozwoli im zostać w niedzielne popołudnie w domu lub spokojnie udać się na plac zabaw.

Nieodrobiona lekcja Zachodu

Opisywane powyżej polskie zjawiska są tylko lightową wersją tego, co coraz częściej można przeczytać czy posłuchać u zachodnich zwolenników „modernizacji" Kościoła. Oni pewne postulaty formułowali wprost, a nie kryli się za maską „miłosierdzia", „pogłębiania" czy łagodnego „rozmywania". Schillebeeckx, Drewermann, Küng, Fox i wielu, wielu innych od lat domaga się „reformy", która oznaczałaby rezygnację z wszystkich wyznaczników katolickości i już nawet nie protestantyzację, ale zwyczajne zeświecczenie. Skutki ich działania (a najprostszą metodą oceniania działań czy idei pozostaje ich skuteczność – „po owocach ich poznacie") pokazują zaś, że ich pomysły są drogą donikąd. Drewermann na swoje urodziny zrobił sobie prezent polegający na wystąpieniu z Kościoła, Fox został episkopalianinem, Küng, choć robi karierę medialną i pozostaje duchownym, nie może pochwalić się setkami zrodzonych pod  jego kierunkiem powołań...

Nie widać także duszpasterskich owoców ich zaangażowania. Ruchy kontestatorskie wewnątrz Kościoła w Holandii czy Niemczech wymierają, a dzieci zaangażowanych w nie katolików albo całkowicie straciły wiarę (co niestety jest częstsze), albo powróciły do katolickiej ortodoksji prezentowanej przez ruchy autentycznej odnowy wewnątrz Kościoła. „Katolicyzm postępowy" umiera i naprawdę nie widać powodów, by próbować reanimować trupa akurat w Polsce, gdzie – dzięki rozsądnej polityce kardynała Stefana Wyszyńskiego – udało nam się uniknąć największych spustoszeń. Jeśli rzeczywiście chcemy się czegoś od zachodnich chrześcijan uczyć (a nie ma wątpliwości, że są rzeczy, w których są oni świetni), to raczej nie tego, co doprowadziło ich do upadku. Panie i panowie, czcigodni księża, nie idźcie tą drogą. Dla dobra waszego i całego Kościoła w Polsce!

Tomasz Terlikowski jest filozofem i publicystą, redaktorem naczelnym portalu i kwartalnika „Fronda", adiunktem na Wydziale Nauk Społecznych i Administracji Wyższej Szkoły Informatyki, Zarządzania i Administracji w Warszawie. Ostatnio wydał „Ślady Boga" oraz książkę o Vaticanum II „Koń trojański w Mieście Boga. Pół wieku po Soborze"

Wybitny teolog (co do tego nie można mieć wątpliwości), uwielbiany przez wiernych duszpasterz (czego znakomitym dowodem są tłumy, które oddały hołd jego ciału), a także głęboko wierzący człowiek i kapłan, jakim był kardynał Martini, pokazał w ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił dziennikowi „Corierre della Serra", określonym już mianem „testamentu",  że zarówno on, jak – szerzej – zwolennicy jego sposobu myślenia, nie są w stanie zweryfikować swoich poglądów, i to nawet wtedy, gdy rzeczywistość eklezjalna wskazuje na fałszywość ich tez.

Kardynał Martini, nie pierwszy zresztą raz, wezwał Kościół do ponownego przemyślenia swojego stanowiska wobec komunii dla rozwodników w ponownych związkach, a także antykoncepcji (wcześniej wprost sugerował, że Watykan będzie kiedyś przepraszał za rygorystyczne nauczanie w kwestiach moralności życia małżeńskiego). Wezwał do całkowitej zmiany stylu zarządzania, a także do uznania przez Kościół i papiestwo swoich błędów i wyruszenia na drogę nawrócenia. W dużym skrócie i nieznacznym uproszczeniu jego słowa można uznać za wezwanie do zmiany nauczania Kościoła w sprawach małżeństwa i rodziny, uznania prezerwatyw i pigułek za  moralnie dopuszczalne (tylko w pewnych ekstremalnych sytuacjach – dodaliby zapewne jego zwolennicy) i wreszcie odrzucenia ewangelicznego zakazu ponownych, po rozwodzie, związków małżeńskich. A wszystko w imię tego, by Kościół był bardziej współczesny i by katolicy chętniej go słuchali.

Sfalsyfikowane teorie

Problem polega tylko na tym, że projekty reform przedkładane przez kardynała Carlo Martiniego (a także przez wielu innych teologów czy hierarchów) już dawno zostały wprowadzone w życie, i to nie tylko we wspólnotach protestanckich, ale także w Kościele katolickim w Holandii, Szwajcarii czy Kanadzie. I wszędzie miały one dokładnie odwrotne do zamierzonych skutki. Wierni, których uznawano za główne źródło doktryny, i do których poglądów dostosowywał się Kościół w ocenie rozwodów, homoseksualizmu, zdrady małżeńskiej czy antykoncepcji, nie tylko nie przypływali, ale odpływali jeszcze szybciej. W Kanadzie, w której episkopat specjalną deklaracją odciął się od nauczania „Humanae vitae", liczba praktykujących katolików spadła w ciągu kilku zaledwie lat z blisko 90 procent do niecałych 10.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał