Wybitny teolog (co do tego nie można mieć wątpliwości), uwielbiany przez wiernych duszpasterz (czego znakomitym dowodem są tłumy, które oddały hołd jego ciału), a także głęboko wierzący człowiek i kapłan, jakim był kardynał Martini, pokazał w ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił dziennikowi „Corierre della Serra", określonym już mianem „testamentu", że zarówno on, jak – szerzej – zwolennicy jego sposobu myślenia, nie są w stanie zweryfikować swoich poglądów, i to nawet wtedy, gdy rzeczywistość eklezjalna wskazuje na fałszywość ich tez.
Kardynał Martini, nie pierwszy zresztą raz, wezwał Kościół do ponownego przemyślenia swojego stanowiska wobec komunii dla rozwodników w ponownych związkach, a także antykoncepcji (wcześniej wprost sugerował, że Watykan będzie kiedyś przepraszał za rygorystyczne nauczanie w kwestiach moralności życia małżeńskiego). Wezwał do całkowitej zmiany stylu zarządzania, a także do uznania przez Kościół i papiestwo swoich błędów i wyruszenia na drogę nawrócenia. W dużym skrócie i nieznacznym uproszczeniu jego słowa można uznać za wezwanie do zmiany nauczania Kościoła w sprawach małżeństwa i rodziny, uznania prezerwatyw i pigułek za moralnie dopuszczalne (tylko w pewnych ekstremalnych sytuacjach – dodaliby zapewne jego zwolennicy) i wreszcie odrzucenia ewangelicznego zakazu ponownych, po rozwodzie, związków małżeńskich. A wszystko w imię tego, by Kościół był bardziej współczesny i by katolicy chętniej go słuchali.
Sfalsyfikowane teorie
Problem polega tylko na tym, że projekty reform przedkładane przez kardynała Carlo Martiniego (a także przez wielu innych teologów czy hierarchów) już dawno zostały wprowadzone w życie, i to nie tylko we wspólnotach protestanckich, ale także w Kościele katolickim w Holandii, Szwajcarii czy Kanadzie. I wszędzie miały one dokładnie odwrotne do zamierzonych skutki. Wierni, których uznawano za główne źródło doktryny, i do których poglądów dostosowywał się Kościół w ocenie rozwodów, homoseksualizmu, zdrady małżeńskiej czy antykoncepcji, nie tylko nie przypływali, ale odpływali jeszcze szybciej. W Kanadzie, w której episkopat specjalną deklaracją odciął się od nauczania „Humanae vitae", liczba praktykujących katolików spadła w ciągu kilku zaledwie lat z blisko 90 procent do niecałych 10.
Holandia, w której episkopat wycofał się nawet z głoszenia prawdy o piekle, gdzie teologowie i zakonnicy (w tym o. Edward Schillebeeckx OP) wprost stwierdzali, że świeccy mogą sobie spokojnie sami, bez pomocy księdza, odprawiać mszę świętą, też jakoś nie przoduje w kościelnych statystykach, a tamtejsze zakony czy diecezje muszą powoli zwijać „biznes", nie są bowiem w stanie nie tylko pozyskać nowych kapłanów, ale i wiernych. Jeśli gdzieś jest inaczej, to jedynie w tych diecezjach czy wspólnotach, w których biskupi (albo przełożeni) zdecydowali się na odrzucenie „reform" (a w zasadzie trzeba powiedzieć: pseudoreform) i mocny powrót do Tradycji Kościoła, a także litery (a nie mitycznego ducha) Soboru Watykańskiego II. Tam powoli powracają klerycy, a w parafiach (często z odrodzoną mszą świętą tradycyjną) widać katolików. I to z liczną gromadką dzieci, których obecność (a zatem otwarcie się na życie) pozostaje najlepszym dowodem na wychodzenie z kryzysu wiary.
Rozmywanie doktryny
Ajednak mimo tak mocnej falsyfikacji stanowiska obozu postępowców, mimo doskonale widocznych dowodów na to, że ich pomysły nie prowadzą ani ku odrodzeniu Kościoła, ani nawet do wypełnienia go wiernymi, nadal nie brakuje – także w Polsce – reformatorów, którzy doskonale wiedzą, co trzeba zrobić, by Kościół stał się nowoczesny, zgodny z „duchem czasu", by się zdemokratyzował i wreszcie zaczął być prawdziwie „ewangeliczny" albo „posoborowy" (w obu przypadkach terminy te mniej więcej tyle mają wspólnego z realną wiernością Ewangelii czy Soborowi Watykańskiemu II, ile krzesło elektryczne z krzesłem). Część z owych reformatorów opuściła już Kościół (lub przynajmniej stan duchowny, jak to się stało w Polsce z Tadeuszem Bartosiem, Stanisławem Obirkiem, a na świecie choćby z Eugenem Drewermannem), ale część nadal korzysta z osłony jego autorytetu, jaki gwarantuje stan duchowny lub praca w katolickich instytucjach czy mediach, choć uparcie kwestionuje jego nauczanie. Metody są oczywiście różne, ale skutki zawsze te same: zasianie w umysłach wiernych wątpliwości co do prawdziwości nauczania Kościoła.
Najczęstszą, przynajmniej w Polsce, metodą działania „reformatorów" jest stopniowe rozmywanie doktryny, utrwalanie wątpliwości i przekonywanie wierzących katolików, że ich opinie są w istocie bezwartościowym posłuszeństwem, ślepym trwaniem przy nauczaniu papieskim, które „nie jest przecież nieomylne" z definicji. Najczęściej tę metodę stosuje ojciec Jacek Prusak czy Artur Sporniak, obaj z „Tygodnika Powszechnego", w kwestii antykoncepcji czy oceny moralnej aktów homoseksualnych.
W ich tekstach zazwyczaj nie znajdziemy jasnej negacji nauczania Kościoła. Zamiast tego sugerują oni, że nauczanie to nie jest nieomylne, że potrzeba w nim więcej łagodności, a małżonkowie powinni kierować się raczej własnym sumieniem niż nauczaniem Kościoła, które zresztą nie jest ostateczne, bo nie przyjął go Lud Boży, który lekceważąc nauczanie papieskie, popadł w „milczącą schizmę". „A jeśli tak wygląda recepcja „Humanae vitae", to czy nie jest to znak dla Kościoła rozumianego jako cały Lud Boży, że „doświadczenie" większości świeckich (laicorum experientia) powinno być uznane za oznakę rozwoju doktryny o antykoncepcji. Tylko cały Kościół zachowany w jedności wiary jest uchroniony od błędu (por. „Lumen Gentium", nr 25). 40 lat po ukazaniu się „Humanae vitae" wciąż trzeba zadawać to pytanie. Założenie, że Bóg nie przykazuje niczego, co byłoby niemożliwe, nie wyklucza bowiem stosowania rozumu. Wiara wbrew rozsądkowi nie należy do depozytu katolickiego nauczania, więc musi istnieć jakieś wyjście z obecnego impasu" – przekonywał na łamach „Tygodnika Powszechnego" o. Prusak.