Gdy rodzinny Mińsk w 1919 roku znalazł się pod sowieckim zaborem, Giedroyciowie uciekli do Warszawy. Młody Jerzy rozpoczął naukę w Gimnazjum Towarzystwa Szkoły Maurycego hr. Zamoyskiego na Smolnej 30. Była to szkoła zdominowana przez zwolenników Narodowej Demokracji, czyli mówiąc językiem tamtej epoki – zendeczała.
Gdy 16 grudnia 1922 roku w Zachęcie zastrzelono prezydenta Gabriela Narutowicza, w szkole zapanował nastrój triumfu. Zabójca prezydenta Eligiusz Niewiadomski był szwagrem Madame de Tilly, która w gimnazjum uczyła francuskiego. Gdy po kilku dniach nieobecności nauczycielka przyszła wreszcie do szkoły, na katedrze czekały na nią kwiaty ufundowane przez uczniów.
Jednym z niewielu gimnazjalistów, którzy nie złożyli się na bukiet, był 16-letni Jerzy Giedroyc. Pochodzący z ziem wschodnich młody arystokrata, endeków i ich koncepcji małej Polski, rozumianej jako „państwo dla jednego plemienia", po prostu nie rozumiał. Został wychowany w duchu idei jagiellońskiej, w miłości do wielkiej Rzeczypospolitej, która jest ojczyzną ludzi różnych nacji i wyznań. W efekcie znacznie bliżej było mu do piłsudczyków.
Robotnicy przetrzepią skórę
Już jako gimnazjalista był świadkiem, a być może nawet – jak pisze Marek Żebrowski, autor znakomitej książki „Jerzy Giedroyć. Życie przed »Kulturą«" – uczestnikiem bójek między uczniami. Na korytarzach szkoły Zamoyskiego takie bójki między młodymi endekami i piłsudczykami wybuchały codziennie, a ponieważ ci ostatni byli w zdecydowanej mniejszości, na ogół obrywali.
Zaangażowanie polityczne szkoły mogło się dla uczniów skończyć niewesoło. Otóż kilka dni przed zabójstwem Narutowicza, podczas demonstracji 11 grudnia, uczniowie z Zamoyskiego obrzucili prezydenta zgniłymi jajami. Rozpoznano ich po charakterystycznych niebieskich maciejówkach i już następnego dnia pod szkołą zebrał się tłum wzburzonych robotników spod znaku PPS, którzy chcieli w odwecie przetrzepać uczniakom skórę.
Młodych ludzi uratowali nauczyciele, którzy zachowali przytomność umysłu. Widząc, co się święci, przerwali lekcje i wyprowadzili uczniów tylnym wyjściem na ulicę Foksal. „Chcą nas bić. Robotnicy? Bić? Nas? Dlaczego? Co się stało? Synkowie mieszczańskich i ziemiańskich rodzin, nic nie pojmowaliśmy" – będzie wspominał po latach inny uczeń gimnazjum Jerzy Andrzejewski.
Ta historia wiele mówi o nastrojach i temperaturze sporu, jaki dzielił wówczas Polaków. Choć narzekamy dziś na poziom debaty publicznej i zażartą walkę między „pisiorami" a „platfusami", która często przybiera niezdrowe formy, to w zestawieniu z dwudziestoleciem międzywojennym III Rzeczpospolita może się jawić jako polityczny wersal.