Będzie gorzej

Prawdziwa, zrealizowana apokalipsa jest rzadkością zarówno w rzeczywistości, jak i w fikcji literackiej czy filmowej

Publikacja: 15.12.2012 00:01

W Londynie napadało („Pojutrze”)

W Londynie napadało („Pojutrze”)

Foto: Plus Minus

Red

Apokalipsa, czyli zagłada w skali zarówno lokalnej, jak i globalnej jest wdzięcznym tematem dla kina i literatury, które z lubością ukazują wizje zdruzgotanej ludzkości i jej cywilizacji. Dzieł obu rodzajów powstało na ten temat mrowie. Wykaz samych filmów katastroficznych ściągnięty z Internetu obejmuje 14 stron drobnym drukiem, co prawda z uwzględnieniem różnych „Trzęsień ziemi", „Tragedii Posejdona" czy „Titaników", którymi tu się nie zajmujemy. Interesuje nas kataklizm globalny, w wyniku którego ludzkość albo znika z powierzchni Ziemi, albo zostaje radykalnie przetrzebiona, zaprowadzony zaś przez nią porządek materialny i organizacyjny zostaje unicestwiony.

Wielkiej liczbie dzieł towarzyszy mała rozmaitość przedstawionych przez nie przyczyn apokalipsy. Można by je policzyć na palcach obu rąk, choć zagrożenie, jakie się im przypisuje, zależy chyba od nastroju cywilizacji. Dziś nikogo nie przestraszy np. syndrom roku 2000, kiedy to na magicznej dacie miały się zawiesić komputery i strącić ludzkość w XIX wiek. Także o filmach na ten temat specjalnie się nie słyszało, a to dlatego, że sam proces, zachodzący gdzieś w trzewiach maszyn liczących, w dostających kociokwiku programach, wydawał się nie dość widowiskowy.

Wśród ujęć apokalipsy w filmie i literaturze wybuchy, rozbłyski, huk, walenie się całych miast w ruiny, cwałowanie gromad ludzkich ku wątpliwemu ocaleniu, tsunami wysokie jak Himalaje, a co najmniej jak Alpy – są na porządku dziennym. Wiele z tych dzieł wykazuje wieloplanowość, rozgrywając się w symbolicznych miejscach (Paryż z wieżą Eiffla, Nowy Jork ze Statuą Wolności) i wśród bohaterów z różnych środowisk. Chodzi bodaj o pokazanie kataklizmu w różnych ujęciach, różnymi oczami, przez pryzmat różnych doświadczeń – a de facto o zaserwowanie widzowi owych detonacji i rozwalania dekoracji po raz enty. W filmowych ujęciach ważną rolę odgrywają efekty specjalne, często dominujące nad sensem scenariusza.

W tego typu zabawie niezbędni są naukowcy, którzy wyjaśnią niezorientowanym, co się dzieje, i znajdą sposób na wyjście z opresji. Choć jednak w prezentacjach tych – zwłaszcza filmowych – naukowiec stoi na naukowcu, charakterystyczna jest pogarda autorów dla kwestii naukowych. Oznacza to, że fenomeny przedstawiane są w sposób dowolny, bez dbałości o realia nauce dobrze znane. Nauka jest tu jeno ozdobnikiem, wołem wprzęgniętym do karety z efektami, ma dostarczać nie ścisłej wykładni, co zachodzi, a mataczyć i posuwać się do cudów nieraz z pogranicza magii. Wśród bohaterów obowiązkowo występują politycy wysokiej rangi, co zrozumiałe – decyzje trzeba podejmować w skali świata. Jednak i politycy, i generałowie są przeważnie durniami, którzy nie pojmują, co się dzieje, zakrzepli w rutynowym podejściu do problemów. Nikt nie słucha zbawiennych rad jajogłowych, może dlatego, że nikt do ostatniej chwili nie wierzy w koniec świata, chociaż dokonuje się on na oczach bohaterów.

Cios z Kosmosu

Celne uderzenie dużej skały z kosmosu w Ziemię jest czynnikiem, który kończy radykalnie kwestię cywilizacji w czasie mierzonym w godzinach – jak nokaut w meczu bokserskim. W filmie „Armageddon" z 1998 roku w kierunku Ziemi zmierza kometa „o powierzchni Teksasu", a więc nie w kij dmuchał – taka mogłaby radykalnie rozprawić się z całym życiem ziemskim. Powierzchnia Teksasu to prawie 700 tys. km kwadratowych, więcej niż dwie Polski. Gdyby coś takiego przydzwoniło w Ziemię, raczej nie byłoby co zbierać. Pamiętny meteoryt, który uderzył w Jukatan 65 mln lat temu i odesłał w niebyt dinozaury, miał ledwo 15 km średnicy. Obiekt tej wielkości po wyrżnięciu w zatokę tworzy tsunami o wysokości fali 5 km; jeszcze 1500 km w głąb lądu ściana wody miałaby pół kilometra wysokości. Jednocześnie materia wyrwana z dna zostałaby wyrzucona w atmosferę, powodując odcięcie promieniowania słonecznego na kilka lat. Tak długa zima polarna spowodowałaby ustanie wegetacji roślin, a w rezultacie wielkie wymieranie. Już w  momencie kolizji zniszczenia przekraczałyby wszystko, co potrafimy sobie wyobrazić: siła uderzenia odpowiada miliardowi bomb atomowych, następuje gigantyczne trzęsienie ziemi, fala uderzeniowa pacyfikuje to, co napotka na drodze, szaleją gigantyczne pożary, azot i tlen zaś w atmosferze pod wpływem temperatury łączą się w kwas azotowy, który spada jako żrący deszcz, dewastując to, co jeszcze zdołało przetrwać.

Zaiste, przy tej wizji biblijne wersje apokalipsy wyglądają jak bajeczki dla grzecznych dzieci. Nic więc dziwnego, że w „Armegeddonie" zapada decyzja o rozwaleniu intruza, do czego niezbędni są wiertnicy naftowi. Docierają oni na kometę, zakładają ładunek na głębokości zaledwie 800 metrów (ktoś policzył, że to o wiele za płytko) i odpalają go dosłownie w ostatniej chwili. Ziemia zostaje ocalona. Według podobnego scenariusza przebiegają zdarzenia w filmie „Dzień zagłady", również z 1998 roku: tu skałę nadlatującą z kosmosu udaje się rozłupać na część większą i mniejszą. Mniejsza uderza w Atlantyk, którego wody wdzierają się daleko w głąb Ameryki. Większą część udaje się odepchnąć, tak że przelatuje o włos od Ziemi – ale wcześniej odchodzi intensywne bombardowanie odłamkami, które, jak wiadomo, trafiają głównie w miasta amerykańskie. Scenom paniki, ewakuacji, obozowania pod gołym niebem, poświęcenia, znoszenia trudności przez przyzwyczajonych do wygód mieszczuchów etc. można się w takich filmach napatrzyć do woli.

W filmie „Supernowa 2012" z 2009 roku ludzkość staje w obliczu zagłady wskutek eksplozji supernowej z pobliskiej galaktyki. Od krańców Układu Słonecznego wdziera się fala uderzeniowa promieniowania, zmiatając wszystko na swej drodze, m.in. roznosząc na strzępy księżyce Jowisza. Niektórzy w ogóle nie uciekają: „Tutaj się urodziłem i tutaj umrę", powiada ktoś. „Zmierzyłem się ze świadomością własnej śmierci i nie jestem tym zachwycony", rzecze drugi. W końcu organizuje się ekipa ratunkowa. „Gotowi?" – pyta dowódca. „Nie. Ale to nas nie powstrzyma". Pomimo ładunku tylu idiotyzmów zagrożenie udaje się oddalić. Kłopot w tym, że aby promieniowanie supernowej realnie nam zagrażało, wybuch musiałby nastąpić blisko Słońca – kilka, kilkanaście lat świetlnych stąd. W sąsiednich galaktykach niech sobie wybucha, co chce.

Odnotujmy jeszcze powieść Jacka McDevitta „Zagłada Księżyca", gdzie asteroida pozaukładowa o średnicy 180 km uderza w naszego satelitę z prędkością 480 km/s (układowe rozwijają prędkość od 40 do 70 km/s). W wyniku incydentu Księżyc zostaje dosłownie rozwalony na drobne, które intensywnie bombardują Ziemię – rzecz sprowadza się do przetrwania owego bombardowania w jakichś schronach czy norach. Gorzej będzie później, gdy zlikwidowany Księżyc przestanie stabilizować orbitę Ziemi i jej oś obrotu. Ludzkość przetrwa, ale będzie to już smętna wegetacja, a nie dawne rozpasane, rozchełstane życie.

Pobojowisko jądrowe

W słynnym amerykańskim filmie TV z roku 1983 „The Day After" („Nazajutrz") dochodzi do konfliktu między Sowietami a USA oraz wymiany uderzeń atomowych. Widz śledzi rozwój wypadków z pozycji mieszkańców małej miejscowości w Kansas, która staje się obiektem ataku atomowego z racji położenia opodal bazy wojskowej. Mieszkańcy kryją się w schronach, organizują szpital wojskowy, próbują uprawiać radioaktywną ziemię. Brak im żywności, lekarstw, nieskażonej wody. Zapadają na chorobę popromienną i masowo umierają.

W Polsce film pokazano bardzo szybko w telewizji z powodów propagandowych. Był to okres przetargów politycznych z powodu bomb neutronowych, które Amerykanie zamierzali zastosować na polu walki. Generowały one silne promieniowanie, które na pancerzach czołgów zamienia się w tzw. promieniowanie hamowania, czyli gamma. Taka broń niweczyła przewagę sił pancernych, które Sowieci zgromadzili przeciw zachodniej Europie. Po „ostygnięciu" czołgów wystarczyło wyjąć z nich martwe załogi, obrócić pojazdy w drugą stronę i użyć ich przeciwko tym, którzy nimi do niedawna dysponowali. Sowieci, potrzebując czasu na dopracowanie własnej broni tego typu, musieli działać propagandowo, zezwolili więc na pokaz, do czego może doprowadzić konfrontacja atomowa.

W klasycznej już powieści Nevila Shute'a „Ostatni brzeg" wydanej w 1957 roku i od razu sfilmowanej (z Gregorym Peckiem i Avą Gardner w rolach głównych) do wojny atomowej dochodzi w początku lat 60. Autor wykazał się tu przenikliwością futurologiczną, gdyż tzw. kryzys kubański, zażegnany w ostatniej chwili, bo równie dobrze mógł się zakończyć wymianą rakiet, rozgrywał się właśnie jesienią 1962 roku. U Shute'a do masowego użycia broni atomowej dochodzi na półkuli północnej; wojna trwa 37 dni; we wzajemnych bombardowaniach biorą udział wszystkie liczące się kraje: USA, ZSRR, Chiny oraz Europa. Łącznie zdetonowano 4700 bomb, w większości termojądrowych; wszystkie większe miasta zostały unicestwione. Wynalazkiem tej powieści jest tzw. wojna radiologiczna: bomby, wybuchając, rozpylają dodatkowo sproszkowany kobalt o okresie półrozpadu 5 lat. Po upływie tego okresu będzie można wkroczyć na tereny oczyszczone z ludności wroga i rozpocząć tam w miarę normalną gospodarkę, co ma znaczenie zwłaszcza dla Chin. Niestety, na koncept ten wpadają także inni, wskutek czego północna półkula zamienia się w nuklearne pobojowisko, pozbawione jakichkolwiek oznak życia.

Powieść rozgrywa się na południowych terenach Australii, dokąd promieniowanie z półkuli północnej jeszcze nie doszło. Wiadomo jednak, że dojdzie, i to nie później niż za pół roku – tyle jeszcze potrwa cywilizacja. Wyprawa ocalałej z wojny łodzi podwodnej niweczy ostatnie nadzieje: w Kalifornii nikt nie ocalał, a pomiary wykonane po drodze nie pozostawiają złudzeń, że skażenie przesuwa się na południe. „Ostatni brzeg" stanowi studium postaw ludzkich w obliczu ostatecznej zagłady, od której nie ma ułaskawienia. Jedni porządkują ogródek i sadzą kwiaty, których kwitnienia już nie obejrzą, opiekują się niemowlęciem, którego nie czeka żadne dzieciństwo, jakiś farmer stawia nowy płot, pewien fizyk staje się rajdowcem, by zrealizować wreszcie marzenie swego życia. Oczywiście pełno jest pijaków leżących po rynsztokach, ale oczekiwanie na koniec przebiega nadspodziewanie spokojnie. Nikt się nie buntuje, nie ma większych ekscesów, nawet erotycznych, tak jakby łamanie norm, wtedy dość sztywnych, w obliczu tragedii było niestosowne. Powieść wywiera przygnębiające wrażenie, ale przypisuje się jej rolę ostrzegawczą: po lekturze decydenci mieli się bardziej miarkować z sięganiem po bomby czy głowice atomowe.

Globalna epidemia

Od początku astronautyki sondy automatyczne wypuszczane na inne planety były sterylizowane, aby nie zawlec tam ziemskich drobnoustrojów. Również astronauci powracający na Ziemię podlegali procedurze odkażania. W powieści Michaela Crichtona „Andromeda znaczy śmierć" pozaziemski bakcyl przedostaje się na Ziemię po upadku w Arizonie satelity, który w górnych warstwach atmosfery pobierał próbki bytujących tam mikroorganizmów. W pobliskiej osadzie mrą wszyscy z wyjątkiem niemowlęcia i 70-letniego nałogowego pijaka. Naukowcy rozpoczynają wyścig o uratowanie ludzkości.

Z kolei w filmie Terry'ego Gilliama „12 małp" z 1995 roku bakcyl zostaje stworzony na Ziemi, a następnie uwolniony przez terrorystę. Okazuje się przerażająco skuteczny – za jego sprawą ginie 99 procent populacji, a reszta gnieździ się po kanałach i innych podziemiach, pracując nad ponownym zasiedleniem planety.

Nie wiadomo, co gorsze – czy to, co może zainfekować nas z kosmosu, czy to, co wyprodukujemy własnym sumptem. Nie jest tajemnicą, że w wielu laboratoriach biologicznych trwają prace nad zabójczymi wirusami, które w przypadku wydostania się na wolność szybko zebrałyby żniwo śmierci, mówiąc górnolotnie. Tego typu zabawy są przyczyną dewastacji rasy ludzkiej w dwóch powieściach Margaret Atwood, „Oryks i Derkacz" (2003) oraz „Rok potopu" (2009). W pierwszej autorka ukazuje, jak doszło do katastrofy, w drugiej przedstawia krajobraz po apokalipsie.

Rodzice młodocianych bohaterów, a potem i oni sami pracują w firmach o nazwach takich jak OrganSA czy Nowoskór będący filią ZdrowoTechu. Cały kompleks biotechnologiczny obliczony jest na zaspokajanie potrzeb żywnościowych, zdrowotnych i kosmetycznych mieszkańców plebsopolii. Nazwy koncernów: OdmłodNowa i NowyTy czy ich produktów, jak uniwersalna tabletka BłogoPlus, brzmią kusząco. Lecz technologia oferująca „wieczną młodość" ma diabelską podszewkę; naukowcy dbają też o to, by nie zabrakło im roboty, chowając dyskretnie po niewinnych tabletkach wirusy nowego typu, które powodują kontrolowane epidemie. Pacjentów można wyleczyć, po czym wprowadza się nowy szczep i interes kręci się dalej. Kto próbuje ujawnić tę tajemnicę, płaci życiem za nielojalność. Niestety, jeden z wirusów wymyka się spod kontroli, a może jest to przyrządzony z premedytacją młot na cywilizację. W wyniku lawinowego rozprzestrzeniania się mikroba o nazwie NOWA (Natychmiastowo Oddziałujący Wirus Anomalny) pod nóż idzie prawie 100 procent populacji. Ocaleją nieliczni, aby miał kto rozpaczać i rozpamiętywać na ruinach dawnych wspaniałości.

Woda wyżej

Prekursorem zalewania wielkich miast przez fale morskie był bodajże J.G. Ballard, który w roku 1962 wydał krótką powieść „Zatopiony świat". Wskutek pewnych procesów na Słońcu nastąpiło ocieplenie klimatu, stopienie lodowców i czap biegunowych, a co za tym idzie przybór oceanów, któremu w mniejszej skali świadkujemy i dziś. U Ballarda Londyn został zalany do dziesiątego piętra, na wyższych dekują się badający zjawisko naukowcy, ale już w ślad za gorącem i parnością wkracza epoka jurajska, wielkie gady przewalają się po płyciznach, węże ślizgają się po pluszowych kanapach, cywilizacja traci animusz, ludzie nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości, dręczą ich atawistyczne sny, jeszcze parę lat, a ostatnie ślady po człowieku zarośnie dżungla. Opowieść Ballarda nie była całkiem realistyczna, autora fascynowały raczej surrealistyczne obrazy, wykreowane przez taką rzeczywistość – ale fakt pozostaje faktem: cywilizacja została zatopiona.

Czasem w owym zatapianiu autorzy i reżyserzy tracą umiar, jak w filmie „Wodny świat", pięknej bajce o żyjącej na wodzie ludzkości. W pewnym momencie bohater nurkuje na dużą głębokość i dobija dna, aby stamtąd wydobyć artefakty na handel. Można wnosić, że miastem tym jest Denver w USA. Miasto leży w górach, na wysokości ponad 1600 m n.p.m., a więc przybór wody musiałby wynieść około 2 km, i to na całej kuli ziemskiej. Dziś szacuje się, że gdyby doszło do stopienia wszystkich lodów na Ziemi, poziom światowych oceanów podniósłby się ledwo o kilkadziesiąt metrów.

Jeszcze dalej idzie Roland Emmerich, z racji gustowania w tematyce katastroficznej nazywany „księciem zagłady", w swoim ostatnim jak dotąd filmie, zatytułowanym nomen omen „2012". Tam wzburzone fale morskie zalewają Himalaje, co prawda nie całkowicie, ale zawsze. Przyczyną kataklizmu jest tu tzw. przebiegunowanie – co jakiś czas ziemskie bieguny magnetyczne zamieniają się miejscami, ale proces ten zachodzi stopniowo i jest rozciągnięty w czasie. U Emmericha spokojna na pozór skorupa ziemska porzuca jałową stagnację i faluje jak woda w oceanie, zrzucając z siebie obmierzłą narośl cywilizacji. Wielkie miasta wypiętrzane na wysokości walą się widowiskowo, trawione ogniem i konwulsjami, podczas gdy samolot uwożący bohaterów w bezpieczne miejsce z trudem prześlizguje się między nimi. Masy ludzkie jak zwykle miotają się po ekranie, pragnąc uniknąć unicestwienia, a w Rio de Janeiro górujący nad miastem posąg Chrystusa rozlatuje się na tysiąc kawałków. W Watykanie sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej pęka i rozdziela się akurat w tym miejscu, gdzie palec Boga dotyka palca Adama – ludzkie przymierze z Bogiem zostaje symbolicznie zerwane. Bóg zdejmuje parasol ochronny znad ludzkości i przeznacza ją na zatracenie.

Klimatyczne perturbacje rzadko idą w stronę katastrofalnego oziębienia, jak w filmie „Pojutrze" tegoż Emmericha. Temperatura spada piorunem, morze wdziera się do Nowego Jorku i tam zostaje jako lodowe jęzory wypełniające ulice; mieszkańcy schronieni w okazałej bibliotece palą kalorycznymi książkami, nie tykając drogocennych mebli. Niekiedy ludzkość eksterminują zbuntowane maszyny, jak w sadze o Terminatorze; innym razem rolę tę przejmują drapieżne rośliny wyprodukowane do celów wojskowych, które wyrwały się na wolność (powieść „Dzień tryfidów" Johna Wyndhama i ekranizacja pod tymże tytułem). Bywa, że ludzkość staje się bezpłodna i grozi jej szybkie wymarcie, jak w „Gdzie dawniej śpiewał ptak", Kate Wilhelm, „Sinobrodym" Briana Aldissa czy filmie „Ludzkie dzieci". Niekiedy dybią na nas Obcy, jak w filmach „Wojna światów", „Dzień Niepodległości" czy „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia", a w powieści „Wędrowiec" Fritza Libera demontują nam Księżyc, bo potrzebują paliwa do swego statku.

Najbardziej przygnębiający, a przy tym realistyczny obraz zagłady zawdzięczamy pisarzowi spoza SF. W powieści „Droga" Cormac McCarthy ukazuje dokumentnie zdewastowany świat, prawdopodobnie po uderzeniu dużego ciała z kosmosu. „Zegary stanęły o 1.17. Długie nożyce światła, a potem seria wstrząsów. Podniósł się i podszedł do okna. Co to? – spytała. Nie odpowiedział. Ruszył do łazienki i nacisnął włącznik światła, ale prądu już nie było". Sześć–osiem lat później ojciec idzie z urodzonym tuż po tragedii synem na południe, ku ciepłu. Idą przez spalony, pozbawiony zwierząt i ptaków krajobraz, wśród szczątków po cywilizacji, mając za pokarm tylko to, co uda się znaleźć. Wokół plenią się gwałt, ludożerstwo, okrucieństwo.

Mężczyzna złorzeczy Bogu, wiele razy jest na krawędzi załamania, ale odpowiedzialność za syna każe mu dźwigać się i leźć naprzód. Chłopca trzeba wtajemniczać w świat, wprowadzać w jego zawiłości – a wobec zmiany, która zaszła, ojciec jest w nim takim samym debiutantem. „To my niesiemy ogień"– zapewnia. Ze wszystkich sił stara się ochronić syna przed okrucieństwem zjawisk i ludzi, ale jego zasłona jest nieszczelna, podobnie jak koce, pod którymi nocują, dygocząc z zimna. Z wielkim zażenowaniem, ze wstydem ojciec ten świat mu objaśnia, wiedząc, że od tego zależy przetrwanie ich obu. To najbardziej przejmująca, a przy tym prawdopodobna wizja apokalipsy, w której gra o przetrwanie została doprowadzona do skrajni: byt biologiczny człowieka zagrożony jest na każdym kroku. Świat pełen ruin, szczątków i kości nie jest w stanie udzielić wędrowcom żadnej pomocy.

Chłodek na karku

Jak wszyscy moi rówieśnicy przeżyłem do tej pory trzy wirtualne końce świata. Idąc od końca: najpierw był syndrom roku 2000, przed nim magiczny rok 1984, rozsławiony powieścią Orwella i rozprawą Amalrika „Czy Związek Sowiecki przetrwa do roku 1984", a jeszcze wcześniej rok 1962 i kryzys kubański. Po upadku komunizmu dowiedzieliśmy się, że latami żyliśmy w cieniu taktycznej broni atomowej, ponieważ nasz ówczesny sojusznik z Moskwy wyznaczył Polskę na pole wojny jądrowej między Układem Warszawskim a NATO. Gdyby do niej doszło, przerabialibyśmy koniec świata na własnej skórze.

Prawdziwa, zrealizowana apokalipsa jest rzadkością zarówno w rzeczywistości, jak w fikcji literackiej czy filmowej. Przeważnie udaje się tylko w części; po nieszczęściu ocalałe niedobitki próbują stanąć na nogach i odtworzyć cywilizację w formie jak najbardziej przypominającej przeszłość. Jedno wydaje się pewne: autentyczny koniec świata nie będzie przypominał pokazu sztucznych ogni ani wesołego miasteczka, w którym wszystkiego doświadczamy na niby. „I tak właśnie kończy się świat (...) nie hukiem, tylko skomleniem", by odwołać się do słów T.S. Eliota. Będzie raczej jak u McCarthy'ego i Shute'a niż jak u Emmericha.

Czy proklamowanie kolejnych końców świata – bo nie wątpię, że wkrótce zostanie ogłoszony następny – świadczy o obłędzie, w jaki stopniowo popada cywilizacja? Czy służy ekscytacji, przestrodze – czy dość wątpliwej rozrywce? Może jest to odliczanie fikcyjnymi końcami świata do tego właściwego, który nie przestanie nam zaglądać w oczy, dopóki nie wycofamy się z wynaturzeń w polityce, gospodarce, ekonomii, eksploatacji środowiska, sprawowaniu władzy i tysiącu innych dziedzin? ?

Autor jest pisarzem SF, krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej. Ostatnio wydał powieść „Trzeci najazd Marsjan".

Apokalipsa, czyli zagłada w skali zarówno lokalnej, jak i globalnej jest wdzięcznym tematem dla kina i literatury, które z lubością ukazują wizje zdruzgotanej ludzkości i jej cywilizacji. Dzieł obu rodzajów powstało na ten temat mrowie. Wykaz samych filmów katastroficznych ściągnięty z Internetu obejmuje 14 stron drobnym drukiem, co prawda z uwzględnieniem różnych „Trzęsień ziemi", „Tragedii Posejdona" czy „Titaników", którymi tu się nie zajmujemy. Interesuje nas kataklizm globalny, w wyniku którego ludzkość albo znika z powierzchni Ziemi, albo zostaje radykalnie przetrzebiona, zaprowadzony zaś przez nią porządek materialny i organizacyjny zostaje unicestwiony.

Wielkiej liczbie dzieł towarzyszy mała rozmaitość przedstawionych przez nie przyczyn apokalipsy. Można by je policzyć na palcach obu rąk, choć zagrożenie, jakie się im przypisuje, zależy chyba od nastroju cywilizacji. Dziś nikogo nie przestraszy np. syndrom roku 2000, kiedy to na magicznej dacie miały się zawiesić komputery i strącić ludzkość w XIX wiek. Także o filmach na ten temat specjalnie się nie słyszało, a to dlatego, że sam proces, zachodzący gdzieś w trzewiach maszyn liczących, w dostających kociokwiku programach, wydawał się nie dość widowiskowy.

Wśród ujęć apokalipsy w filmie i literaturze wybuchy, rozbłyski, huk, walenie się całych miast w ruiny, cwałowanie gromad ludzkich ku wątpliwemu ocaleniu, tsunami wysokie jak Himalaje, a co najmniej jak Alpy – są na porządku dziennym. Wiele z tych dzieł wykazuje wieloplanowość, rozgrywając się w symbolicznych miejscach (Paryż z wieżą Eiffla, Nowy Jork ze Statuą Wolności) i wśród bohaterów z różnych środowisk. Chodzi bodaj o pokazanie kataklizmu w różnych ujęciach, różnymi oczami, przez pryzmat różnych doświadczeń – a de facto o zaserwowanie widzowi owych detonacji i rozwalania dekoracji po raz enty. W filmowych ujęciach ważną rolę odgrywają efekty specjalne, często dominujące nad sensem scenariusza.

W tego typu zabawie niezbędni są naukowcy, którzy wyjaśnią niezorientowanym, co się dzieje, i znajdą sposób na wyjście z opresji. Choć jednak w prezentacjach tych – zwłaszcza filmowych – naukowiec stoi na naukowcu, charakterystyczna jest pogarda autorów dla kwestii naukowych. Oznacza to, że fenomeny przedstawiane są w sposób dowolny, bez dbałości o realia nauce dobrze znane. Nauka jest tu jeno ozdobnikiem, wołem wprzęgniętym do karety z efektami, ma dostarczać nie ścisłej wykładni, co zachodzi, a mataczyć i posuwać się do cudów nieraz z pogranicza magii. Wśród bohaterów obowiązkowo występują politycy wysokiej rangi, co zrozumiałe – decyzje trzeba podejmować w skali świata. Jednak i politycy, i generałowie są przeważnie durniami, którzy nie pojmują, co się dzieje, zakrzepli w rutynowym podejściu do problemów. Nikt nie słucha zbawiennych rad jajogłowych, może dlatego, że nikt do ostatniej chwili nie wierzy w koniec świata, chociaż dokonuje się on na oczach bohaterów.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą