Apokalipsa, czyli zagłada w skali zarówno lokalnej, jak i globalnej jest wdzięcznym tematem dla kina i literatury, które z lubością ukazują wizje zdruzgotanej ludzkości i jej cywilizacji. Dzieł obu rodzajów powstało na ten temat mrowie. Wykaz samych filmów katastroficznych ściągnięty z Internetu obejmuje 14 stron drobnym drukiem, co prawda z uwzględnieniem różnych „Trzęsień ziemi", „Tragedii Posejdona" czy „Titaników", którymi tu się nie zajmujemy. Interesuje nas kataklizm globalny, w wyniku którego ludzkość albo znika z powierzchni Ziemi, albo zostaje radykalnie przetrzebiona, zaprowadzony zaś przez nią porządek materialny i organizacyjny zostaje unicestwiony.
Wielkiej liczbie dzieł towarzyszy mała rozmaitość przedstawionych przez nie przyczyn apokalipsy. Można by je policzyć na palcach obu rąk, choć zagrożenie, jakie się im przypisuje, zależy chyba od nastroju cywilizacji. Dziś nikogo nie przestraszy np. syndrom roku 2000, kiedy to na magicznej dacie miały się zawiesić komputery i strącić ludzkość w XIX wiek. Także o filmach na ten temat specjalnie się nie słyszało, a to dlatego, że sam proces, zachodzący gdzieś w trzewiach maszyn liczących, w dostających kociokwiku programach, wydawał się nie dość widowiskowy.
Wśród ujęć apokalipsy w filmie i literaturze wybuchy, rozbłyski, huk, walenie się całych miast w ruiny, cwałowanie gromad ludzkich ku wątpliwemu ocaleniu, tsunami wysokie jak Himalaje, a co najmniej jak Alpy – są na porządku dziennym. Wiele z tych dzieł wykazuje wieloplanowość, rozgrywając się w symbolicznych miejscach (Paryż z wieżą Eiffla, Nowy Jork ze Statuą Wolności) i wśród bohaterów z różnych środowisk. Chodzi bodaj o pokazanie kataklizmu w różnych ujęciach, różnymi oczami, przez pryzmat różnych doświadczeń – a de facto o zaserwowanie widzowi owych detonacji i rozwalania dekoracji po raz enty. W filmowych ujęciach ważną rolę odgrywają efekty specjalne, często dominujące nad sensem scenariusza.
W tego typu zabawie niezbędni są naukowcy, którzy wyjaśnią niezorientowanym, co się dzieje, i znajdą sposób na wyjście z opresji. Choć jednak w prezentacjach tych – zwłaszcza filmowych – naukowiec stoi na naukowcu, charakterystyczna jest pogarda autorów dla kwestii naukowych. Oznacza to, że fenomeny przedstawiane są w sposób dowolny, bez dbałości o realia nauce dobrze znane. Nauka jest tu jeno ozdobnikiem, wołem wprzęgniętym do karety z efektami, ma dostarczać nie ścisłej wykładni, co zachodzi, a mataczyć i posuwać się do cudów nieraz z pogranicza magii. Wśród bohaterów obowiązkowo występują politycy wysokiej rangi, co zrozumiałe – decyzje trzeba podejmować w skali świata. Jednak i politycy, i generałowie są przeważnie durniami, którzy nie pojmują, co się dzieje, zakrzepli w rutynowym podejściu do problemów. Nikt nie słucha zbawiennych rad jajogłowych, może dlatego, że nikt do ostatniej chwili nie wierzy w koniec świata, chociaż dokonuje się on na oczach bohaterów.
Cios z Kosmosu
Celne uderzenie dużej skały z kosmosu w Ziemię jest czynnikiem, który kończy radykalnie kwestię cywilizacji w czasie mierzonym w godzinach – jak nokaut w meczu bokserskim. W filmie „Armageddon" z 1998 roku w kierunku Ziemi zmierza kometa „o powierzchni Teksasu", a więc nie w kij dmuchał – taka mogłaby radykalnie rozprawić się z całym życiem ziemskim. Powierzchnia Teksasu to prawie 700 tys. km kwadratowych, więcej niż dwie Polski. Gdyby coś takiego przydzwoniło w Ziemię, raczej nie byłoby co zbierać. Pamiętny meteoryt, który uderzył w Jukatan 65 mln lat temu i odesłał w niebyt dinozaury, miał ledwo 15 km średnicy. Obiekt tej wielkości po wyrżnięciu w zatokę tworzy tsunami o wysokości fali 5 km; jeszcze 1500 km w głąb lądu ściana wody miałaby pół kilometra wysokości. Jednocześnie materia wyrwana z dna zostałaby wyrzucona w atmosferę, powodując odcięcie promieniowania słonecznego na kilka lat. Tak długa zima polarna spowodowałaby ustanie wegetacji roślin, a w rezultacie wielkie wymieranie. Już w momencie kolizji zniszczenia przekraczałyby wszystko, co potrafimy sobie wyobrazić: siła uderzenia odpowiada miliardowi bomb atomowych, następuje gigantyczne trzęsienie ziemi, fala uderzeniowa pacyfikuje to, co napotka na drodze, szaleją gigantyczne pożary, azot i tlen zaś w atmosferze pod wpływem temperatury łączą się w kwas azotowy, który spada jako żrący deszcz, dewastując to, co jeszcze zdołało przetrwać.
Zaiste, przy tej wizji biblijne wersje apokalipsy wyglądają jak bajeczki dla grzecznych dzieci. Nic więc dziwnego, że w „Armegeddonie" zapada decyzja o rozwaleniu intruza, do czego niezbędni są wiertnicy naftowi. Docierają oni na kometę, zakładają ładunek na głębokości zaledwie 800 metrów (ktoś policzył, że to o wiele za płytko) i odpalają go dosłownie w ostatniej chwili. Ziemia zostaje ocalona. Według podobnego scenariusza przebiegają zdarzenia w filmie „Dzień zagłady", również z 1998 roku: tu skałę nadlatującą z kosmosu udaje się rozłupać na część większą i mniejszą. Mniejsza uderza w Atlantyk, którego wody wdzierają się daleko w głąb Ameryki. Większą część udaje się odepchnąć, tak że przelatuje o włos od Ziemi – ale wcześniej odchodzi intensywne bombardowanie odłamkami, które, jak wiadomo, trafiają głównie w miasta amerykańskie. Scenom paniki, ewakuacji, obozowania pod gołym niebem, poświęcenia, znoszenia trudności przez przyzwyczajonych do wygód mieszczuchów etc. można się w takich filmach napatrzyć do woli.
W filmie „Supernowa 2012" z 2009 roku ludzkość staje w obliczu zagłady wskutek eksplozji supernowej z pobliskiej galaktyki. Od krańców Układu Słonecznego wdziera się fala uderzeniowa promieniowania, zmiatając wszystko na swej drodze, m.in. roznosząc na strzępy księżyce Jowisza. Niektórzy w ogóle nie uciekają: „Tutaj się urodziłem i tutaj umrę", powiada ktoś. „Zmierzyłem się ze świadomością własnej śmierci i nie jestem tym zachwycony", rzecze drugi. W końcu organizuje się ekipa ratunkowa. „Gotowi?" – pyta dowódca. „Nie. Ale to nas nie powstrzyma". Pomimo ładunku tylu idiotyzmów zagrożenie udaje się oddalić. Kłopot w tym, że aby promieniowanie supernowej realnie nam zagrażało, wybuch musiałby nastąpić blisko Słońca – kilka, kilkanaście lat świetlnych stąd. W sąsiednich galaktykach niech sobie wybucha, co chce.
Odnotujmy jeszcze powieść Jacka McDevitta „Zagłada Księżyca", gdzie asteroida pozaukładowa o średnicy 180 km uderza w naszego satelitę z prędkością 480 km/s (układowe rozwijają prędkość od 40 do 70 km/s). W wyniku incydentu Księżyc zostaje dosłownie rozwalony na drobne, które intensywnie bombardują Ziemię – rzecz sprowadza się do przetrwania owego bombardowania w jakichś schronach czy norach. Gorzej będzie później, gdy zlikwidowany Księżyc przestanie stabilizować orbitę Ziemi i jej oś obrotu. Ludzkość przetrwa, ale będzie to już smętna wegetacja, a nie dawne rozpasane, rozchełstane życie.