Historię Erica Claptona można czytać jak opowieść o katastrofie Europy drugiej połowy wieku, która przybierała formy fałszywego szczęścia, raju i haju. Mistrz białego bluesa, obwołany bogiem, w piątek zstąpił na łódzką ziemię w Atlas Arenie.
Wyobraźcie sobie – co dla Polaków jest może trochę kłopotliwe – że wchodzicie na jedną z pobliskich stacji metra i widzicie napis ogłaszający wszem wobec, że jesteście bogiem. Można oszaleć!
Eric Clapton miał i łatwiej, i trudniej zarazem. Stacji metra było w Londynie pod dostatkiem, ale życie z piętnem boskości, o której zaświadczał słynny napis w undergroundzie (choćby nawet dotyczyło to gry na gitarze), z każdym rokiem stawało się coraz trudniejsze. Bo Clapton to jeden z tych, których na ołtarze młodzieżowej popkultury wyniosły kryzys religii i pycha.
Mógł więc poczuć się jak heros z antycznych mitów. Powtarzała się historia Prometeusza, który chciał wykraść z Olimpu ogień, i Achillesa mającego problemy z własną piętą. A może jeszcze bardziej Syzyfa, bo przecież okrutny los strącał otoczone rockowym kultem gwiazdy w otchłanie równe Tartarowi – najmroczniejszej części Hadesu, gdzie przebywały dusze skazanych na wieczne cierpienie.
Na estradzie Clapton jaśniał. Poza nią przeżywał dramat. Doświadczał go wraz z Johnem Lennonem, który nieopatrznie powiedział, że The Beatles są popularniejsi od Jezusa Chrystusa. Claptona połączyła z liverpoolską czwórką przyjaźń z George'em Harrisonem, ale i przeklęta miłość do jego żony Patti Boyd, opiewanej w „Layli", którą w końcu poślubił. Mimo to w bluesie latami grał rolę nieszczęśliwego człowieka, wiedzionego na pokuszenie przez diabła – tak jak bohater ukochanej i granej przez Erica piosenki „Crossroads". Do czasu, gdy nieudane małżeństwo i związki, a także śmierć syna Connora uwiecznionego w „Tears In Heaven", zmusiły go do refleksji.
Miał szczęście. W przeciwieństwie do wielu gwiazd lat 60. i 70. zdążył w ostatniej chwili. A nazwa „Crossroads" – przez dekady symbolizująca pokusy kariery, faustowski pakt z diabłem oraz talent rozmieniany na drobne, niszczony przez używki – przekształciła się w symbol czystości i życia wolnego od alkoholu i dragów.
Dziś „Crossroads" to fundacja i klinika odwykowa finansowana z tantiem i sprzedaży gitar nawróconego grzesznika. Wotum wdzięczności, pomnik życia zbudowany przez człowieka, który po trzech dekadach piekła zdążył stworzyć szczęśliwą rodzinę, cieszyć się żoną i trójką dzieci.