Patriota niepodległej Katalonii

Gdyby inkwizytorom podano na talerzu wszystkich niewierzących, chętnie wrzuciliby ich na jeden stos, a dzięki temu żylibyśmy w lepszym świecie - mówi Jaume Cabre, kataloński pisarz.

Publikacja: 15.06.2013 01:01

Patriota niepodległej Katalonii

Foto: Fotorzepa, Adam Burakowski Adam Burakowski

Chyba nie przesadzę, mówiąc, że jest pan najbardziej znanym pisarzem tworzącym po katalońsku. Z tego powodu na sukces w swoim kraju czekał pan wiele lat. Jaka jest sytuacja literatury katalońskiej w samej Hiszpanii? Jak ona jest tam odbierana?



Rzeczywiście, autorowi piszącemu po katalońsku ciężko się przebić w Hiszpanii. Chociaż większość moich książek została przełożona na kastylijski, odzew był minimalny. To się zmieniło dopiero dwa lata temu po wydaniu powieści „Wyznaję", która odniosła sukces w Katalonii i za granicą. Wtedy pojawiły się recenzje moich dawnych książek i zostałem zauważony. Ale to jest wyjątek od reguły. W samej Hiszpanii sytuacja literatur regionalnych, tworzonych w językach takich jak galicyjski, baskijski i kataloński, jest trudna. Są one ignorowane przez media głównego nurtu. Ale raz na jakiś czas udaje się. Wśród piszących po galicyjsku przebił się Manuel Rivas, a wśród autorów baskijskich Bernard Atxaga.



A jaka jest sytuacja literatury katalońskiej w samej Katalonii? Czy duża jest grupa odbiorców waszych książek? Pytam o to choćby z tego powodu, że większość literackich gwiazd rodem z Barcelony, takich jak autor „Cienia wiatru" Carlos Ruiz Zafon czy znany dzięki cyklowi parodystycznych kryminałów Eduardo Mendosa, pisze po kastylijsku.



To prawda, piszący po hiszpańsku autorzy bestsellerów tacy jak Zafon czy Mendosa najbardziej rzucają się w oczy. Mają za sobą nie tylko potężny rynek wydawniczy, obejmujący przecież także kraje Ameryki Łacińskiej, ale również struktury państwa. My mamy tylko instytut kultury katalońskiej i nieliczne wydziały uniwersyteckie uczące naszego języka. I myślę, że to jest jeden z wielu powodów, dla których znaczna część Katalończyków marzy o własnym państwie. Ale wracając do pańskiego pytania, to grupa odbiorców naszych książek jest w regionie bardzo duża. Rzecz jednak w tym, że wszyscy Katalończycy czytają i w swoim języku, i po kastylijsku, tymczasem Hiszpanie, również ci  mieszkający w Barcelonie, nie znają katalońskiego. Stąd bierze się zachwianie proporcji na rynku wydawniczym. W 2007 roku byliśmy bohaterami dużej prezentacji na targach książki we Frankfurcie. Zjechali się tam wszyscy nasi najważniejsi autorzy. Usłyszałem tam, że istnienie literatury katalońskiej to jeden z najlepiej strzeżonych sekretów Hiszpanii.



Jakie nakłady mają bestsellery wydane po katalońsku, takie jak „Wyznaję"? Z tego, co wiem, pańska powieść jest bodaj najlepiej sprzedającą się książką w tym języku.



Aż tak bardzo nie interesuję się nakładami, ale rzeczywiście, „Wyznaję" osiągnęło jak na literaturę pisaną po katalońsku bardzo dużą sprzedaż, bo przekraczającą 100 tysięcy egzemplarzy. Dla porównania: w Hiszpanii to jest jakieś 60 tysięcy.

To zaskakujące. To jest dużo większy rynek i miał pan tam świetne recenzje. Po katalońsku czyta nie więcej niż 5–6 milionów ludzi.

No tak, ale ja w całej Hiszpanii, poza Katalonią, jestem traktowany jako autor obcojęzyczny.

Czy to znaczy, że pisarze katalońscy są w Hiszpanii dyskryminowani?

Na rynku wydawniczym z całą pewnością.

Czy to jest dyskryminacja ze strony państwa czy wydawców i sieci sprzedaży?

Ze strony państwa obserwujemy brak jakiegokolwiek zainteresowania i wsparcia, jakie mają twórcy piszący po kastylijsku, ale nie nazwałbym tego dyskryminacją. Natomiast rzeczywiście wydawcy traktują pisarzy katalońskich gorzej, niż tych piszących po kastylijsku. Są zainteresowani wyłącznie promocją autorów hiszpańskojęzycznych. Ale promykiem nadziei jest dla nas rynek europejski. Mnie sukcesy m.in. w Polsce pomogły zaistnieć w Hiszpanii. Ale powiedzmy sobie szczerze, gdybyśmy siadając do pisania zamiast nad książkami, zastanawiali się nad naszymi krzywdami, to nie byłoby o czym rozmawiać. Na szczęście robimy swoje.

Mówiąc pół żartem pół serio, jeśli dostanie pan Nobla, a są krytycy uważający, że się panu należy, to hiszpańscy wydawcy nie będą już mogli ignorować autorów katalońskich.

Nobel dla Katalończyka rzeczywiście mógłby coś zmienić, ale mnie na razie jeszcze nie kazano przygotować przemówienia, więc traktuję to jak dobry żart.

W Polsce literatura katalońska jest prawie zupełnie nieznana. Z tego, co wiem, jest pan jedynym popularnym u nas autorem piszącym w tym języku. Co powinniśmy o niej koniecznie wiedzieć?

Pierwsze zachowane teksty w języku katalońskim pochodzą z XII wieku. A w kolejnym stuleciu żył Ramon Muntaner, ojciec założyciel naszej literatury, autor kronik historycznych. Zaś w wieku XIV i XV po katalońsku powstawały prawdziwe arcydzieła, również w regionie Walencji, która dziś nie należy do Katalonii, choć i tam mieszkają ludzie mówiący w naszym języku. Największą popularność i uznanie zdobył epos rycerski Joanota Martorella porównywany z francuską „Pieśnią o Rolandzie", choć także poeta Ausiàs March uważany jest za literacką wielkość. Później sytuacja robiła się coraz trudniejsza, ponieważ państwo hiszpańskie miało coraz większe wpływy w Katalonii. Ale, choć w tym czasie nie mieliśmy już może kolejnych kamieni milowych, literatura w naszym języku wciąż powstawała. Odrodzenie przyniósł wiek XIX i romantyzm, kiedy rodziły się nowoczesne nacjonalizmy i odkrywano zapomniane kultury. Ale nawet wiek XX, okres dyktatury Franco, kiedy literatura katalońska była zakazana, nie zatrzymał jej rozwoju. W tych trudnych czasach książki ukazywały się w podziemiu, a wielu pisarzy wyemigrowało, uciekając przed represjami. Jednak kiedy dyktatura zaczęła słabnąć w latach 60., szybko pojawiały się publikacje w językach regionalnych. Mimo tych trudności poprzednie stulecie uważane jest za złoty wiek literatury katalońskiej, co w jakimś stopniu jest efektem niezwykłego rozkwitu prasy lokalnej i wydawnictw w latach 20. i 30., przed wybuchem wojny domowej. Mam nadzieję, że kiedyś polscy czytelnicy poznają czołowych XX-wiecznych autorów z Katalonii. Myślę, że proza Jesúsa Moncady czy uważane za klasykę dzieła Mercé Rodoredy, mogłyby się w waszym kraju spodobać. Wydaje mi się, że niektóre ich teksty mogły nawet zostać u was wydane.

Tak, Redoredę wydano bodaj raz w latach 70., a opowiadania Moncady kilka lat temu.

Jak na autorów kilkunastu książek nie jest to dużo.

Czy można powiedzieć, że istnieje osobna od hiszpańskiej, autonomiczna kultura katalońska?

Oczywiście. Poza literaturą najbardziej widać nas w sztukach plastycznych, choć nie zawsze ludzie zdają sobie sprawę, że mówią o twórcach katalońskich, poczynając od Joana Miró i Salvadora Dalego, a kończąc na artystach współczesnych. W muzyce poważnej mamy wielką gwiazdę Jordiego Savalla, który m.in. odkrywa zapomniane dzieła dawnych mistrzów z naszego regionu.

Savall często koncertuje w naszym kraju i ma swoją wierną publiczność.

Ale nie tylko w kulturze wysokiej zaznaczamy swoją odrębność. W muzyce popularnej też jest wielu utalentowanych twórców śpiewający po katalońsku. Część artystów zaczynała swoją karierę jeszcze za czasów dyktatury w ramach ruchu oporu, najpopularniejszym z nich jest Lluís Llach.

Świetnie znany w Polsce. Jego „L'Estaca" w przekładzie Jacka Kaczmarskiego jako „Mury" stała się w latach 80. hymnem „Solidarności".

Naprawdę? To by znaczyło, że Polaków i Katalończyków łączy więcej, niż sądziłem.

Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że kultura i literatura katalońska jest nierozerwalnie związana z polityką. Czy pan jest np. zwolennikiem niepodległości Katalonii?

Kiedy po upadku dyktatury Franco tworzono w Hiszpanii regiony autonomiczne, naprawdę zainteresowane były tym tylko Katalonia i kraj Basków. A ponieważ w ostatnich dwóch dekadach autonomia była u nas rozszerzana na coraz nowsze obszary od kultury po finanse, władze centralne próbowały ten proces ograniczać. To z kolei wywołało gwałtowną reakcję Katalończyków i w latach 2010–2012 mogliśmy obserwować w Barcelonie ogromne demonstracje. Zaczęło się od postulatów dotyczących szacunku dla kultury i odrębności naszego regionu, a skończyło na żądaniu niepodległości. Ja też jestem zwolennikiem niepodległości Katalonii, nie ukrywam tego. Choć mam też świadomość, że uniezależnienie od Hiszpanii będzie niezwykle trudne, przede wszystkim z powodów ekonomicznych.

Pańska powieść odniosła sukces na skalę europejską. Słyszał pan o tym, że w ostatnich 2–3 miesiącach sprzedaje się w Polsce lepiej niż „50 twarzy Greya"?

Nie. Jestem tym bardziej zaskoczony, bo u mnie nie ma za wiele seksu.

Mnie pański przypadek niesamowicie intryguje. Bo przecież pana powieść nie jest literaturą popularną. To dzieło stawiające poważne pytania, książka 800-stronicowa, której rangi nie da się nawet porównać z hitami w rodzaju kryminałów Harlana Cobena czy książek Stephenie Meyer. Co pan słyszy od czytelników, którzy pokochali „Wyznaję"?

Mówią mi, że to jest książka, która przeciwstawia się obiegowej opinii, iż literatura podejmująca poważne tematy musi być nudna. Słyszałem to wszędzie. We Francji i w Niemczech, w Hiszpanii i w Polsce.

W warstwie fabularnej pana powieść to historia pewnych bardzo cennych skrzypiec, na przestrzeni siedmiu stuleci od czasów inkwizycji po wiek XX. Czy to ma jakieś oparcie w rzeczywistości? Czy może opowieść o lutniku Storionim i skrzypcach noszących imię mordercy Viala to tylko fantazja?

Storioni to postać historyczna. Słynny lutnik, który żył w Cremonie w XVIII wieku. Nie jest może dziś aż tak znany jak Stradivari, za którego następcę go uważano, ale jego instrumenty również są niezwykle cenne. Reszta to już moja inwencja, od momentu kiedy z ziaren wyrastają drzewa, z których później zostaną wykonane jego pierwsze skrzypce, aż po czasy współczesne.

Najważniejszym tematem „Wyznaję" są rozważania o naturze zła. I wniosek płynący z pańskiej książki jest bardzo pesymistyczny: dobro przegrywa, nawet to co najczystsze, uczucie głównego bohatera, w końcu zostaje zniszczone.

Cóż, trudno być optymistą w świecie, w którym istnieje zło czynione bezinteresownie. Łatwiej byłoby nam żyć ze świadomością, że za każdym złym uczynkiem stoi czyjaś korzyść, że ludzie krzywdzą innych, bo sami na tym zyskują. Tymczasem dobrze wiemy, że tak nie jest. Przecież za Auschwitz nie stała niczyja korzyść. Zło jest po prostu częścią naszej natury i z tym naprawdę trudno się pogodzić. Mój bohater Adrian, podobnie jak ja, zadaje sobie pytania o naturę zła i nie znajduje dobrych odpowiedzi.

Wydaje mi się jednak, że na podstawowe pytanie udziela pan w swojej powieści jasnej odpowiedzi. Pyta pan „unde malum, skąd zło" i odpowiada „z człowieka", to dla mnie oczywisty wniosek po lekturze „Wyznaję".

No tak, ale to przecież niczego nie wyjaśnia do końca. Dlatego stworzyłem postać taką jak Adrian, mędrca, który to wszystko widzi i czuje się tym przygnieciony tak bardzo, że odczuwa winę za zło, którego przecież nie uczynił. A może nawet za całe zło świata.

Rozważa pan też relację między złem i pięknem. W pana powieści dla skrzypiec, cennych i wydających piękny dźwięk, ludzie są gotowi zabijać. Czy to znaczy, że piękno może prowadzić do zła?

Może. Dlatego w „Wyznaję" mamy historię skrzypka, który mógłby tworzyć piękno, a kończy, czyniąc zło, właśnie przez te bezcenne skrzypce.

W „Wyznaję" symbolami największego zła są Auschwitz i inkwizycja. W niektórych fragmentach wręcz pan je zestawia i to nawet w jednym zdaniu. Mnie to zestawianie wydaje się nieprawdziwe. Auschwitz i inkwizycja czyniły zło na inną skalę i z innych powodów.

Oczywiście skala jest inna, bo inkwizytorzy skazali na śmierć raptem 10 tysięcy osób, a hitlerowcy wiele milionów. Ale oni byli początkujący, a nazizm to klasa mistrzowska. Zestawiłem te dwa zjawiska historyczne dlatego, że idea była podobna. Gdyby inkwizytorom podano na talerzu wszystkich niewierzących, chętnie wrzuciliby ich na jeden stos, a dzięki temu w cudowny sposób żylibyśmy w lepszym świecie. W tamtych czasach palono przecież całe wsie w imię walki z herezją i z hasłem, że Bóg rozpozna swoich. Tak było np. w Prowansji, gdzie wymordowano katarów. Naziści doprowadzili to myślenie do perfekcji, próbując wymordować wszystkich podludzi, przede wszystkim Żydów.

„Wyznaję" ma nowatorską strukturę narracyjną, o czym wspomniałem w poprzednim pytaniu. Potrafi pan zmieniać perspektywy, epoki i miejsce akcji nawet w obrębie jednego zdania. Mnie kojarzy się to z wielowątkowymi serialami w rodzaju popularnej dziś „Gry o tron". Czy inspiracją dla pana był montaż filmowy czy może polifoniczne struktury muzyczne, skoro muzyka odgrywa w pańskiej powieści istotną rolę?

Kiedy piszę, mam wrażenie, jakbym komponował. Ludzkie głosy traktuję jak instrumenty. Ale z drugiej strony jestem dzieckiem XX wieku. XIX-wieczni pisarze z czasów, gdy rodziła się wielka powieść realistyczna, nie widzieli przecież żadnego filmu, ja znam ich setki. A po Eisensteinie montaż stał się przecież prawdziwą sztuką. Samo doświadczenie kina wpływa zarówno na mnie, jak i na większość współczesnych pisarzy. Ja z wielkim zainteresowaniem śledzę również wysokobudżetowe produkcje telewizyjne. Dzięki nim poznałem wiele chwytów narracyjnych. Nie mogę powiedzieć, skąd biorę konkretne pomysły, ale dostrzegam u siebie inspirację językiem filmowym. Tyle że jeśli ja stosuję w tekście technikę podobną do sampli w muzyce czy flashbacków w języku filmowym, to słowami dużo trudniej jest mi to wyrazić.

Mówi pan o inspiracjach filmowych i muzycznych. A te literackie? Mnie „Wyznaję" trochę kojarzy się z erudycyjnymi powieściami Umberta Eco w rodzaju „Cmentarza w Pradze".

Nie znam zbyt dobrze twórczości Eco, ale to, co czytałem, bardzo mi się podobało. I kto wie, może wywarło na mnie jakiś wpływ, choć na pewno nie jest to w pełni świadome. Ciekawy wydaje mi się jego pomysł, że powieść sensacyjna może się w swojej intrydze odnosić do kultury wysokiej czy filozofii. Ale dobrze pan wie, że dla pisarza inspiracje literackie to cała tradycja, setki nazwisk z różnych epok. W moim przypadku będą to nazwiska z tradycji katalońskiej i, oczywiście, europejskiej. Gdybym je zaczął wymieniać, powstałby indeks z podręcznika do historii literatury.

— rozmawiał Mariusz Cieślik

Chyba nie przesadzę, mówiąc, że jest pan najbardziej znanym pisarzem tworzącym po katalońsku. Z tego powodu na sukces w swoim kraju czekał pan wiele lat. Jaka jest sytuacja literatury katalońskiej w samej Hiszpanii? Jak ona jest tam odbierana?

Rzeczywiście, autorowi piszącemu po katalońsku ciężko się przebić w Hiszpanii. Chociaż większość moich książek została przełożona na kastylijski, odzew był minimalny. To się zmieniło dopiero dwa lata temu po wydaniu powieści „Wyznaję", która odniosła sukces w Katalonii i za granicą. Wtedy pojawiły się recenzje moich dawnych książek i zostałem zauważony. Ale to jest wyjątek od reguły. W samej Hiszpanii sytuacja literatur regionalnych, tworzonych w językach takich jak galicyjski, baskijski i kataloński, jest trudna. Są one ignorowane przez media głównego nurtu. Ale raz na jakiś czas udaje się. Wśród piszących po galicyjsku przebił się Manuel Rivas, a wśród autorów baskijskich Bernard Atxaga.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy