Świetnie znany w Polsce. Jego „L'Estaca" w przekładzie Jacka Kaczmarskiego jako „Mury" stała się w latach 80. hymnem „Solidarności".
Naprawdę? To by znaczyło, że Polaków i Katalończyków łączy więcej, niż sądziłem.
Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że kultura i literatura katalońska jest nierozerwalnie związana z polityką. Czy pan jest np. zwolennikiem niepodległości Katalonii?
Kiedy po upadku dyktatury Franco tworzono w Hiszpanii regiony autonomiczne, naprawdę zainteresowane były tym tylko Katalonia i kraj Basków. A ponieważ w ostatnich dwóch dekadach autonomia była u nas rozszerzana na coraz nowsze obszary od kultury po finanse, władze centralne próbowały ten proces ograniczać. To z kolei wywołało gwałtowną reakcję Katalończyków i w latach 2010–2012 mogliśmy obserwować w Barcelonie ogromne demonstracje. Zaczęło się od postulatów dotyczących szacunku dla kultury i odrębności naszego regionu, a skończyło na żądaniu niepodległości. Ja też jestem zwolennikiem niepodległości Katalonii, nie ukrywam tego. Choć mam też świadomość, że uniezależnienie od Hiszpanii będzie niezwykle trudne, przede wszystkim z powodów ekonomicznych.
Pańska powieść odniosła sukces na skalę europejską. Słyszał pan o tym, że w ostatnich 2–3 miesiącach sprzedaje się w Polsce lepiej niż „50 twarzy Greya"?
Nie. Jestem tym bardziej zaskoczony, bo u mnie nie ma za wiele seksu.
Mnie pański przypadek niesamowicie intryguje. Bo przecież pana powieść nie jest literaturą popularną. To dzieło stawiające poważne pytania, książka 800-stronicowa, której rangi nie da się nawet porównać z hitami w rodzaju kryminałów Harlana Cobena czy książek Stephenie Meyer. Co pan słyszy od czytelników, którzy pokochali „Wyznaję"?
Mówią mi, że to jest książka, która przeciwstawia się obiegowej opinii, iż literatura podejmująca poważne tematy musi być nudna. Słyszałem to wszędzie. We Francji i w Niemczech, w Hiszpanii i w Polsce.
W warstwie fabularnej pana powieść to historia pewnych bardzo cennych skrzypiec, na przestrzeni siedmiu stuleci od czasów inkwizycji po wiek XX. Czy to ma jakieś oparcie w rzeczywistości? Czy może opowieść o lutniku Storionim i skrzypcach noszących imię mordercy Viala to tylko fantazja?
Storioni to postać historyczna. Słynny lutnik, który żył w Cremonie w XVIII wieku. Nie jest może dziś aż tak znany jak Stradivari, za którego następcę go uważano, ale jego instrumenty również są niezwykle cenne. Reszta to już moja inwencja, od momentu kiedy z ziaren wyrastają drzewa, z których później zostaną wykonane jego pierwsze skrzypce, aż po czasy współczesne.
Najważniejszym tematem „Wyznaję" są rozważania o naturze zła. I wniosek płynący z pańskiej książki jest bardzo pesymistyczny: dobro przegrywa, nawet to co najczystsze, uczucie głównego bohatera, w końcu zostaje zniszczone.
Cóż, trudno być optymistą w świecie, w którym istnieje zło czynione bezinteresownie. Łatwiej byłoby nam żyć ze świadomością, że za każdym złym uczynkiem stoi czyjaś korzyść, że ludzie krzywdzą innych, bo sami na tym zyskują. Tymczasem dobrze wiemy, że tak nie jest. Przecież za Auschwitz nie stała niczyja korzyść. Zło jest po prostu częścią naszej natury i z tym naprawdę trudno się pogodzić. Mój bohater Adrian, podobnie jak ja, zadaje sobie pytania o naturę zła i nie znajduje dobrych odpowiedzi.
Wydaje mi się jednak, że na podstawowe pytanie udziela pan w swojej powieści jasnej odpowiedzi. Pyta pan „unde malum, skąd zło" i odpowiada „z człowieka", to dla mnie oczywisty wniosek po lekturze „Wyznaję".
No tak, ale to przecież niczego nie wyjaśnia do końca. Dlatego stworzyłem postać taką jak Adrian, mędrca, który to wszystko widzi i czuje się tym przygnieciony tak bardzo, że odczuwa winę za zło, którego przecież nie uczynił. A może nawet za całe zło świata.
Rozważa pan też relację między złem i pięknem. W pana powieści dla skrzypiec, cennych i wydających piękny dźwięk, ludzie są gotowi zabijać. Czy to znaczy, że piękno może prowadzić do zła?
Może. Dlatego w „Wyznaję" mamy historię skrzypka, który mógłby tworzyć piękno, a kończy, czyniąc zło, właśnie przez te bezcenne skrzypce.
W „Wyznaję" symbolami największego zła są Auschwitz i inkwizycja. W niektórych fragmentach wręcz pan je zestawia i to nawet w jednym zdaniu. Mnie to zestawianie wydaje się nieprawdziwe. Auschwitz i inkwizycja czyniły zło na inną skalę i z innych powodów.
Oczywiście skala jest inna, bo inkwizytorzy skazali na śmierć raptem 10 tysięcy osób, a hitlerowcy wiele milionów. Ale oni byli początkujący, a nazizm to klasa mistrzowska. Zestawiłem te dwa zjawiska historyczne dlatego, że idea była podobna. Gdyby inkwizytorom podano na talerzu wszystkich niewierzących, chętnie wrzuciliby ich na jeden stos, a dzięki temu w cudowny sposób żylibyśmy w lepszym świecie. W tamtych czasach palono przecież całe wsie w imię walki z herezją i z hasłem, że Bóg rozpozna swoich. Tak było np. w Prowansji, gdzie wymordowano katarów. Naziści doprowadzili to myślenie do perfekcji, próbując wymordować wszystkich podludzi, przede wszystkim Żydów.
„Wyznaję" ma nowatorską strukturę narracyjną, o czym wspomniałem w poprzednim pytaniu. Potrafi pan zmieniać perspektywy, epoki i miejsce akcji nawet w obrębie jednego zdania. Mnie kojarzy się to z wielowątkowymi serialami w rodzaju popularnej dziś „Gry o tron". Czy inspiracją dla pana był montaż filmowy czy może polifoniczne struktury muzyczne, skoro muzyka odgrywa w pańskiej powieści istotną rolę?
Kiedy piszę, mam wrażenie, jakbym komponował. Ludzkie głosy traktuję jak instrumenty. Ale z drugiej strony jestem dzieckiem XX wieku. XIX-wieczni pisarze z czasów, gdy rodziła się wielka powieść realistyczna, nie widzieli przecież żadnego filmu, ja znam ich setki. A po Eisensteinie montaż stał się przecież prawdziwą sztuką. Samo doświadczenie kina wpływa zarówno na mnie, jak i na większość współczesnych pisarzy. Ja z wielkim zainteresowaniem śledzę również wysokobudżetowe produkcje telewizyjne. Dzięki nim poznałem wiele chwytów narracyjnych. Nie mogę powiedzieć, skąd biorę konkretne pomysły, ale dostrzegam u siebie inspirację językiem filmowym. Tyle że jeśli ja stosuję w tekście technikę podobną do sampli w muzyce czy flashbacków w języku filmowym, to słowami dużo trudniej jest mi to wyrazić.
Mówi pan o inspiracjach filmowych i muzycznych. A te literackie? Mnie „Wyznaję" trochę kojarzy się z erudycyjnymi powieściami Umberta Eco w rodzaju „Cmentarza w Pradze".
Nie znam zbyt dobrze twórczości Eco, ale to, co czytałem, bardzo mi się podobało. I kto wie, może wywarło na mnie jakiś wpływ, choć na pewno nie jest to w pełni świadome. Ciekawy wydaje mi się jego pomysł, że powieść sensacyjna może się w swojej intrydze odnosić do kultury wysokiej czy filozofii. Ale dobrze pan wie, że dla pisarza inspiracje literackie to cała tradycja, setki nazwisk z różnych epok. W moim przypadku będą to nazwiska z tradycji katalońskiej i, oczywiście, europejskiej. Gdybym je zaczął wymieniać, powstałby indeks z podręcznika do historii literatury.
— rozmawiał Mariusz Cieślik