Pisarze z miasta Breslau

Dzięki Markowi Krajewskiemu i jego cyklowi kryminałów Wrocław ma swój literacki pomnik, którego mogą mu pozazdrościć inne miasta.

Publikacja: 26.07.2013 11:12

Świdnicka, początek XXI wieku. Po prawej – niecały wiek wcześniej

Świdnicka, początek XXI wieku. Po prawej – niecały wiek wcześniej

Foto: Reporter

Kiedy w 2000 roku Polska była honorowym gościem targów książki we Frankfurcie, rzuciliśmy tam, co mieliśmy najlepszego, z dwójką noblistów – Miłoszem i Szymborską – na czele. Prezentację słusznie uznano za sukces: ukazało się wiele tłumaczeń, o polskiej literaturze mówiono i pisano w mediach, niektórzy autorzy na lata zakotwiczyli na niemieckim rynku.

Wrocław miał szczęście: niewiele miast w Polsce ma literacki pomnik



Jest jednak pewne „ale". Bez względu na to, jak bardzo nie doceniłyby polskich autorów prestiżowe dodatki literackie, czytelnicy żyli czymś zupełnie innym. Bo w tym samym czasie na rynku pojawiła się kolejna część przygód Harry'ego Pottera i to nią ekscytowały się niemieckie media. Wystarczyło zresztą zajrzeć do dowolnej księgarni, by zobaczyć ułożony na wystawie stosik opasłych tomów autorstwa Joanne K. Rowling. Cóż, popkultura tak właśnie funkcjonuje. Liczą się tylko blockbustery, największe rynkowe hity. I Wrocław taki przebój ma, a jest nim, oczywiście, cykl kryminałów Marka Krajewskiego o Eberhardzie Mocku.

Korzenie w twierdzy

Legenda międzywojennego Breslau na dobre zakorzeniła się w kulturze masowej i pokonać ją będzie niezwykle trudno. To, że ów obraz nie ma wiele wspólnego z prawdą, a i związanych z Wrocławiem propozycji literackich, bardziej cenionych przez krytyków też nie brakuje, nie ma znaczenia. Inne książki nie miały po prostu takiego potencjału mitotwórczego jak cykl Krajewskiego. Autor „Śmierci w Breslau" idealnie trafił w swój czas, czego dowodem idąca w setki tysięcy egzemplarzy sprzedaż powieści z cyklu o Mocku, tłumaczenia na prawie 30 języków i podejmowane od lat próby przeniesienia na ekran. Ale największą miarą sukcesu Marka Krajewskiego jest to, że w powszechnym odbiorze usunął w cień innych wrocławskich autorów.

A przecież nie mówimy o twórcach trzeciorzędnych, tylko o nazwiskach bardzo dla polskiej literatury ważnych. Ba, w niektórych wypadkach wręcz fundamentalnych. We Wrocławiu mieszka Tadeusz Różewicz, klasyk nad klasykami; to ze stolicą Dolnego Śląska związana jest legenda Rafała Wojaczka, prawdziwego poety przeklętego, któremu poświęcono nawet głośny film fabularny; to tu pierwsze kroki stawiała Olga Tokarczuk, która po latach wróciła do miasta, a z Dolnego Śląska nigdy się nie wyprowadziła. Zresztą wystarczy przejrzeć „Rozkład jazdy", imponujących rozmiarów książkę opatrzoną tytułem „20 lat literatury Dolnego Śląska po 1989 roku", by się przekonać, że mówimy o wielu nazwiskach pierwszoligowych pod względem artystycznym, a czasem także komercyjnym, bo Piotr Siemion (z „Niskimi Łąkami") i Michał Witkowski (przede wszystkim z „Lubiewem", ale także późniejszymi książkami aż po ostatniego „Drwala") lądowali przecież na listach bestsellerów. Ale na liście autorów wrocławskich są i wielki poetycki eksperymentator Tymoteusz Karpowicz  (to z jego wiersza pochodzi tytuł „Rozkład jazy"), i subtelna liryczka Urszula Kozioł, i cenieni prozaicy tacy jak Zbigniew Kruszyński, Jacek Bierut (autor świetnie przyjętego „PiT-a") czy Jerzy Łukosz (również dramaturg).

Pewien wrocławski dziennikarz opowiadał kiedyś anegdotę, która przybliży nas do odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Rzecz miała miejsce tuż po przełomie ustrojowym 1989 roku. Pewien mieszkaniec stolicy Dolnego Śląska chwalił się przed przybyszem historią i tradycjami swojego miasta. Zabytkami, artystami, noblistami (wyłącznie niemieckimi), aż doszedł do okresu wojny, by zakończyć swój wywód opowieścią o trudnej do zdobycia Festung Breslau, czyli twierdzy Wrocław. „I wyobraź sobie, że w 1945 broniliśmy się dłużej niż Berlin" – brzmiała puenta tej opowieści. Nieco komiczna, bo przecież my, Polacy, byliśmy wśród tych, którzy nacierali. Ale my, breslauerzy, byliśmy też wśród obrońców. Jak ta historyjka ma się do cyklu Marka Krajewskiego? Otóż zarówno utożsamienie się z obrońcami Festung Breslau, jak i z Eberhardem Mockiem ma to samo źródło. Potrzebę zakorzenienia.

Oczywiście urokowi tej prozy ulegają nie tylko mieszkańcy Wrocławia. Marek Krajewski jest przecież  najpopularniejszym współcześnie polskim autorem kryminałów. I to mimo że trudno, mówiąc eufemistycznie, uznać jego fabuły za precyzyjne i zaskakujące. Żaden szanujący się twórca literatury kryminalnej nie sięga tak często jak on przy rozwiązaniu intrygi po szaleńca. Chorobą psychiczną można przecież wytłumaczyć każde absurdalne działanie, zatem dedukcja ma w tym wypadku umiarkowany sens. U Krajewskiego podobnych historii jest mnóstwo, ale jego czytelnikom kompletnie to nie przeszkadza. Dlaczego? Bo nie pasjonujących fabuł u niego szukają. Podoba im się kreacja bohatera, człowieka po przejściach, alkoholika i brutala, nieprzejmującego się szczególnie prawem. Mimo że Mock pracuje w policji, kieruje się własnym poczuciem sprawiedliwości, które nakazuje mu karać to, co uzna za zło. Ale ten bohater nie istniałby bez Breslau. To atmosfera tego miasta z lat międzywojennych tak urzeka czytelników. Co więcej, większość z nich bierze historie z cyklu o Mocku za realistyczne, podczas gdy mamy do czynienia z czystej wody kreacją. Gdyby bezkrytycznie zaufać Krajewskiemu, można by sądzić, że przedwojenny Wrocław to jakieś miasto grzechu, składające się głównie z zakazanych dzielnic pełnych burdeli i szynków, zamieszkane przez przestępców i zboczeńców. Narkotyki, orgie, podejrzane powiązania i groźne perwersje miejscowych elit –  taką stronę Breslau również miało jak każda metropolia. Jednak patrząc statystycznie, można by uznać jego obywateli za kwintesencję niemieckiego mieszczaństwa, zamożnego i przewidywalnego, żyjącego bezpiecznie i dostatnio. Tyle że o czymś takim da się w najlepszym wypadku napisać artykuł do gazety, a z całą pewnością nie da się z tego zrobić literatury.

Dwujęzyczne małe ojczyzny

Ale najważniejsze jest coś jeszcze innego: autentyczna miłość pisarza do rodzinnego  miasta, uderzająca w każdym zdaniu. Jest bowiem cykl o Eberhardzie Mocku typową literaturą małych ojczyzn, tyle że w wersji pop. Na tym polega nowatorstwo wrocławskiego autora. Cykli podobnych kryminałów retro w końcu nie brakuje. Mamy choćby przygody Erasta Fandorina z popularnego także u nas cyklu Borysa Akunina. Krajewski dołożył do tego jeszcze rys obecny w kryminałach miejskich, takich jak powieści Iana Rankina o detektywie Johnie Rebusie dziejące się w Edynburgu. A jako prawdziwy erudyta doprawił to szczyptą ekstraktu z literatury wysokiej. Dokładnie mówiąc z powieści odkrywających dwujęzyczne małe ojczyzny gdańszczan Huellego i Chwina czy pochodzącej z Dolnego Śląska Olgi Tokarczuk. Ta ostatnia autorka jest zresztą w tym kontekście bardzo ważna, to ona jako bodaj pierwsza w powieści „E.E." odkrywała niemiecki Wrocław z początków XX wieku, tyle że jej książka – inspirowana historiami kobiet-mediów sprzed stulecia – nie przebiła się do masowego czytelnika.

Marek Krajewski należy do drugiego już powojennego pokolenia wrocławian. Ale jednocześnie do pierwszej generacji, która czuje się tam naprawdę u siebie i nie ma antyniemieckich resentymentów, bo wojnę zna tylko z książek oraz filmów. Nie boi się, że dawni mieszkańcy wrócą, a historię swojego miasta uważa za powód do dumy. Krajewski w swoich książkach odkrywa ślady przeszłości z autentyczną fascynacją, tak jak np. w jednej z pierwszych scen pierwszego tomu cyklu o Mocku „Śmierć w Breslau": „Poszedł Schweidnitzer Stadtgraben w stronę domu towarowego Wertheima. Skręcił w lewo w Schweidnitzer Strasse, minął okazały pomnik Wilhelma II strzeżony przez dwie alegoryczne figury Państwa i Wojny, przeżegnał się przy kościele Bożego Ciała i skręcił w Zwingerplatz. Przeszedł obok gimnazjum realnego i wstąpił do palarni kawy Ottona Stieblera. W zatłoczonej sali, ciemnej od tytoniowego dymu i wypełnionej mocnym aromatem, tłoczyło się sporo miłośników czarnego napoju". Widać, że pisarz pieczołowicie przestudiował przedwojenny plan miasta, że rozkoszuje się  brzmieniem niemieckich nazw, co uderza tym bardziej że dosłownie akapit dalej nazwy miast regionu takich jak Legnica pisze po polsku. A jednocześnie dla każdego, kto ma pojęcie o historii Wrocławia, to wszystko jest oczywistością, bo przecież Schweidnitzer Strasse to tamtejszy deptak, ul. Świdnicka. Przeszłość świata poza Breslau niespecjalnie interesuje pisarza. Z jednym wyjątkiem.

Otóż to właśnie Marek Krajewski włączył w obieg kultury masowej wątek lwowski. Czy może raczej, mówiąc precyzyjnie, lwowsko-wrocławski. Nie przypadkiem jego nowy cykl kryminalny o komisarzu Edwardzie Popielskim rozgrywa się przecież w mieście, którego ludność przesiedlono w 1945 roku do stolicy Dolnego Śląska (stamtąd zresztą pochodzi część rodziny pisarza). Polski policjant ze Lwowa dwukrotnie spotyka się na kartach powieści z Eberhardem Mockiem, a kiedy Niemiec musi Breslau opuścić, on sprowadza się tam i w zapowiadanym na wrzesień tomie „Otchłań filozofów" zaczyna pracę w realiach Polski Ludowej. Można więc powiedzieć, że mamy tu w popularnej formie, rozciągniętą na wiele tomów, ukazujących się od prawie 15 lat, opowieść o tożsamości mieszkańców Wrocławia. Opowieść bazującą na oczywistościach, ale na nich właśnie opiera się popkultura. Znaczenia książek Krajewskiego dla współczesnych mieszkańców stolicy Dolnego Śląska nie sposób przecenić. Nie tylko uważają go za najbardziej wrocławskiego z wrocławskich pisarzy, ale odczuwają też dumę, że opisał miasto w taki sposób, iż jego książki czytane są na całym świecie.

Niskie Łąki i Michaśka

Choć z dzisiejszej perspektywy wydaje się oczywiste, że w starciu z legendą wykreowaną przez cykl kryminałów o Mocku inni pisarze mieli umiarkowane szanse, to przecież jeszcze na początku poprzedniej dekady nie było to wcale jasne. Wydawało się, że literackim mitem założycielskim nowego Wrocławia będzie, uznana wtedy za wielkie wydarzenie, powieść Piotra Siemiona „Niskie Łąki". Teoretycznie miała wszystko, co do tego potrzebne, włącznie z tytułem, który jest przecież nazwą jednego z osiedli. Akcja książki zaczyna się w 1983 roku wraz z przyjazdem do Wrocławia pewnego Anglika, który przyjechał do Polski wskutek nieporozumienia, a na dzień dobry zostaje pobity, okradziony i wrzucony do Odry. Pomagają mu jego rówieśnicy, 20-latkowie, urządzający wielodniowe popijawy, słuchający undergroundowego rocka na podziemnych koncertach, nienawidzący komuny i malujący na murach polityczne hasła. Pokolenie stanu wojennego, które we Wrocławiu wydało z siebie Pomarańczową Alternatywę, walczącą z polityczną opresją śmiechem, krasnalami i happeningami.

Później bohaterowie, jak wielu ich rówieśników, szukają szczęścia za granicą, emigrują do Ameryki, a w 1989 roku wracają. Jest transformacja, czas wielkich możliwości, a oni zakładają prywatne lokalne radio Carlos, wierząc, że w nowej Polsce im się uda. Paweł Dunin-Wąsowicz obśmiał tę końcową wizję, nazywając ją „realizmem kapitalistycznym" (wzorem socrealizmu, czyli realizmu socjalistycznego). Przyznać jednak trzeba, że Siemionowi udało się jakoś uchwycić entuzjazm pierwszych lat po zmianie ustroju, kiedy wielu ludziom wydawało się, że jesteśmy krajem nieograniczonych możliwości. „Niskie Łąki", choć są w jakimś stopniu powieścią o Wrocławiu, były jednak przede wszystkim książką generacyjną, opisującą losy dzisiejszych 50-latków z wczesnych roczników 60. Innym trudniej było się w tej opowieści odnaleźć. Zresztą tuż po jej napisaniu autor zamilkł, wydając po drodze niezbyt udane „Finimondo", rozgrywające się już w Warszawie. Tymczasem mit Breslau miał się coraz lepiej, wraz z ukazywaniem się kolejnych tomów cyklu Krajewskiego.

Warto jednak wiedzieć, że o ile dla polskiej publiczności Wrocław ma twarz Eberharda Mocka, to dla czytelników zagranicznych równie często miewa on oblicze Michaśki Literatki. Postaci, która pojawiła się w głośnym „Lubiewie" Michała Witkowskiego, w znacznym stopniu przypominającej samego autora. Książka doczekała się już tłumaczeń na bodaj 20 języków, a w związku z każdym niemal wydaniem pisarz oprowadzał dziesiątki zagranicznych (i polskich) dziennikarzy śladami swoich bohaterów. Zainteresowanie nimi wydaje się o tyle zrozumiałe, że mówimy o rzeczywistości istniejącej równolegle obok tej, którą znamy. I tak egzotycznej, że trudno uwierzyć w to, że ten świat był kiedyś na wyciągniecie ręki.

Witkowski opowiedział bowiem w „Lubiewie" o środowisku PRL-owskiego podziemia homoseksualnego. Napisał „ciotowski Dekameron", kronikę perwersji i występków, podejrzanych barów, publicznych toalet i parków. Jego bohaterowie są przeciwieństwem gejów z klasy średniej, których tak lubi współczesna kultura masowa. To ludzie dość obrzydliwi (choć jednocześnie zabawni). Opętani seksem, polujący na okazję kontaktu z heteroseksualistami (czyli „lujami"), wyprawiający się po przygodę do radzieckich koszar i karykaturalni w swoim „przegięciu", tzn. udawaniu kobiet. Taki Wrocław też zapewne kiedyś istniał, ale trudno się dziwić, że mało kto o tym wiedział, a jeszcze mniej zaskakuje, że brakuje chętnych, by się z takim obrazem utożsamiać. Można jednak chyba bez zbytniej przesady powiedzieć, że „Lubiewo" jest specyficznym rodzajem „arki między dawnymi a nowymi czasy". Przez swoją niechęć do wyemancypowanego świata gejowskiego i fascynację obyczajem pedalskim, obrzydliwym i wulgarnym, buduje Witkowski intrygującą relację między Wrocławiem czasów PRL a tym epoki III RP. I wyraźnie widać, że tamto dawne miasto wydaje mu się bardziej interesujące.

Przy tej okazji warto postawić pytanie, co z literackich legend tamtej epoki przetrwało próbę czasu. Wydaje się, że najżywsza jest ta związana z nazwiskiem Rafała Wojaczka, który co prawda we Wrocławiu spędził raptem kilka lat, ale były to lata najważniejsze, gdy stał się poetą uznanym za autentyczne objawienie. Zapewne ogromną rolę odegrał w tej kwestii biograficzny film Lecha Majewskiego z 1999 roku. Tak czy owak na grób „kaskadera literatury", polskiego poety przeklętego, który odebrał sobie życie, mając raptem 26 lat, wciąż pielgrzymują jego wielbiciele. Ukazują się kolejne wznowienia jego książek, a wiersze Wojaczka żyją także w wersjach śpiewanych (np. w wersji zespołu Fonetyka sprzed dwóch lat, a ostatnio w wykonaniu Białorusina Zmiciera Wajciuszkiewicza). Druga legenda, która wciąż jest pamiętana, nie jest może stricte literacka, ale przetrwała również dzięki temu, że trafiła na karty książek (np. „Mistrza" Bronisława Wildsteina). Mam na myśli Jerzego Grotowskiego i jego Laboratorium, jeden z najważniejszych eksperymentów teatralnych drugiej połowy XX wieku.

To są jednak narracje, jak to się dziś zwykło mówić, zdecydowanie elitarne. Tę masową narzucił wszystkim Marek Krajewski. On sam mówi o swoich powieściach, że są literaturą klasy B, i tak ocenia je większość krytyków. Trudno je porównać z „Ulissesem", Joyce'a, który jest nie tylko arcydziełem, ale i hymnem na cześć Dublina. A jednak można powiedzieć, że Wrocław miał szczęście, bo niewielu miastom w Polsce postawiono tak ładny literacki pomnik.

Kiedy w 2000 roku Polska była honorowym gościem targów książki we Frankfurcie, rzuciliśmy tam, co mieliśmy najlepszego, z dwójką noblistów – Miłoszem i Szymborską – na czele. Prezentację słusznie uznano za sukces: ukazało się wiele tłumaczeń, o polskiej literaturze mówiono i pisano w mediach, niektórzy autorzy na lata zakotwiczyli na niemieckim rynku.

Wrocław miał szczęście: niewiele miast w Polsce ma literacki pomnik

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy