Życie w metrach sześciennych

Podobno w godzinie śmierci człowiekowi w sekundę przelatuje przez głowę całe życie. Jeszcze ani razu nie umierałam, ale mam wrażenie, że spora część życia przeleciała mi przez łeb w ciągu tygodnia przeprowadzki.

Publikacja: 02.08.2013 01:01

Zakupy po horyzont. Supermarket we Francji

Zakupy po horyzont. Supermarket we Francji

Foto: AFP

Blisko dwieście pudeł, z tego 120 z książkami. Reszta ciuchy, szmaty, galanteria, ozdoby, bibeloty, zdjęcia, obrazy, pościel, papiery. Likwidacja tego wszystkiego w ciągu dwóch dni uzmysławia rozmiar i liczbę rzeczy, którymi się otoczyliśmy. Życie ma tu wymiar arytmetyczny – oblicza się w metrach sześciennych, jako kubaturę załadunku, co dalej przekłada się na koszt przeprowadzki.

Przychodzi sześciu mocnych i wesołych chłopców, którzy szybko, zręcznie, bez sentymentu i bez namysłu eksmitują przedmioty z miejsc, w których niczego nie przeczuwając, przeleżały sobie, w naszym przypadku nawet nie tak długo, bo 13 lat. Po czym weseli i uprzejmi chłopcy wrzucają je do pudeł jak leci. No może nie całkiem jak leci: owinięte foliami, bąbelkami, przełożone papierami. Ubrania jadą na wieszakach w pudłoszafach. Drobiazgi lecą już bardziej w rozsypce: szczotka do zębów razem ze świecznikiem, portret babci owinięty dziecinną, dawno nieużywaną kołderką, szczotka do zamiatania z lampą. Przycisk do papieru, lampa, pojemnik na ołówki, przedłużacz podróżują w jednej grupie, bo razem stały na biurku. Szuflady komody oklejone plastrem lecą z całą zawartością.

Pakowanie to tylko zarzewie całej akcji. Jej główny teatr rozgrywa się pod nowym adresem. Rozpakowanie to jest clou. Nowe miejsce, nowa organizacja życia. Postanowienia: pozbędziemy się gratów, durnostojek, będziemy mieli porządek, precz z bibelotami przychodzą równie łatwo jak sylwestrowe obietnice, że schudniemy, będziemy jeść mniej mięsa i chodzić wcześniej spać.

Co zostawić, co wyrzucić? Być sentymentalnym czy bezwzględnym? Gromadzić czy czyścić?

Ja ze swoimi pudłami uporałam się w miarę szybko. Byłam bezwzględna wobec naszyjników, których nie włożyłam ani razu od 15 lat, połamanych ramek do fotografii (trzeba to oddać do naprawy, to wezwanie padało wiele razy – tylko ja się pytam gdzie, za ile i co dalej: gdzie postawić te wszystkie zdjęcia, żeby nie urządzać ołtarzyków?). Poszły precz stosy wyrwanych z gazet stron, niezbędnych jako dokumentacja do tekstów nigdy nienapisanych i tematów dawno nieaktualnych.

Co pewien czas każde z nas pochylone nad swoimi pudłami wołało: chodź, zobacz! I naszym oczom ukazywał się niewidziany od lat przedmiot, rozczulające zdjęcie dzieci, o którym dawno zapomnieliśmy, zgubione lata temu okulary i sweter, z którego brakiem już dawno zdążyliśmy się pogodzić.

Po co czytać Ginsberga?

Książki to sprawa osobna. Wydawało się, że tym razem (trzynasta przeprowadzka) w nowym domu zrobiliśmy naprawdę wystarczającą liczbę półek. Ale po rozpakowaniu kolejnego pudła wiara, że teraz wszystko będzie posegregowane jak w bibliotece – literatura francuska, poezja, Nabokow, Marai – zaczęła tracić fundament.

Książki zapisały kawałek historii naszej rodziny. U mnie spotkały się: księgozbiór mego ojca, dziadków, męża kawalerski (chociaż to było tak dawno), mój panieński oraz nasz wspólny, współczesny. Każdy wniósł swoje zainteresowania. Celofanową serię poezji kupowałam w latach 70. w księgarni PIW. Wtedy czytałam jeszcze poezję. Rilke, Machado, to rozumiem, ale jak to możliwe, że zachwycałam się Alanem Ginsbergiem? A jednak – jego tomik w przebłysku odchylenia hipisowskiego kupiłam na początku lat 70. w Paryżu. Wtedy wszyscy to czytali. Francuzi – Zola, Balzac, Flaubert – ci są tu ze względu na studia. Wtedy ich przeczytałam, ale poza Flaubertem do żadnego nie chciało mi się wrócić.

Mąż do naszego wspólnego książkozbioru wniósł Czechów – Hrabala, Haška, których czyta do dziś, oraz liczne dzieła najnowszej historii, każde 500 stron. Stalin, II wojna, te rzeczy. Także varsaviana, jest tego tak ze trzy metry bieżące, lekko licząc. Trzy życia nie starczą, żeby przeczytać, nawet przejrzeć.

Po moim ojcu są rzeczone albumy sztuki z reprodukcjami z lat 50. Picasso cały na żółto, Miro – zielony. Nadają się tylko na makulaturę, ale jak wyrzucić pamiątkę? Pascal po francusku, trochę popularnych wydań klasyki XIX-wiecznej, jakie ukazywały się po wojnie w ramach alfabetyzacji społeczeństwa. Każda książka z domu dziadków ma na grzbiecie przyklejony numer. Oni mieli czas skatalogować.

Siedziałam wśród pudeł rozdarta między pragnieniem, żeby to wszystko znowu przeczytać, potrzebą uporządkowania oraz przemożną potrzebą czyszczenia złogów. – Ja oddaję przeczytane książki, mówi nasz syn, który dużo czyta, ale większość na Kindle'u. – Po co pani tyle książek? – zapytał trzy lata temu malarz, który malował nasze mieszkanie. Wtedy wyśmiewaliśmy się z niego; teraz muszę uznać jego pytanie za całkiem rozsądne.

„Kwiaty zła" po francusku, wydanie z 1938 r., „Nowele przykładne" Cervantesa, Sęp-Szarzyński – kto będzie miał na to jeszcze czas? Cokolwiek by się powiedziało o pożółkłym trzytomowym Prouście zawiniętym w żółtą folię (nie przeze mnie), którego na pewno nie przeczytam po francusku, albo rzeczonym Sępie-Szarzyńskim, to jednak jest to prawdziwa literatura. Albo „Erystyka" czy „Mitologia heretyckiej Anatolii" (skąd się to u nas wzięło?).

Ale „junk" – książki jednorazówki, które czyta się podczas grypy, może jeszcze pożyczy komu, kto daj Boże, nie odda? Dorobek wydawniczej wolności, którego coraz więcej. „Nie wiem, jak ona to robi?", „Confessions of a shopoholic", „Sushi for beginners", „Jak się nie ubierać" oraz liczne dzieła współczesnych polskich autorów, których nazwiska litościwie zmilczę. Jak weszłam w ich posiadanie? Dostałam, bo chyba nie kupiłam w chwili pomroczności jasnej.

Mąż, zwolennik teorii „to się jeszcze może przydać", tygodniami ślęczał nad swoimi paczkami, rozdzielając dokumenty rodzinne, rachunki, zaświadczenia. Papiery, o których ja wolę nie mieć pojęcia, a które on trzyma w segregatorach na wypadek, gdyby któregoś dnia świadectwo ukończenia podstawówki lub zapłacenia za światło w roku 1978 okazały się potrzebne. U nas nigdy nic nie wiadomo...

Pokój z wersalką Bodzio

Mieć czy być? Chciałoby się jedno i drugie. Ale czy to możliwe? To, że rzeczy nie dają człowiekowi szczęścia, jest prawdą starą jak świat, którą literatura świecka i religijna przerabia od stuleci. Święty Franciszek, Pascal, janseniści, ascezy... Ale nigdy prawda ta nie miała takiej ostrości jak w świecie przywalonym dobrami konsumpcyjnymi, przeżartym reklamą.

Bohater „Wojny i pokoju", Pierre Bezuchow, doznaje nigdy przedtem nieodczuwanego szczęścia, kiedy w łachmanach, wyzuty z całej fortuny, idzie w tłumie uchodźców po pożarze Moskwy. Przykłady można by mnożyć. Wiemy, że być powinno mieć przewagę nad posiadaniem, a jednak w naszych mieszkaniach, w naszych domach, szafach, garażach rzeczy przybywa. I cokolwiek by powiedzieć o kryzysie, oszczędzaniu, biedzie, stać nas na więcej niż za PRL. Nie tylko na pralkę, telewizor, komputer, ale na domowe gadżety, o których urodzie ani jakości nie wyrażam się, tylko o ilości. Wiadomo, że jakość zależy od dochodów; także gustu, lecz to pomińmy. Jedni mają na ścianie kolekcjonerskie obrazy, inni reprodukcję z Ikei lub kalendarz z gołą babą. Jedni włoską kanapę, inni wersalkę Bodzio.

Przeczytałam w „Financial Times", że 70 procent Amerykanów ma garaże zajęte nie przez samochody, ale przez graty. „White elephants" – tak to się nazywa. Użyć się ich nie używa, ale wyrzucić żal. A nuż się przyda. Pewnym rozwiązaniem są garage sales, ale podejrzewam, że w ten sposób rzeczy z jednego garażu trafiają do innych.

Pierwszy raz byłam w amerykańskim domu w roku 1985. To, co zaskoczyło mnie w nim najbardziej, to była ilość rzeczy. Mieszkanie w Nowym Jorku zajmowała rodzina z dwojgiem dzieci w wieku szkolnym. Duża kuchnia, cztery sypialnie, wszystko od podłogi po sufit zapełnione meblami, sprzętami, książkami, gadżetami. Już wtedy mieli komputer – jeden na wszystkich, tak wtedy było. Jak na tamte czasy i warunki amerykańskie ludzie ci (naukowcy) byli umiarkowanie zamożni. U nas z podobnym statusem mieszkaliby w nowo wybudowanym blokowisku, na podłodze mieli lenteks, w salonie rozkładaną sofę do spania, w 10-metrowym pokoju dziecinnym sosnowy regalik. Dla kogoś, kto przyjechał z biednej Polski, ich dom był szokująco bogaty – ile oni tego mają! Odpowiedź była prosta – więcej zarabiają i na więcej ich stać. Od tego czasu minęło 30 lat i konsumpcjonizm rozszalał się, także u nas, ale u nich dużo bardziej. Jednak okazuje się, że w mateczniku konsumpcji, Stanach, gdzie wszystko się zaczęło, pojawia się także kontrreakcja.

80/20

W roku 2008 sporą popularność zyskał blog: „100 things challenge". Jego autor Dave Bruno, mieszkaniec San Diego, człowiek żonaty i ojciec trzech córeczek, rzucił wyzwanie – przez rok będzie żył, posiadając tylko 100 rzeczy. T-shirt, Biblia, komórka z ładowarką, wizytówki, martensy, okulary słoneczne, komputer... Akcja miała na celu uwrażliwienie społeczeństwa amerykańskiego na problem obsesji konsumpcyjnej. Miała przekonać, że człowiekowi do życia naprawdę potrzeba niewiele. Dave Bruno szybko stał się sławny. Pisały o nim gazety amerykańskie i europejskie, udzielał wywiadów.

Za Brunem poszli następni. Blogerzy, pisarze, zwykli ludzie. Filozofia minimalizmu zaczęła zdobywać coraz więcej zwolenników. Ale co to właściwie jest ten minimalizm? Przecież ta nowa nazwa to znowu coś starego jak świat. Coś, co praktykowali filozofowie, mnisi, pustelnicy, asceci. Idealizm kontra materializm. „Usuńcie ze swego życia wszystko, co zbędne, żeby zrobić w nim miejsce na to, co ważne", mówi Leo Babauta, autor niewielkiej książeczki „Przez minimalizm do szczęścia". Z dużym przekonaniem autor przedstawia w niej ideę współczesnego minimalizmu i na własnym przykładzie pokazuje, jak wcielić ją w życie.

Dla minimalisty priorytetem jest porządek, zarówno w działaniu, jak i w otoczeniu. Panować nad zachciankami, nauczyć się rozróżniać je od potrzeb. Radość czerpać nie z posiadania, tylko z działania, z pracy. Uporządkowanie otoczenia, pozbycie się zbędnych rzeczy i skupienie na tym, co ważne, to droga, którą należy pokonać, aby osiągnąć cel. Zorganizować miejsce pracy, zrezygnować z używania papieru, zdigitalizować, co się da – na przykład CD i DVD. Minimalistycznie można także podróżować (nie zabierając w trzydniową podróż wielkiej walizki, jak niżej podpisana), jeść, ćwiczyć, zarządzać finansami, wychowywać dzieci...

Ten sam problem – nadmiaru rzeczy – podejmuje także książka Timothy'ego Ferrissa „The 4 Hour Workweek".

Jej głównym tematem jest gospodarka czasem i pracą: jak pracować mniej i zarabiać więcej. Ale autor proponuje także ekonomikę zasobów domowych: zrobić przegląd tego, co się ma w domu, po czym oddać i sprzedać nadmiar rzeczy, osiągając w ten sposób spokój ducha. Ferris pisze o zasadzie 80/20. Przez 80 procent czasu nosisz 20 procent ubrań, pisze. Przez minimalizm droga prowadzi do szczęścia.

Pokaż się!

To są książki amerykańskie. Jakie szanse ma podobna postawa u nas, w kraju na dorobku, w którym tłumy pielgrzymują do centrów handlowych, upajając się atmosferą dostatku i konsumpcji? W którym ludzie marzą o dużych mieszkaniach urządzonych zgodnie z nowoczesnymi trendami, o modnych ubraniach?

„Nasze wzorce kulturowe są zupełnie inne niż amerykańskie – mówi dr Justyna Jaworska z Instytutu Kultury Polskiej UW. – Protestantyzm uczył pracować, oszczędzać i skromnie żyć. Na tym zbudowano kapitalizm. U nas panuje raczej duch postu i karnawału. Zastaw się, a postaw się.  U nich w kościołach mieli tylko organy, nasze barokowe świątynie kapały od złota. Idea ascezy jest nam obca. A po transformacji jesteśmy dumni z tego, że nareszcie na coś nas stać. Trudno byłoby nas namówić, żeby z tego zrezygnować".

Czy nie można problemu rozwiązać mniej drastycznie? Po prostu mniej kupować? Choćby ubrania. Takie przyrzeczenie podejmuję sama, ilekroć robię porządek w szafach i dociera do mnie, ile mam rzeczy zbędnych. Nielubianych, niepasujących, niepotrzebnych. Odwożąc je do fundacji Sue Ryder, za każdym razem postanawiam, że od dziś będę się ograniczać. I w postanowieniu rzadko udaje mi się wytrwać.

Kupujemy rzeczy dla samego kupowania, które stało się rozrywką samą w sobie. W centrach, czytaj świątyniach handlowych, przez Internet, na wycieczkach za granicą. Obserwuję sklep ze starzyzną w małej mazurskiej wsi, do którego właściciel przywozi używane rzeczy z Niemiec – naczynia, sprzęt agd, gadżety domowe, rowery. Jest w nim zawsze pełno turystów z Warszawy. Kupują dla rozrywki, z nudów, bo tanio, ciekawie, bo zawsze coś fajnego się trafi. Kubeczek, dywanik, durnostojka. Że niekoniecznie potrzebne, nie szkodzi.

Z małego ziarna protestu, jakim są inicjatywy minimalizmu, być może wielkie drzewo nie wyrośnie. Istotą kapitalizmu jest przecież wzrost. Jak się to ma do minimalizmu? Nijak.

Ale fakt, że świadomość zmienia się, pokazują akcje takie jak światowy dzień bez kupowania, dzień bez samochodu, komórki, ruch vintage, popularność second handów czy akcje freeganów, którzy żywią się odpadkami wyrzuconymi przez restauracje.

Może zaczniemy myśleć inaczej, choćby z dwustu przedmiotami.

Blisko dwieście pudeł, z tego 120 z książkami. Reszta ciuchy, szmaty, galanteria, ozdoby, bibeloty, zdjęcia, obrazy, pościel, papiery. Likwidacja tego wszystkiego w ciągu dwóch dni uzmysławia rozmiar i liczbę rzeczy, którymi się otoczyliśmy. Życie ma tu wymiar arytmetyczny – oblicza się w metrach sześciennych, jako kubaturę załadunku, co dalej przekłada się na koszt przeprowadzki.

Przychodzi sześciu mocnych i wesołych chłopców, którzy szybko, zręcznie, bez sentymentu i bez namysłu eksmitują przedmioty z miejsc, w których niczego nie przeczuwając, przeleżały sobie, w naszym przypadku nawet nie tak długo, bo 13 lat. Po czym weseli i uprzejmi chłopcy wrzucają je do pudeł jak leci. No może nie całkiem jak leci: owinięte foliami, bąbelkami, przełożone papierami. Ubrania jadą na wieszakach w pudłoszafach. Drobiazgi lecą już bardziej w rozsypce: szczotka do zębów razem ze świecznikiem, portret babci owinięty dziecinną, dawno nieużywaną kołderką, szczotka do zamiatania z lampą. Przycisk do papieru, lampa, pojemnik na ołówki, przedłużacz podróżują w jednej grupie, bo razem stały na biurku. Szuflady komody oklejone plastrem lecą z całą zawartością.

Pakowanie to tylko zarzewie całej akcji. Jej główny teatr rozgrywa się pod nowym adresem. Rozpakowanie to jest clou. Nowe miejsce, nowa organizacja życia. Postanowienia: pozbędziemy się gratów, durnostojek, będziemy mieli porządek, precz z bibelotami przychodzą równie łatwo jak sylwestrowe obietnice, że schudniemy, będziemy jeść mniej mięsa i chodzić wcześniej spać.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy