Blisko dwieście pudeł, z tego 120 z książkami. Reszta ciuchy, szmaty, galanteria, ozdoby, bibeloty, zdjęcia, obrazy, pościel, papiery. Likwidacja tego wszystkiego w ciągu dwóch dni uzmysławia rozmiar i liczbę rzeczy, którymi się otoczyliśmy. Życie ma tu wymiar arytmetyczny – oblicza się w metrach sześciennych, jako kubaturę załadunku, co dalej przekłada się na koszt przeprowadzki.
Przychodzi sześciu mocnych i wesołych chłopców, którzy szybko, zręcznie, bez sentymentu i bez namysłu eksmitują przedmioty z miejsc, w których niczego nie przeczuwając, przeleżały sobie, w naszym przypadku nawet nie tak długo, bo 13 lat. Po czym weseli i uprzejmi chłopcy wrzucają je do pudeł jak leci. No może nie całkiem jak leci: owinięte foliami, bąbelkami, przełożone papierami. Ubrania jadą na wieszakach w pudłoszafach. Drobiazgi lecą już bardziej w rozsypce: szczotka do zębów razem ze świecznikiem, portret babci owinięty dziecinną, dawno nieużywaną kołderką, szczotka do zamiatania z lampą. Przycisk do papieru, lampa, pojemnik na ołówki, przedłużacz podróżują w jednej grupie, bo razem stały na biurku. Szuflady komody oklejone plastrem lecą z całą zawartością.
Pakowanie to tylko zarzewie całej akcji. Jej główny teatr rozgrywa się pod nowym adresem. Rozpakowanie to jest clou. Nowe miejsce, nowa organizacja życia. Postanowienia: pozbędziemy się gratów, durnostojek, będziemy mieli porządek, precz z bibelotami przychodzą równie łatwo jak sylwestrowe obietnice, że schudniemy, będziemy jeść mniej mięsa i chodzić wcześniej spać.
Co zostawić, co wyrzucić? Być sentymentalnym czy bezwzględnym? Gromadzić czy czyścić?
Ja ze swoimi pudłami uporałam się w miarę szybko. Byłam bezwzględna wobec naszyjników, których nie włożyłam ani razu od 15 lat, połamanych ramek do fotografii (trzeba to oddać do naprawy, to wezwanie padało wiele razy – tylko ja się pytam gdzie, za ile i co dalej: gdzie postawić te wszystkie zdjęcia, żeby nie urządzać ołtarzyków?). Poszły precz stosy wyrwanych z gazet stron, niezbędnych jako dokumentacja do tekstów nigdy nienapisanych i tematów dawno nieaktualnych.
Co pewien czas każde z nas pochylone nad swoimi pudłami wołało: chodź, zobacz! I naszym oczom ukazywał się niewidziany od lat przedmiot, rozczulające zdjęcie dzieci, o którym dawno zapomnieliśmy, zgubione lata temu okulary i sweter, z którego brakiem już dawno zdążyliśmy się pogodzić.
Po co czytać Ginsberga?
Książki to sprawa osobna. Wydawało się, że tym razem (trzynasta przeprowadzka) w nowym domu zrobiliśmy naprawdę wystarczającą liczbę półek. Ale po rozpakowaniu kolejnego pudła wiara, że teraz wszystko będzie posegregowane jak w bibliotece – literatura francuska, poezja, Nabokow, Marai – zaczęła tracić fundament.