Skok po turecku

Państwo – twór Atatürka – rozwija się w dobrym tempie, rozwiązuje swoje problemy, nie narzeka na kryzys demograficzny. I po co mu Unia Europejska?

Publikacja: 29.11.2013 21:21

...I do przodu! Prezydent Turcji Abdullah Gul?(pośrodku), premier i goście zagraniczni za pulpitem s

...I do przodu! Prezydent Turcji Abdullah Gul?(pośrodku), premier i goście zagraniczni za pulpitem sterowniczym pociągu, który za chwilę pokona tunel Marmaray. 29 października

Foto: AFP

Nazajutrz po otwarciu tunelu pociągi stanęły na 10 minut. Ponoć awaria prądu. Szef tureckich kolei państwowych Süleyman Kahramany tłumaczył potem, że to z winy pasażerów: Chcieli przebywać w tunelu dłużej, niż potrzeba, ponieważ byli bardzo zainteresowani nowym systemem podróży i pragnęli czegoś się o nim dowiedzieć... Prezes dodał jeszcze, że awarie pojazdów zdarzają się przecież wszędzie, więc gdzie jest problem? Na dodatek przez pierwsze dwa tygodnie po otwarciu ludzie jeżdżą za darmo.

Marmaray

Rzeczywiście, nie ma problemu. Tunel kolejowy pod Bosforem jest najnowocześniejszą konstrukcją tego typu na świecie. Wyśniony jeszcze w XIX wieku przez sułtana Abdülmecida, budowany od 2005 roku, jest realizacją jednego z najwspanialszych marzeń nowoczesnego człowieka: połączenia Europy i Azji pod ziemią. Budowa miała potrwać cztery lata, ale kiedy inżynierowie zaczęli kopać, okazało się, że bogactwo znalezisk archeologicznych uniemożliwia pracę. W Stambule nawet wykopanie rowu na kabel telefoniczny może skutkować wiekopomnym odkryciem, więc przekopanie tunelu kolejowego pod miastem przeciągnęło się o cztery lata. Wiemy za to, że historia Stambułu sięga nie, jak wcześniej przypuszczano, 6 tysięcy lat wstecz, lecz 8 i pół tysiąca.

W najgłębszym miejscu Marmaray (połączenie nazwy morza Marmara i angielskiego słowa „ray" – promień) przebiega 62 metry pod ziemią, ponoć jest w stanie wytrzymać trzęsienie ziemi o sile 9 stopni w skali Richtera, kosztował 4,5 miliarda dolarów i stanowi część konstruowanego przez Turcję wspólnie z Japończykami nowego kolejowego Szlaku Jedwabnego, który za kilkadziesiąt lat dotrze do Pekinu, a potem nawet do Tokio. To dopiero będzie Orient Express! Co tam 10 minut bez prądu: nie bądźmy małostkowi.

29 października, podczas ceremonii otwarcia tunelu w 90. rocznicę powstania Republiki Turcji, premier Recep Tayyip Erdogan nie był małostkowy, tylko się chwalił. Ma czym: „W ciągu 11 lat u władzy zbudowaliśmy 17 tysięcy kilometrów dróg. Przed nami w całej historii nowoczesnej Turcji zdołano zbudować nieco ponad 6 tysięcy kilometrów. Gdy zaczynaliśmy służyć narodowi, działało 26 lotnisk, teraz mamy 50".

Ambicje Erdogana nie mają końca: wspólnie z Japończykami i Francuzami buduje drugą turecką elektrownię atomową – nad Morzem Czarnym w prowincji Sinope. Myśli o przekopaniu równoległej do Bosforu cieśniny morskiej między Morzem Marmara a Morzem Czarnym, która odciążyłaby ruch statków na Bosforze. Stambuł jest dziś jednym wielkim placem budowy, co zresztą doprowadza do szału mieszkańców, a ekologów i aktywistów antyrządowych wyprowadza regularnie na ulice.

O tym ostatnim – później, teraz jeszcze tylko jedno ważne zdanie z przemówienia lidera Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) nieustannie oskarżanego przez przeciwników politycznych nie tylko w Turcji o chęć wprowadzenia w kraju porządków religijnych: „Nigdy w historii nie byliśmy tak blisko Unii Europejskiej jak teraz, pod rządami mojej partii".

Drugi rozdział

Formalnie rzecz biorąc, Erdogan ma rację: na początku listopada po ponadtrzyletniej przerwie Turcy otworzyli drugi rozdział negocjacyjny z Unią Europejską. Drugi na 35 rozdziałów – po 54 latach od złożenia przez Turcję pierwszego wniosku o stowarzyszenie z Europejską Wspólnotą Gospodarczą. Kilka państw obecnie będących członkami Unii wówczas nawet nie istniało, a Turcja ciągle nie ma szans na członkostwo. Nie tylko Europejczycy, ale też sami Turcy przestali w nie wierzyć.

Cengiz Aktar jest czołowym komentatorem życia publicznego w kraju, wykładowcą uniwersytetu Bahcesehir. Pytam go, czyją winą jest obecny zastój.

– Państwa założyciele Unii nigdy w istocie nie traktowały Turcji jako potencjalnego członka wspólnoty, jak równorzędnego partnera – mówi. – U korzeni tkwi psychologiczne nastawienie obecne w Europie Zachodniej. Jej mieszkańcy nigdy nie nauczyli się akceptacji dla islamu. Zresztą judaizmu też nie zaakceptowali – wszyscy wiemy, jaki los spotkał europejskich Żydów.

– Turcja płaci cenę naszego strachu przed islamem, nawet jeśli nie jest krajem, z którego płynie ekstremizm islamski? – pytam.

– Moim zdaniem w Europie istnieje fundamentalny problem z podejściem do islamu. Po upadku komunizmu, po zamachach 11 września Europa potrzebowała kolejnego wroga i teraz okazuje się nim islam. Islam jawi się jako niemal pomiot szatański zagrażający normalnemu życiu w Europie. A Turcja ze względu na swoją religię w oczach wielu Europejczyków najpełniej ucieleśnia to zagrożenie. Ludzie połączyli kwestię członkostwa Turcji w Unii ze strachem przed islamem i w rezultacie tkwimy w obecnym miejscu.

Zagaduję jeszcze Cengiza Aktara, czy jest w stanie zrozumieć europejski strach.

– Strach jest z definicji nieracjonalny. Polityka oparta na uleganiu strachowi jest skazana na porażkę – to widać właśnie na przykładzie negocjacji Turcji z Unią Europejską. Zresztą, proszę zauważyć – komentuje naukowiec – ta degeneracja stosunków Europy z Turcją następuje w czasie, kiedy Europejczycy zadają sobie poważnie pytanie: kim jesteśmy? Dodatkowo strach pogłębia kryzys gospodarczy, starzenie się Europy, samotność, w jakiej żyją miliony ludzi na kontynencie. Oczywiście politycy nie mają pojęcia, jak zmienić tę sytuację, i nic nie robią.

– Mówi pan, że Europejczycy zadają sobie pytanie, kim jesteśmy. Nie doszliśmy do odpowiedzi, ale większość Europejczyków wie, „kim nie jesteśmy". Nie jesteśmy i nie chcemy być religijni. Europa w swoich fundamentach jest dziś miejscem bez religii. Czy to jest również jeden z powodów, dla którego Europejczycy boją się Turcji?

– Tak, właśnie o tym chciałem powiedzieć. Na papierze Europa jest pozbawiona religii, ale w istocie jest na odwrót: religią Europy jest odrzucenie islamu.

– Ale chrześcijaństwo Europa też odrzuca.

– Kiedy jesteś chrześcijaninem, stać cię na luksus odrzucenia wiary. Problem polega na tym, że zachodni Europejczycy nie umieją współżyć z żadnym islamem. Nie mówię wyłącznie o Turcji. Mówię o Bośni, muzułmanach z Maghrebu żyjących we Francji, Belgii, Holandii, hinduskich i pakistańskich muzułmanach w Wielkiej Brytanii, Albańczykach, milionie muzułmanów żyjących w Bułgarii – państwie członkowskim Unii. Oczywiście zawsze można zadekretować, że Europa jest świecka, ale islam w niej i tak jest. Islam jest widoczny – jego symbolem jest chusta na głowie kobiety – i to przeszkadza. Minarety przeszkadzają. Moim zdaniem włączenie Turcji do Unii ułatwiłoby Europie to „przetrawienie" islamu. Ale nikt nie ma na to ochoty.

– Czy Turcja kiedykolwiek będzie członkiem Unii?

– Tak. Oczywiście. Zawsze wierzę w ludzka inteligencję i mądrość. Bądźmy optymistami.

Islam nie potrzebuje państwa

Nie ma sensu udawać, że islam nie jest dziś źródłem konfliktu, bądźmy poważni – mówi mi z kolei profesor Faris Kaya. Naukowiec kieruje Fundacją Nauki i Kultury, islamskiego think tanku, którego celem jest propagowanie zasad wiary w życiu publicznym. Jego organizacja skupia się na nauce Saida Nursiego, XIX-wiecznego teologa i lidera sunnickiego. Dziś w Turcji i na całym świecie miliony ludzi odwołują się do jego pism, a Fundacja Nauki i Kultury w Stambule kilka miesięcy temu bez trudu zapełniła 20 tysiącami zainteresowanych największą halę sportową w mieście. Pytam profesora Kayę, co chciałby powiedzieć ludziom, którzy boją się Turcji w Europie.

– Nie bójcie się. Jeśli ktoś naprawdę boi się islamu, to niech przyjedzie do Turcji, pokażemy wam jego prawdziwe oblicze. Jest takie tureckie przysłowie: w każdej skrzynce znajdzie się zgniły owoc. W każdej społeczności religijnej znajdzie się jakiś zły człowiek czy grupa ludzi. Gdybym był na waszym miejscu, to pewnie też bałbym się islamu. Bałbym się, bo islam jest niewłaściwie przedstawiany na całym świecie.

A dlaczego tak się dzieje? Dlatego że niektóre zachodnie kraje ślepo wspierają dyktatury w świecie muzułmańskim. Tak się działo wszędzie: w Egipcie, Syrii, wcześniej w Libii, Iraku, Afganistanie. Nikt nie zadaje sobie pytania: jak Izrael traktuje Palestyńczyków? A nawet jeśli takie pytanie pada, to jak reaguje na to Zachód? Zachód przygląda się bezczynnie. Nic dziwnego, że młodzi muzułmanie tracą panowanie nad sobą i stają się terrorystami.

– Zachód ponosi odpowiedzialność za islamski ekstremizm? – upewniam się.

– Właśnie tak. Jeden ekstremizm jest rezultatem innego ekstremizmu. Ale nie wolno tego usprawiedliwiać, mówiąc, że islam uczy przemocy, to politycy używają islamu do swoich celów.

Profesor Kaya opowiada się jednoznacznie za przystąpieniem Turcji do Unii. Pytam, czy gotów jest zaakceptować, że w Unii Europejskiej islam byłby jedną z wielu religii. Że pewne zwyczaje religijne czy kulturowe, które w Turcji są całkowicie akceptowane, w Europie byłyby niezgodne z prawem.

– Dariusz, islam nie potrzebuje wsparcia państwa ani rządu – mówi mój rozmówca. – Dopóki mamy wolność wyznawania naszej religii, nie potrzebujemy wsparcia polityków. Jest dokładnie na odwrót – to państwa i rządy potrzebują islamskich wartości, aby wyzbyć się przemocy, aby ludzie byli wobec siebie życzliwi, aby powstało lepsze społeczeństwo.

– Moim zdaniem to nie religia jest największym problemem, jaki mają Europejczycy z Turcją – mówi mi dr Sylvia Tiryaki, politolog z Ośrodka Badania Trendów Politycznych z Uniwersytetu Kultury w Stambule. – Z pewnością niechęć wobec islamu jest obecna w społeczeństwach, zwłaszcza w tych, gdzie jest duża liczba imigrantów z krajów muzułmańskich. To jest wykorzystywane dla celów polityki wewnętrznej. Politycy znają nastroje swoich wyborców i wykorzystują to, kiedy mają w tym interes. Ale to są zachowania czysto instrumentalne.

– Czy Turcy czują się Europejczykami? – pytam.

– To zależy, jak zdefiniujemy europejskość.

– Jeśli spytać Francuza, to powie: Jestem Francuzem i Europejczykiem, pewnie podobnie zachowa się Niemiec.

– Bo tak ich nauczono: że europejskość zawiera w sobie bycie Francuzem czy Niemcem. W tej chwili pojęcie europejskości praktycznie wyłącza poza siebie tureckość. Wielu polityków powtarza, że Turcja to nie jest Europa. Dlatego dla Turka czy Turczynki uznanie siebie za Europejczyka jest tak trudne.

– Czy Turcy mają dość starań o członkostwo w Unii?

– Rozgoryczenie było odczuwalne znacznie silniej kilka lat temu. Ostatnie dwa–trzy lata to raczej zobojętnienie. Turcy się przyzwyczaili, że niektóre rozdziały negocjacji nie mogą być otwarte, a te otwarte nie mogą być zamknięte bez spełnienia warunków, które są tak postawione, by nie można było ich zamknąć. Ale, moim zdaniem, sprawy europejskie nie odgrywają żadnej roli w polityce wewnętrznej Turcji. Na przykład letnie protesty na placu Taksim – wbrew temu, co sądzi wielu komentatorów – nie miały wymiaru międzynarodowego. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy rządu koncentrowali się na sprawach wewnętrznych. Owszem, to, co reprezentuje sobą Europa: szacunek dla praw człowieka, wolność słowa, demokracja – były obecne w tych protestach. Z drugiej strony Turcy niekoniecznie łączą tego typu postawę z Unią Europejską. Oni po prostu wierzą w te wartości, chcą, aby były one zakotwiczone w życiu kraju, potwierdzone prawem, ale niekoniecznie uważają, że Unia Europejska musi im w tym pomóc.

Pytam panią Tiryaki, co – jeśli nie religia – jest największym problemem związanym z Turcją z punktu widzenia przeciwników jej włączenia do Unii, państw takich jak Francja czy Niemcy.

– Myślę, że polityków niepokoi wielkość Turcji. Wiedzą, że integracja Turcji byłaby bardzo silnie odczuwana w Europie. To musiałoby diametralnie zmienić europejską politykę, a tego przywódcy dużych państw europejskich nie chcą.

Turcja jest dziś potęgą gospodarczą, kluczowym graczem politycznym na Bliskim Wschodzie, atrakcyjnym celem turystycznych wojaży – pozostając przy tym krajem kompletnie niezrozumiałym dla przeciętnego Europejczyka. Islam kojarzymy w ostatnich latach z przemocą – tymczasem w Turcji przez ostatnie lata republiki religijni muzułmanie byli praktycznie wyłączeni z życia publicznego, a symbolem laickości, nowoczesności i dążenia do europejskości była dla wielu Turków policyjna pałka i armatka wodna.

Dziś, po 11 latach sprawowania niemal nieskrępowanych rządów, AKP, partia wyrastająca z korzeni religijnych, próbuje – z dużym powodzeniem – pogodzić demokrację z islamem, a kluczową rolę odrywa w tym procesie premier, oskarżany o autorytaryzm i ukryte dążenie do wprowadzenie islamskiej teokracji. Chusta na głowie parlametarzystek albo próba zamykania koedukacyjnych akademików traktowana jest jak wstęp do rządów opartych na szarijacie i daje zgrabne alibi podejrzliwej Europie. Niektórzy widzą w Erdoganie wroga Ojca Narodu, Mustafy Kemala Atatürka, ale w rzeczywistości to premier jest dziś głównym strażnikiem zdobyczy republiki i demokracji, w której uczestniczą nie tylko zeświecczone i bogate elity, ale też muzułmańskie społeczeństwo. To za czasów Erdogana Kurdowie uzyskują prawa, o których wcześniej mogli tylko marzyć w więzieniach. Kiedyś to policja i armia biły muzułmanów i Kurdów, dziś policja i armia służą Erdoganowi. Widać to było doskonale latem, kiedy na placu Taksim pałowała tysiące antyrządowych demonstrantów.

– Na szczęście demokracja w Turcji nie zależy od jednego człowieka – mówi mi Cengiz Aktar. Erdogan jest u władzy od ponad dekady. Jest zmęczony, wykazuje wszystkie objawy wypalenia politycznego. W Turcji trwa proces transformacji, bez Erdogana te przemiany nie byłyby możliwe. To również dzięki niemu społeczeństwo tureckie się otworzyło, Erdogan prawidłowo wykorzystywał proces negocjacji z Unią dla powiększenia sfery wolności w Turcji. Ogromną aktywność wykazuje w tej chwili tureckie społeczeństwo obywatelskie. I nikt nie jest w stanie tego zmienić, nawet potężny, choć dziś zmęczony premier Erdogan.

– Ale on wygląda na odmłodzonego! Właśnie otworzył tunel pod Bosforem, Turcja kwitnie.

Nie, to już nie jest Erdogan z 2004 czy 2005 roku. Dziś jego postać strasznie dzieli społeczeństwo tureckie i tak mocno podzielone. W sprawach najważniejszych, takich jak pokój z Kurdami, brakuje mu wyobraźni. Nie wie, jak z nimi negocjować, zresztą on w ogóle nie umie negocjować, to jest polityk, który albo daje, albo zabiera. Nie ma też realnego przeciwnika. Opozycja jest bardzo słaba, wygląda to tak, jakby Turcja zmierzała w stronę autokracji, w której każda decyzja jest podejmowana przez jednego człowieka.

Zielony Stambuł, gniewny Stambuł

A jeśli chodzi o gospodarkę? – nie ustępuję.

– Nie jest tak dobrze, jak się wydaje. Owszem, dzięki rządom Erdogana wielu ludziom żyje się lepiej, jest on głównym architektem społeczeństwa konsumpcyjnego, które stworzyliśmy w Turcji. Miał szczęście, jeśli chodzi o otoczenie międzynarodowe. Europa znalazła się w kryzysie, pieniądze szukały nowych, dobrych rynków. Turcy chcieli się bogacić i konsumować. Jednak rząd nie dokonał zmian strukturalnych w kraju. Turcja znalazła się dziś w pułapce kraju o średnich dochodach – 10–12 tysięcy dolarów na głowę mieszkańca rocznie – i będzie miała bardzo poważne kłopoty z wyjściem w tej pułapki. Są problemy strukturalne z rynkiem pracy, system podatkowy jest niejasny, skomplikowany, niezbędny jest napływ zagranicznego kapitału dla sfinansowania projektów rozwojowych. Według dostępnych prognoz wzrost gospodarczy nie przekroczy trzech procent, a Turcja potrzebuje znacznie więcej. Zobaczymy, jak zareaguje na to wszystko elektorat, zwłaszcza że zaczynają się pojawiać problemy społeczne, takie jak bezrobocie.

Pytam, co zostało z protestów w sprawie zamknięcia parku Gezi.

– To był punkt zwrotny. Potężny rząd się zorientował, że może zostać postawiony pod ścianą, ludzie przestali się bać. Jednak najważniejszą zdobyczą protestów na placu Taksim było wyniesienie na poziom ogólnospołeczny kwestii ekologicznych. W tej chwili w Turcji trwa ponad 100 protestów ekologicznych. Przed Gezi nikt o czymś takim nie słyszał, po raz pierwszy ekologia stała się sprawą narodową.

– W takim samym stopniu jak niesprawiedliwość społeczna, prześladowania polityczne Kurdów, wolność słowa, brutalność policji?

– Tak. Protesty w sprawie likwidacji parku Gezi zwróciły uwagę na zagrożenia związane z tym nieograniczonych wzrostem, który stał się udziałem tureckiej gospodarki. Rozwojem, który ma społeczne i ekologiczne konsekwencje.

90 lat po powstaniu republika turecka jest jednym z najbardziej fascynujących krajów na świecie. Cokolwiek myślą o niej Europejczycy – a myślenie to oparte jest głównie na ignorancji – współczesna Turcja udowadnia, że islamskie społeczeństwo nie jest skazane na życie ani w permanentnej nędzy, ani pod batogiem wspieranego przez Zachód dyktatora. Latem tego roku na placu Takism młodzi Turcy pokazali, jak ogromny potencjał tkwi w tym narodzie. Nie da się go zdławić za pomocą brutalności policji, znacznie lepiej dla wszystkich byłoby uwolnić tę energię, której Turcja tak bardzo potrzebuje.

Jeden ze studentów Kültür Üniversitesi w Stambule zapytany przeze mnie, dlaczego Europejczycy boją się Turcji, powiedział: – Boicie się nas, bo jesteśmy młodzi i zdolni. Jest nas wiele, jesteśmy coraz lepiej wykształceni i dobrze pracujemy. Wy jesteście starzy i w nic nie wierzycie. Dlatego się nas boicie.

I po co Turcji Unia Europejska?

Plus Minus
Kataryna: Minister panuje, ale nie rządzi
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Niech żyje sigma!
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Tym bardziej żal…
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Syria. Przyjdzie po nocy dzień
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Jan Maciejewski: …ale boicie się zapytać