Śluby raweńskie

Niewinnie białe ściany kościoła są białymi plamami historii. Musiały tu być mozaiki lub malowidła. Teraz widzimy już tylko podręcznikową w swej typowości architekturę.

Publikacja: 24.01.2014 19:49

Red

Począwszy od końca IV wieku, pod naporem Germanów rodził się w okropnych bólach nowy, postrzymski świat. W Rawennie ten proces widoczny jest jak na dłoni.  Zmierzch antyku, napór barbarzyńskich, ale zlatynizowanych nieco Ostrogotów, wpływ orientalnego Bizancjum, straszliwy najazd Longobardów – wszystkie te tragedie odcisnęły wyraźne ślady w sztuce i architekturze.

Kolejnego dnia naszej wędrówki robi się późno. Nie możemy trafić, bo coś mi się pomyliło i poszedłem za znakami do św. Jana Chrzciciela. „San Giovanni Evangelista" czy „Baptista" – brzmi podobnie. A różnica olbrzymia, bo kamienny Chrzciciel jest o tysiąc lat starszy... Zły jestem, bo zaraz zamkną kościół na klucz. Tymczasem musimy przeciskać się przez znudzonych kazaniem uczestników ślubu i dyskretnie chować się za kolumnami. Dzięki ogołoceniu z malowideł kościół jaśnieje jak Partenon w słońcu, widziany od wewnątrz. Jest tylko biel – czysta świetlistość Nieba pod ciemnym stropem z dębowych belek. A niżej białe kwiaty dekorujące ławki. Ślub wygląda przepięknie, a panna młoda „jako ta lilia wodna" z psalmów Dawida.

Kapłan każe przejmująco. Nie wiem, co mówi, choć wiem, o czym – zapewne o miłości. Modulacja głosu perfekcyjna. Moja złośliwa część duszy przypomniała mi wierszyk Herberta, napisany pewnie pod wpływem zaburzeń wątroby po wysłuchaniu pobożnej „Homilii":

Na ambonie mówi tłusty pasterz

[...]

także woda z ust płynąca to nie Jordan.

Wiersz w swej pierwszej – obśmiewającej – części jest pewnie ogólnie niesprawiedliwy, bo na ogół kaznodzieje nie odklejają się aż tak zupełnie od rzeczywistości i nie prowadzą tak nachalnie owieczek w czeluście sentymentalizmu, jak jest w następnych zwrotkach:

bo dla księdza – proszę księdza – to jest wszystko takie proste

Pan Bóg stworzył muchę żeby ptaszek miał co jeść

Pan Bóg daje dzieci i na dzieci i na kościół

prosta ręka – prosta ryba – prosta sieć

„Pan Bóg da na dzieci!" – oto słodka wersja „chrześcijańskiego optymizmu". Panny młode, które z trudem przebijają się przez polską pogardę dla humanistycznej pracy, pewnie by szlag trafił, jakby im ksiądz coś takiego powiedział na ślubnym kazaniu. Przecież szczytem ich marzeń po doktoracie jest dostanie pracy z zapłatą godną sekretarki w komercyjnej firmie, a nie egzystencja na śmieciowej umowie w wydawnictwie.

Ludziom należy się na kazaniu prawda – to znaczy groza. Jeśli ktoś traktuje Ewangelię jak słodkie ciasteczko – sam sobie winien. Kiedyś do Boga odnosił cały świat, bo ludzie widzieli jego cudowność. Dziś jest bardzo, bardzo trudno. Natura została stechnicyzowana i nie jest obrazem Jego potęgi, tylko materiałem do przemiany i konsumpcji, a ludzkie czyny też rzadko są obrazem życia dzieci bożych. Jeśli dowodem na zbawienne wcielenie Syna Bożego jest dobry człowiek, to coraz ciężej o przekonujące dowody.

Partenon od podszewki

Wróciłem do bazyliki następnego ranka, kiedy dziewczyny poszły kupować prezenty i wino. Wczesnochrześcijański ślad jest mocno zatarty. Niewinnie białe ściany kościoła San Giovanni Evangelista są białymi plamami historii. Musiały tu być mozaiki lub malowidła. Teraz widzimy już tylko podręcznikową w swej typowości architekturę wczesnej bazyliki chrześcijańskiej z właściwymi dla Rawenny impostami nad kapitelami oraz apsydami na zakończenie naw. Imposty, czyli nasadniki, są ważne. To małe, odwrócone do góry nogami piramidki wbite w kapitele. Wszędzie się je tu spotyka. Dzięki takiemu „dwupiętrowemu" kapitelowi arkady niesione przez rząd kolumn są lżejsze i jakby ruchliwsze, a boczne ściany bardziej ażurowe. Kościół aż jaśnieje od światła i to przybliża go do dzisiejszej architektury, do współczesnej wrażliwości. Białe ściany rozpraszają słońce wdzierające się przez rząd licznych okien nawy głównej. Nawet nawy boczne, niższe i bardziej zacienione, nie pozwalają sobie wyobrazić, jak tu było tysiąc pięćset lat temu, za czasów Galli Placydii.

Odarcie z ozdób wydobywa walory bryły, funkcjonalność elementów i jaskrawo uwydatnia różnice między sanktuarium starożytnych bogów a chrześcijańskim domem bożym. Greckie świątynie podobne są do budowli z klocków. Panuje w nich równowaga brył i logika widzialnej konstrukcji: masywna kolumna dźwiga potężną kamienną belkę, a widoczny ciężar belkowania jest tak gigantyczny, że aż „wyciska" z kolumny zgrubienia: kapitel i bazę. Kolumna jest jakby nitem łączącym niebo z ziemią.

Rzymianie przewyższyli wszystkich starożytnych inżynierów, konstruując nieznane Grekom łuki, sklepienia i kopuły. Arkada jest genialnym pomysłem, można zastosować ją wszędzie. Przydatna przy budowie mostu, akweduktu, bramy, a nawet sklepienia – jeśli pęcznieje wszerz, tworząc beczkę. Most zapętlony w nieskończoność – to amfiteatr. Dzięki konstrukcyjnym możliwościom arkad powstały gigantyczne termy, bazyliki i świątynie. Drugim wynalazkiem Rzymian był beton. Dzięki odkryciu właściwości cementu jako spoiwa, zwłaszcza wiążącego w wodzie, możliwe było położenie solidnych fundamentów pod przęsła mostów, wznoszenie wielokilometrowych murów żwirowo-betonowych, tańszych od tych układanych z bloków skalnych, a także budowanie solidnych dróg – symbolu tej cywilizacji. Nic więc dziwnego, że trzeba było czekać tysiąc lat od upadku Cesarstwa, zanim w Europie przywrócono poziom rzymskiej techniki budowlanej. A jeśli chodzi o gęstość szlaków, to większa sieć bitych dróg pojawiła się dopiero w XIX wieku.

Wczesna bazylika chrześcijańska była nowością nieznaną starożytności i San Giovanni Evangelista może służyć za książkowy tego przykład. Wraz ze zmianą religii i mentalności przestała być domem Boga i stała się domem wiernych. Partenon, świątynia Ateny, był jej mieszkaniem i skarbcem, a ofiary dokonywano na zewnątrz. Teraz Bóg mieszkał już razem ze swymi wiernymi – wybranymi świadkami Jego dobroci, a pozaświątynny świat stał się tylko negatywem raju. Potrzebny był pojemny budynek. Dlatego za wzór posłużyła trójnawowa hala targowa z forum, w której zbierają się święci, to znaczy już zbawieni. Później ta kwestia gdzieś się rozmyła, ale pierwsi chrześcijanie mieli silne poczucie wybrania i uświęcenia, przeważające nad poczuciem grzeszności (bo przecież są zbawieni wolą Pana, niejako na kredyt, i teraz świątobliwe życie, pełne dobrych uczynków, powinno być konsekwencją wcześniejszej łaski i umiłowania, a nie próbą zasługi na nagrodę).

Święci na kredyt

Paweł Muratow („Obrazy Włoch"), który opisuje stan rzeczy sprzed pierwszej wojny światowej, żałuje, że żaden z kościołów Rawenny nie zachował kompletu starochrześcijańskich mozaik, tak jak to ma miejsce w Capella Palatina w Palermo czy w katedrze w Monreale. Za ten stan rzeczy obwinia zarówno liczne wojny barbarzyńskich okresów, jak i osiemnastowiecznych architektów dokonujących rujnujących przeróbek. Rzeczywiście. W San Apolinare Nuovo nie ma już niegdysiejszych mozaik prezbiterium, z kolei w San Vitale zachowały się tylko w prezbiterium i ołtarzowej apsydzie, ale kopuła i sklepienia galerii – to już jakieś nieciekawe malarstwo ścienne. Nawet nie wiem, z którego wieku, i nie chce mi się sprawdzać.

W Classe zachowało się jeszcze mniej, bo tylko apsyda. To jasne, że istnieją lepiej zachowane starochrześcijańskie kościoły niż te w Rawennie. Jeśli chciałem je zobaczyć, to po to, by przekonać się do sztuki układania mozaik. Te, które widziałem dotychczas – jak na fasadach katedr w Sienie i Orvieto – były czymś po prostu odpychającym, ewidentnym nieporozumieniem. Czy tylko z tego powodu, że wykonali je kiepscy artyści? A może patrzę na nie jak na nieudane malarstwo? Staram się znaleźć odpowiedź u Muratowa. Ostatecznie Paweł Pawłowicz, jako Rosjanin, wyrósł w atmosferze bizantyjskiej sztuki i może przedstawi silne argumenty?

Jeśli go dobrze zrozumiałem, to nieporozumienie polega na tym, że odrzuca mnie sztuczność tej sztuki, a to ona właśnie jest istotą kunsztu. Mozaika ma zdobić, a nie przedstawiać. Nie wolno jej imitować ruchu ani naśladować rzeczywistości – ma zwięźle przedstawiać symbolikę obrazów. Mozaika „nie powinna uchylać się od swego jedynego, bezpośredniego celu, którym jest zdobnictwo" – pisze Muratow. Dlatego wyżej ceni bizantyjskie mozaiki z San Vitale niż te starsze, silniej naznaczone rzymską starożytnością. Krótko mówiąc, trzeba patrzeć na nie bardziej jak na wzorzysty dywan z drogich kamieni niż na obraz. Rozumiem i pokornie przyjmuję. Ale serce nie czuje.

Apolinary – ceremonialny męczennik

Zamieszkaliśmy nie w Rawennie, ale w Classe, starym porcie zbudowanym jeszcze za Boskiego Augusta. Obok tej świątyni przejeżdżamy codziennie, dojeżdżając parę kilometrów do centrum Rawenny. Widujemy jej potężną sylwetkę i wysoką kampanilę, coraz bardziej ażurową u góry, ale dopiero dziś zjechaliśmy z drogi szybkiego ruchu, by zajrzeć do wnętrza. Kościół jest późniejszy niż Mauzoleum Galii Placydii, a nawet San Vitale. To widać.

Koncha w kościele św. Apolinarego in Classe, wypełniona gigantyczną mozaiką, jest dowodem na śmierć wpływów klasycznego malarstwa. W samym centrum stoi nieruchomy święty w liturgicznych szatach, szczelnie zasłaniających całe ciało z wyjątkiem twarzy i dłoni ułożonych w rytualnym geście. Po jednej i drugiej stronie, na szmaragdowej łące w karnym szeregu umieszczono owce, kamienie i drzewa. Są identyczne jak banany znormalizowane przez brukselskich biurokratów lub wcieleni do wojska rekruci. To nie jest sztuka przedstawiająca ludzi i zwierzęta, tylko instrukcja obsługi osiągania zbawienia wiecznego, pełna znaków i symboli. Niżej, w złocistej zieloności widać ziemię. Wyżej króluje złociste niebo z wmontowanym gwiaździstym kołem otaczającym gigantyczny krzyż. Wykład prawd wiary jest sztywny jak sztachety wiejskiego płotu, który pozłocił przelatujący archanioł.

Wczesnobizantyjska sztuka odchodzi od antyku i orientalizuje się, a to znaczy, że rysunkiem ludzi i zwierząt rządzić zaczyna upodobanie do dekoracji, które nagina postacie do swoich potrzeb. Bo to już nie są ludzie i zwierzęta, tylko  niezindywidualizowane alegorie. Najlepszy dowód, że owieczki przypominają nieco zgeometryzowane smoki z babilońskiej Bramy Isztar w berlińskim muzeum. Tam fantastyczne zwierzęta, identycznie wyciśnięte w formie na glinę, wybarwione, wypalone w piecu i naklejone na mur – tworzą kolorową procesję. Kolorowe kafle czy kamienie układają się we wzór; jeszcze figuralny, ale już odcieleśniony, nieruchomy, pozbawiony życia. To nie jest już malarstwo, lecz zgeometryzowana grafika. Spieramy się z Kasią, do czego najbardziej podobne są owieczki. Ona twierdzi, że to lamy. Ja obstawiam, że wikunie. To też lamy, tylko drobniejsza rasa – inkaskie „kozy" pasące się na andyjskich wyżynach.

Święty Apolinary nie jest konkretnym człowiekiem, który został umęczony na przedmieściach Rawenny w porcie Classis, tylko kapłanem i męczennikiem „w ogóle"; jest on przedstawicielem zbawionego świata, tak jak sklonowane owieczki reprezentują apostołów, a równo przycięte drzewka i rachityczne krzaczki oznaczają ziemię. Aby rozpoznać triumfującego męczennika, konieczny był podpis: „Sanctus Apolinaris". Ta mozaika nie przedstawia pasterza prowadzącego swą owczarnię w Dniu Sądu, lecz rytmicznie dyktuje ceremonialną opowieść o zbawieniu przez pośrednika – patrona, który się wstawi. Wielka przyjemność dla oka, ale jeszcze lepszy materiał dla strukturalistów – teoretyków literatury lub kultury – rozważających relację między znakiem i znaczeniem.

Na łuku tęczowym pozostałe owce bliźniaczki (zapewne apostołowie) podążają ku wzniesieniu, na którym króluje Pantokrator w towarzystwie apokaliptycznych bestii reprezentujących ewangelistów. Jest to orientalny prorok o zbyt wielkich oczach i zbyt krótkiej szyi, otoczony różową mandorlą na tle apokaliptycznego nieba dopalającego się jak nikaraguańska wioska o zmierzchu. Wszystkie postacie ludzi i zwierząt są płaskie, nieruchome i składają się z obrysu wypełnionego kolorem.

Wiem, że z tak zwanego naukowego punktu widzenia ta cała litania zarzutów jest nic niewarta, chociaż mówię prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Moje argumenty wzięte są z innej epoki, skrojone według innych kryteriów i wiele mówią o przeświadczeniach oglądającego, a niemal nic o cudownym pięknie mozaik u św. Apolinarego. Widzę, że są utkane z tęczy, ale dekoracyjność mnie nudzi, tak jak urzeczenie drogimi kamieniami, tak ważnymi dla ludzi tamtej epoki. Drogocenne kryształy budziły powszechne pożądanie, tak jak złoto, i może dlatego przewodnik wylicza liczbę 99 złotych gwiazd na świątynnym niebie. Rozumiem, że blask złota przypominał słońce, a nawet Boga samego. Rozumiem, ale nie czuję, nie potrafię mentalnie zaakceptować. Zawiłe, pozbawione prostoty i naturalności kształty oraz połyskliwy brak swobody miałyby być radością raju? To dobre dla poddanych cesarza, ale nie dla wolnego ducha. Cudowna zieleń raju i nieskazitelna biel zbawionych owieczek szkli się martwa jak afrykański motyl w gablotce: piękny, ale obcy.

I dopiero przy wyjściu, kiedy jednym rzutem oka ogarniam rytm ukośnie prążkowanych kolumn, ciemnych belek drewnianego sklepienia i złotozielony dywan absydy, dopiero wtedy widok zupełnie pustej hali kościoła urzeka mnie spokojnym marszem do nieba. Kiedy przestały być ważne szczegóły, ukazała się dla mnie potęga całości. Nagle, zupełnie przypadkiem, przypominam sobie wiersz Różewicza. To oczywiste, że chodzi o świętego Apolinarego z Classe:

Rawennę dziś widziałem

we śnie

w okrągłym niebie

białe baranki

na zielonej łące

światło płynęło

przeze mnie

złociste

lacrima Christi.

Poeta, który zaczynał od bluźnierczych wierszy, w późnym okresie swego życia nie oparł się magii tego miejsca. I cóż z tego, że we śnie? A kiedy mamy przyzywać nasze marzenia?

Las pełen widziadeł

Wychodzimy na plac przed świątynią. Szopa bazyliki nieco urozmaicona triforium olbrzymiego okna. Na dole masywna i brzydka loggia jako coś w rodzaju narteksu albo innego przedsionka dla kandydatów na chrześcijan. Dookolna murawa skrywa nieodkryte skarby. Kiedyś przyjdą tu archeolodzy i zamiast zatrąbić jak archanioł na Sąd Ostateczny, wskrzeszą tysiące stell, posągów i innych kamieni, jako że cała okolica była przez dobre półtora tysiąca lat cmentarzem; najpierw pogańskim, potem chrześcijańskim.

Nieopodal stoi okrągła kampanila, a przed nią w cieniu drzew Boski August pozdrawia nas dłonią – założyciel portu i miasta. Kampanila nie została zburzona w czasie ostatniej wojny ani przez Niemców, którzy używali jej jako wieży obserwacyjnej, ani przez bomby aliantów. Świeci okolicy jak latarnia morska, połyskując siatką żółtych i czerwonych cegieł. Cynamonowy Święty Apolinary stoi w morzu zieleni jak statek na redzie. Dalej, na horyzoncie majaczy pas piasku, sosnowy las na diunach, rzadkie domy i niebieska płaskość Adriatyku zlana z błękitem nieba. Włoskie pinie kształtem bardziej przypominają gigantyczne brokuły niż polskie sosny, ale są bardziej zwiewne i jeszcze wyraźniej ciemnoseledynowe. Takiej sielskości nie można przyzywać bezkarnie. Przecież to sławny las – Pineta di Classe – ulubione miejsce spacerów Dantego i konnych przejażdżek Byrona. Boccaccio opowiada, jak Nastagio degli Onesti – odrzucony zalotnik – zobaczył w nim nagą kobietę ściganą przez psy i myśliwych. Botticelli namalował tę scenę chyba nie z natury.

Wsiadamy do samochodu. Nie będziemy kusić wyroczni i pytać o przepowiednię. Dziś inne jawią się lęki. Boję się, że zobaczę wille nowobogackich zamiast leśnych widziadeł Nastaglio, które przecież skończyły się happy endem: jego ukochana, poruszona marą, oddała mu rękę.

Autor jest dziennikarzem i publicystą. Studiował fizykę, polonistykę i filozofię na UJ. W PRL był działaczem opozycyjnym, jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie

Począwszy od końca IV wieku, pod naporem Germanów rodził się w okropnych bólach nowy, postrzymski świat. W Rawennie ten proces widoczny jest jak na dłoni.  Zmierzch antyku, napór barbarzyńskich, ale zlatynizowanych nieco Ostrogotów, wpływ orientalnego Bizancjum, straszliwy najazd Longobardów – wszystkie te tragedie odcisnęły wyraźne ślady w sztuce i architekturze.

Kolejnego dnia naszej wędrówki robi się późno. Nie możemy trafić, bo coś mi się pomyliło i poszedłem za znakami do św. Jana Chrzciciela. „San Giovanni Evangelista" czy „Baptista" – brzmi podobnie. A różnica olbrzymia, bo kamienny Chrzciciel jest o tysiąc lat starszy... Zły jestem, bo zaraz zamkną kościół na klucz. Tymczasem musimy przeciskać się przez znudzonych kazaniem uczestników ślubu i dyskretnie chować się za kolumnami. Dzięki ogołoceniu z malowideł kościół jaśnieje jak Partenon w słońcu, widziany od wewnątrz. Jest tylko biel – czysta świetlistość Nieba pod ciemnym stropem z dębowych belek. A niżej białe kwiaty dekorujące ławki. Ślub wygląda przepięknie, a panna młoda „jako ta lilia wodna" z psalmów Dawida.

Kapłan każe przejmująco. Nie wiem, co mówi, choć wiem, o czym – zapewne o miłości. Modulacja głosu perfekcyjna. Moja złośliwa część duszy przypomniała mi wierszyk Herberta, napisany pewnie pod wpływem zaburzeń wątroby po wysłuchaniu pobożnej „Homilii":

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał