Szekspir nigdy w Weronie nie był i nie miał pojęcia, jak wyglądała. Prawdę mówiąc, wyobrażał sobie, że w tym egzotycznym mieście, zamiast spacerować ulicami, podróżuje się gondolą po kanałach jak w Wenecji, do której miasto w czasach wielkiego dramaturga należało... Zresztą w elżbietańskim teatrze nikt prawdą historyczną się nie przejmował i dlatego w „Juliuszu Cezarze" zegar bije na wieży godzinę, a w „Opowieści zimowej" Czechy leżą nad morzem. Szekspir, powołując się na średniowieczne kroniki, nie zadał sobie trudu, by nawiązać do historycznych postaci lub miejsc. Od czasów romantyków pisarze nie przegapiali takiej okazji.
Podobnie jest z prawdopodobieństwem akcji. Żeby uśmiercić kochanków, ojciec najpierw musi nagle wpaść na pomysł natychmiastowego wydania córki za mąż (choć niedawno uważał, że jest za młoda na taki krok) oraz zmienić zdanie co do sposobu obioru kandydata na męża (Szekspir jakby zapomina, że w pierwszym akcie ojciec Julii uzależnia wybór od decyzji córki). Mało tego – list do Romea nie może być doręczony z powodu epidemii (!) i pomyłkowego przetrzymania posłańca. Albo ta cała śmieszna i zielarska chemia pozorująca śmierć... Na dodatek nieznośnie wyolbrzymiany strach przed rodzicami, konieczny jedynie ze względów konstrukcyjnych, którego podstawową, choć mało przekonującą funkcją jest uprawdopodobnienie przebiegu wydarzeń. Prawdę mówiąc, nawet Szekspir czasami się w tym plącze.
Zauważmy: młodzi są po ślubie kościelnym, i to skonsumowanym, a więc ważnym, czyli klamka zapadła. Na dodatek starszyzna wcale nie jest krwiożercza ani nie ma młodzieńczo rozpalonych głów skłonnych do ulicznych burd i awantur – przykładem stary Capuletti, który na balu u siebie w domu rozpoznaje niezaproszonego Romea i zabrania Tybaldowi go skrzywdzić, a nawet wyraża się o chłopcu niezwykle pochlebnie. Toteż pojednanie rodów, które dopiero w obliczu tragedii idą po rozum do głowy, jest zakończeniem niewynikającym z logiki wydarzeń, bo logika prawdopodobieństwa w ogóle nie istnieje, a tylko diabeł wyskakuje z pudełka, aby doszło do przejmującej katastrofy.
Średniowieczne miasto
Romeo i Julia kochają się w „średniowiecznej" Weronie, a rody żyją w śmiertelnym skłóceniu. Oczyma wyobraźni staramy się zobaczyć tylko budynki sprzed XV wieku. Włoskie miasto we wczesnym średniowieczu było zazwyczaj systemem małych fortec – wież mieszkalnych lub domów umocnionych basztą. Skoligacone ze sobą rody zajmowały całe kwartały czy też dzielnice, tworząc mniej czy bardziej zwarte całości, nad którymi górują wieże obronne. Im większa i potężniejsza wieża – tym większe znaczenie, prestiż i potęga klanu. Z daleka miasto wyglądało jak kamienny jeż, ale myliłby się widz, który by myślał, że to ufortyfikowanie skierowane jest przeciw zewnętrznym wrogom. Przeciwnie – służyło nieustannej wojnie domowej i zdobyciu przewagi nad sąsiadami w ciągłej walce gibelinów z gwelfami, czyli zwolennikami władzy cesarza ze stronnikami papieża. Cała polityka włoska została naznaczona tym sporem. Szekspir albo nie wie, na czym polegały mieszczańskie swary średniowiecza, albo uważa, że jego odbiorcy nic na ten temat nie zrozumieją, więc zastępuje polityczny podział miasta prywatną niechęcią rodów. A może po prostu uważa, że prywatne namiętności są silniejsze?
W Weronie obronnych domostw średniowiecza zachowało się niewiele, podobnie jak we Florencji, Sienie czy Bolonii. Dlaczego? Po faktycznym uwolnieniu się od Świętego Cesarstwa miejskie komuny okrzepły pod rządami lokalnych władców-wojowników lub miejscowej oligarchii bankierów. W Weronie Scaligerów czy we Florencji Medyceuszy, a więc w miastach, w których jakaś frakcja zdobywała zdecydowaną przewagę, panujący ustawowo ograniczali wysokość prywatnych baszt, a większość kazali zburzyć. Aby wprowadzić jaki taki porządek, władcy ograniczają prawo do niczym nieskrępowanych zamieszek i burd ulicznych, a miejskie minizamki zastępuje architektura pałacowa. Dziś, aby zobaczyć, jak wyglądało każde włoskie miasto w – dajmy na to – XIII wieku, turyści jadą do San Gimignano. To niewielkie miasteczko na wzgórzu zachowało 11 wież mieszkalnych skupionych na niewielkiej przestrzeni, przez co z daleka przypomina drucianą szczotkę do włosów albo miniaturowy Manhattan sprzed 9/11. I pomyśleć, że w średniowieczu miało ich ponad sto!
Awantura ?na Targu Warzywnym
Jaką Weronę zamieszkiwali bohaterowie tragedii, gdyby akcja toczyła się – dajmy na to – w 1400 r.? Co ze średniowiecznego miasta zachowało się do dzisiaj? Gdzie się zaczęła pierwsza scena „Romea i Julii", gdyby odbywała w rzeczywistej Weronie? Na pewno nie na Piazza Dei Signori, bo chociaż to był niegdyś główny plac miasta, to chłopcy chyba nie byli tacy głupi, aby dobywać szpad i sztyletów przed gotycką potęgą Palazzo del Capitano, a więc siedzibą ówczesnej policji. Obok zresztą stoi Palazzo degli Scaligeri, czyli siedziba szekspirowskiego „Księcia", który nosi fantazyjne imię Escalus, bo Szekspir nie wykorzystał żadnego historycznego imienia rodu Della Scala, typu Masino, Albino, Cangrande czy Cansignorio.
Nie. To zbyt niebezpieczne miejsce na wszczynanie awantur. Jeszcze dziś z grobowców Scaligerich spoglądają kamienne posągi średniowiecznych władców o sercach równie marmurowych jak ich spojrzenia. Pod ich dumnym okiem przez 125 lat nikt nie ośmielał się dobywać broni. Zresztą każdy przewodnik ci powie, że nadbrzeżny zamek Castelvecchio nie tylko bronił miasta, ale również trzymał je w szachu.