Miłość w Weronie

Na drogę biorę „Romea i Julię". Będziemy zwiedzać miasto, udając, ?że wierzymy w turystyczną hucpę, i pójdziemy śladami kochanków. ?Jak walentynki, to walentynki...

Publikacja: 08.02.2014 00:56

Red

Szekspir nigdy w Weronie nie był i nie miał pojęcia, jak wyglądała. Prawdę mówiąc, wyobrażał sobie, że w tym egzotycznym mieście, zamiast spacerować ulicami, podróżuje się gondolą po kanałach jak w Wenecji, do której miasto w czasach wielkiego dramaturga należało... Zresztą w elżbietańskim teatrze nikt prawdą historyczną się nie przejmował i dlatego w „Juliuszu Cezarze" zegar bije na wieży godzinę, a w „Opowieści zimowej" Czechy leżą nad morzem. Szekspir, powołując się na średniowieczne kroniki, nie zadał sobie trudu, by nawiązać do historycznych postaci lub miejsc. Od czasów romantyków pisarze nie przegapiali takiej okazji.

Podobnie jest z prawdopodobieństwem akcji. Żeby uśmiercić kochanków, ojciec najpierw musi nagle wpaść na pomysł natychmiastowego wydania córki za mąż (choć niedawno uważał, że jest za młoda na taki krok) oraz zmienić zdanie co do sposobu obioru kandydata na męża (Szekspir jakby zapomina, że w pierwszym akcie ojciec Julii uzależnia wybór od decyzji córki). Mało tego – list do Romea nie może być doręczony z powodu epidemii (!) i pomyłkowego przetrzymania posłańca. Albo ta cała śmieszna i zielarska chemia pozorująca śmierć... Na dodatek nieznośnie wyolbrzymiany strach przed rodzicami, konieczny jedynie ze względów konstrukcyjnych, którego podstawową, choć mało przekonującą funkcją jest uprawdopodobnienie przebiegu wydarzeń. Prawdę mówiąc, nawet Szekspir czasami się w tym plącze.

Zauważmy: młodzi są po ślubie kościelnym, i to skonsumowanym, a więc ważnym, czyli klamka zapadła. Na dodatek starszyzna wcale nie jest krwiożercza ani nie ma młodzieńczo rozpalonych głów skłonnych do ulicznych burd i awantur – przykładem stary Capuletti, który na balu u siebie w domu rozpoznaje niezaproszonego Romea i zabrania Tybaldowi go skrzywdzić, a nawet wyraża się o chłopcu niezwykle pochlebnie. Toteż pojednanie rodów, które dopiero w obliczu tragedii idą po rozum do głowy, jest zakończeniem niewynikającym z logiki wydarzeń, bo logika prawdopodobieństwa w ogóle nie istnieje, a tylko diabeł wyskakuje z pudełka, aby doszło do przejmującej katastrofy.

Średniowieczne miasto

Romeo i Julia kochają się w „średniowiecznej" Weronie, a rody żyją w śmiertelnym skłóceniu. Oczyma wyobraźni staramy się zobaczyć tylko budynki sprzed XV wieku. Włoskie miasto we wczesnym średniowieczu było zazwyczaj systemem małych fortec – wież mieszkalnych lub domów umocnionych basztą. Skoligacone ze sobą rody zajmowały całe kwartały czy też dzielnice, tworząc mniej czy bardziej zwarte całości, nad którymi górują wieże obronne. Im większa i potężniejsza wieża – tym większe znaczenie, prestiż i potęga klanu. Z daleka miasto wyglądało jak kamienny jeż, ale myliłby się widz, który by myślał, że to ufortyfikowanie skierowane jest przeciw zewnętrznym wrogom. Przeciwnie – służyło nieustannej wojnie domowej i zdobyciu przewagi nad sąsiadami w ciągłej walce gibelinów z gwelfami, czyli zwolennikami władzy cesarza ze stronnikami papieża. Cała polityka włoska została naznaczona tym sporem. Szekspir albo nie wie, na czym polegały mieszczańskie swary średniowiecza, albo uważa, że jego odbiorcy nic na ten temat nie zrozumieją, więc zastępuje polityczny podział miasta prywatną niechęcią rodów. A może po prostu uważa, że prywatne namiętności są silniejsze?

W Weronie obronnych domostw średniowiecza zachowało się niewiele, podobnie jak we Florencji, Sienie czy Bolonii. Dlaczego? Po faktycznym uwolnieniu się od Świętego Cesarstwa miejskie komuny okrzepły pod rządami lokalnych władców-wojowników lub miejscowej oligarchii bankierów. W Weronie Scaligerów czy we Florencji Medyceuszy, a więc w miastach, w których jakaś frakcja zdobywała zdecydowaną przewagę, panujący ustawowo ograniczali wysokość prywatnych baszt, a większość kazali zburzyć. Aby wprowadzić jaki taki porządek, władcy ograniczają prawo do niczym nieskrępowanych zamieszek i burd ulicznych, a miejskie minizamki zastępuje architektura pałacowa. Dziś, aby zobaczyć, jak wyglądało każde włoskie miasto w – dajmy na to – XIII wieku, turyści jadą do San Gimignano. To niewielkie miasteczko na wzgórzu zachowało 11 wież mieszkalnych skupionych na niewielkiej przestrzeni, przez co z daleka przypomina drucianą szczotkę do włosów albo miniaturowy Manhattan sprzed 9/11. I pomyśleć, że w średniowieczu miało ich ponad sto!

Awantura ?na Targu Warzywnym

Jaką Weronę zamieszkiwali bohaterowie tragedii, gdyby akcja toczyła się – dajmy na to – w 1400 r.? Co ze średniowiecznego miasta zachowało się do dzisiaj? Gdzie się zaczęła pierwsza scena „Romea i Julii", gdyby odbywała w rzeczywistej Weronie? Na pewno nie na Piazza Dei Signori, bo chociaż to był niegdyś główny plac miasta, to chłopcy chyba nie byli tacy głupi, aby dobywać szpad i sztyletów przed gotycką potęgą Palazzo del Capitano, a więc siedzibą ówczesnej policji. Obok zresztą stoi Palazzo degli Scaligeri, czyli siedziba szekspirowskiego „Księcia", który nosi fantazyjne imię Escalus, bo Szekspir nie wykorzystał żadnego historycznego imienia rodu Della Scala, typu Masino, Albino, Cangrande czy Cansignorio.

Nie. To zbyt niebezpieczne miejsce na wszczynanie awantur. Jeszcze dziś z grobowców Scaligerich spoglądają kamienne posągi średniowiecznych władców o sercach równie marmurowych jak ich spojrzenia. Pod ich dumnym okiem przez 125 lat nikt nie ośmielał się dobywać broni. Zresztą każdy przewodnik ci powie, że nadbrzeżny zamek Castelvecchio nie tylko bronił miasta, ale również trzymał je w szachu.

Musiało to być raczej niedaleko domu Capulettich, zapewne na Piazza delle Erbe, gdzie wszyscy codziennie musieli się spotykać. Tak jest do dzisiaj. Wśród eleganckich straganów kręcą się miejscowi i turyści, których głowy wychylają się zza wielkich piramid świeżych melonów, pomarańcz, cytryn i wszelkich warzyw, jakie oferuje region Veneto, będący wielkim ogrodem. Plac Ziół czy też Warzywny to – wbrew nazwie – coś więcej, bo obecnie sprzedaje się tu nie tylko owoce i warzywa, ale wszystko, co może zachwycić turystów, których jest teraz więcej niż rdzennych mieszkańców miasta. Tutejsze wino Valpolicellę kupuje się w zgrzewkach: czerwone gronowe w trójpakach.

Tak. To na pewno Piazza delle Erbe. Samson, sługa Capulettich, widząc służących Montecchich, pyta kolegę Grzegorza, jak zacząć bójkę, aby „było na nich", i wykonuje obraźliwe gesty, prowokując zwadę. Takie domniemanie to czysto turystyczna zabawa, bo przecież w Teatrze The Globe nawet dekoracji nie było, a tabliczka z napisem „plac", „dom Julii" czy „krypta" wystarczała za scenografię, resztę pozostawiając wyobraźni widza. Więc jeśli chłopcy wałęsali się po placu, wałkoniąc się i szukając rozrywki, to musieli nadejść od Via Cappello, mijając po drodze misternie wykuty w marmurze edykuł, mając po lewej ręce dom towarowy. Może nawet szli, korzystając z chłodu podcieni? Wszak akcja toczy się w połowie lipca.

Dzisiaj plac wygląda inaczej, bo zatracił swój średniowieczny wystrój. Jedyną pozostałością jest romański Domus Mercatorum, zbudowany za czasów Alberta I Scaligera, w roku 1301. Masywny budynek średniowiecznego domu handlowego i zarazem kupieckiej giełdy z potężnym narożnym filarem z białego kamienia nabiera niespodziewanej lekkości, bo zewnętrzna ściana budynku została cofnięta i cały parter przepruty jest delikatnymi kolumnami, na których wspierają się biało-czerwone łuki podcieni (jesteśmy na południu, więc urbanista i architekt musi dbać o wykreowanie publicznego cienia). Wyżej, na piętrze, ten sam ciąg biało-czerwonych, ceglano-kamiennych łuków osłaniających wielkie, podwójne okna. Całość zwieńczona krenelażem. Biało-czerwone ostrza krenelażu, zarys okien i podcieni jaskrawo odbijają się od ciemnobrązowej ściany, tworząc nastrój jakby trochę orientalno-arabskiej lekkości.

Po drugiej stronie placu do ratusza przylega wieża Lambertich, której kolejne piętra dowodzą, że budowano ją przez lat czterysta, poczynając od 1172 roku. Ona także – jak większość średniowiecznych budynków – nabiera lekkości dzięki przeplataniu białego kamienia i czerwonej cegły, co powoduje, że do mniej więcej jednej trzeciej wysokości wygląda jak murowana reklama Klubu Sportowego Cracovia.

Reszta placu jest późniejsza – renesansowa lub barokowa – nawet jeśli budynek jest starszy. Biało-czerwony średniowieczny Palazzo del Comune, czyli ratusz, niejaki Barbieri zabudował neoklasyczną fasadą – cudowny pomysł XIX-wiecznych dekoratorów. Jeśli pójdziemy wzdłuż fasady Domu Mazzanti, pokrytej mitologicznymi freskami Cavallego, dotrzemy do północno-zachodniej pierzei placu, zamkniętej barokowym Palazzo Maffei. Do Palazzo Maffei, którego w czasach akcji sztuki nie było, przylega Torre del Gardello. Tak, tę wieżę młodociani chuligani musieli widzieć przed sobą, bo powstała w 1370 roku za Consignoria Scaligera. Sam środek placu zajmuje wytworna fontanna, zbudowana z rzymskich pozostałości: na cokole króluje Madonna wzniesiona w 1368 roku – rzymska rzeźba, której dodano metalową koronę jako Królowej Nieba. Jest tu trochę miejsca na bójkę, więc awantura mogłaby się rozpocząć właśnie tutaj.

Rozkoszne gruchanie Romea i Julii bierze się stąd, że Romeo z powodu jednej rozmowy na balu u Capulettich w okamgnieniu przestaje usychać z nieodwzajemnionej miłości do Rozalindy i zakochuje się w cudnej córce gospodarzy. Namówiony przez koleżków, którzy chcą spłatać figla i potajemnie zabawić się we wrogim domu, idzie na bal do Capulettich, by spotkać przedmiot swych westchnień, dla którego „umiera z miłości". Ale nawet nie wiemy, czy Rozalinda tam była czy nie, bo autor nie pofatygował się nas poinformować o jej obecności. W zamian za to Szekspir raczy nas wodnistą sceną „zakochania się od pierwszego wejrzenia" dzieci zwaśnionych rodów. Potem słyszymy, jak Julia zwierza się księżycowi, a Romeo wdrapuje się po winorośli na balkon. Gdyby wierzyć specom od turystyki i na serio wziąć dom przy via Capelli 23 za siedzibę Capulettich, Romeo musiałby najpierw sforsować trzymetrową bramę, bo balkon wychodzi na wewnętrzny dziedziniec kamienicy...

Teraz są tu kłódki zapięte na kracie bramy, napisy na ścianach, z którymi walczy magistrat, wlepiając słone mandaty, a obok pamiątki, coca-cola i zapiekanki. Brązowy posąg Julii, którego dotknięcie przynosi szczęście, ma wyszlifowane na złoto piersi, bo to właśnie dotknięcie sutka zapewnia powodzenie w miłości. Nad wszystkim góruje balkon dobudowany w 1936 r. Po wejściu z podwórza zwiedza się mieszczańską kamienicę z XV wieku. Niegdyś należała do rodu Capellich. Capelli czy Capuletti – nie jesteśmy w aptece. Przecież to i tak po włosku, a poszukiwaczki szczęśliwej miłości przyjechały z Niemiec, Anglii, a także z dalekiej Ameryki i Japonii. Cały świat ogląda w domu trochę mebli i mozaik kiepsko imitujących średniowieczny dom patrycjusza. W porównaniu z prawdziwym muzeum wnętrz, jakim jest Palazzo Davanzati we Florencji – bryndza, czyli nędza galicyjska. Inna rzecz, że goście nie po naukę tu przyszli, lecz starają się złapać chimerę hollywoodzkiej muzy.

Stoimy na podwórzu twarzą do przepięknej ceglanej ściany o fakturze średniowiecznego gobelinu. Tłum. Setka bladawych Julii chce zwiedzić „średniowieczny dom" i zrobić sobie zdjęcie na najsławniejszym balkonie miłości. Moja córka Zuzia i jej koleżanka Joasia wychodzą na balkon. Mamy czas na krótką sesję zdjęciową, bo wprawdzie jest kolejka, ale mniejsza niż latem. W sezonie nie ma warunków, by zrobić sobie zdjęcia pojedynczo, i Julie jak kwiaty w wazonie kwitną na balkoniku miłości. Która nie może się dopchać – staje w jakimś oknie o pięknych, gotyckich kształtach. Zachwycony tłum Romeów strzela fotki. Podobnie czynią tatusiowie, których nikt już o pozwolenie na seks nie pyta.

Namiętność i gra

Muszę się przyznać: kocham Julię! Więcej, ja ją uwielbiam i podziwiam. Że jest piękna – muszę wierzyć na słowo, ale prawdę rzekłszy, nie jej uroda mnie fascynuje, lecz pełnia świadomej kobiecości. Skąd ta wiedza u 14-latki? Tej tajemnicy Szekspir nie zdradza. Domyślać się jedynie można, że matka natura ją wyposażyła, a piastunka Marta – to cudne babskie zwierzę – nie dopuściła do zaniku owych przyrodzonych instynktów (Marta to moja druga ulubiona bohaterka tej sztuki i niekoniecznie dlatego, że – jak powiada – „strzegła swej cnoty aż do skończenia lat dwunastu"). Dzięki zdrowemu podejściu zarówno bohaterki, jak i otoczenia miłość Julii nie jest ani ckliwa, ani sentymentalna, ani literacka, ani „dziewczęca" (w znaczeniu, jakie nadają temu słowu mamusie grzecznych panienek). Julia jest dojrzała, namiętna i stanowcza. To kobieta świadoma swych pragnień, a jej miłość to wulkan szalonych i gotowych na wszystko uczuć, które potrafią podporządkować sobie rozum i wolę. Nie pasuje ani do kiczowatości akcji, ani do Romea małolata, którego sobie wzięła na wychowanie.

Romeo przeciwnie – musi jeszcze dojrzeć. Śmierć nie dopuści, by wyrósł na mężczyznę. Szkoda. Chociaż może lepiej, że umarł, bo to był w gruncie rzeczy dobry i grzeczny chłopiec, więc mógłby się zbłaźnić w tym świecie rządzonym przez dzikie męskie i babskie instynkty. Biedak zachowuje się, jakby był wychowany przez współczesne feministki w duchu political correctness i był – za przeproszeniem – co najwyżej „kulturowym mężczyzną". Krótko mówiąc, Romeo to nie mężczyzna, tylko coś w rodzaju chińskiej podróbki.

A Julia kocha, ale jej namiętność nie głuszy ani inteligencji, ani silnej woli. Wie również, że miłość jest także grą. Grą, którą trzeba wygrać w imię wspólnego szczęścia. Nie chodzi tylko o niestałość uczuć niedojrzałych chłopców, ale o zapasy z wrogim światem.

Czy ty mnie kochasz? Wiem, że odpowiesz „tak",

A ja uwierzę; a jednak przysięgi

Czasem się łamie. Przysłowie powiada,

że wiarołomstwo kochanków rozśmiesza

Jowisza w niebie. Romeo, najmilszy,

Jeśli mnie kochasz, powiedz mi to szczerze.

Jeśli masz mnie za zbyt łatwy podbój,

zrobię wyniosłą minę i na złość

Będę cię zmuszać do dalszych zalotów;

Ale naprawdę nie mam na to chęci.

Przepisałbym całą „scenę balkonową" – tak jest pyszna i tyle sprawia mi radości. Jestem zakochany w szczerości, odwadze i samoświadomości Julii. To ona nadaje ton rozmowie, powstrzymuje dziecinnego Romea od prawienia głupstw. To ona wypełnia swą bogatą i dojrzałą osobowością całą przestrzeń ogrodu. Każde poruszenie jej serca, każda zmiana odcienia jej nastroju, każdy wybuch jej namiętności przytłacza Romea i prowadzi go do celu przez nią wyznaczonego. Otwartość Julii wynika z jej poczucia siły, jaką czerpie z akceptacji swojej namiętności. To Julia wybiera sobie Romea i to Julia podejmuje decyzję o małżeństwie, a nawet wyznacza termin ślubu: na następny dzień. Bo niby na co miała czekać?

Julia od początku wie, co robi, jakie ponosi ryzyko i jaka jest stawka w tej grze. Wybrała, jak na dorosłą osobę przystało. Cóż, zdarzają się nam niewłaściwe inwestycje w życiu... Zresztą już w trzecim akcie wie, że można przegrać. Na wiadomość o śmierci kuzyna, którego zabicie jest przyczyną wygnania Romea z miasta, Julia widzi, że w rozgrywce miłości ze śmiercią „czerwone" pionki przegrywają, a wygrywają „czarne":

Umrę dziewicą i zarazem wdową.

Nie tak, jak chciałam, zostałam zraniona:

Śmierć, nie Romeo, bierze mnie w ramiona!

Kapitalne jest to „Nie tak, jak chciałam, zostałam zraniona". Bohaterka Szekspira nie jest ani pruderyjna, ani nadmiernie „uduchowiona". Jej miłość ma piękny, cielesny wymiar. Bez wyuzdania, ale też bez bajania o Platonie. W poczciwości i zgrzebności polskiej kultury erotycznej westchnienia Julii zwyczajnie się nie mieszczą.

Lekkość i poezja

Rozumiem, że Byron i inni romantyczni pielgrzymi oglądali Tomba Giulia, kiedy jeszcze stała na krużgankach, ale w 1937 roku otrzymała bardziej godne, a nawet uroczyste miejsce. W krypcie u franciszkanów przy via del Pontiere oglądamy atrakcję turystyczną, czyli różowy sarkofag, który uchodzi za miejsce spoczynku Julii. Wprawdzie Szekspir powiada, że małżonkowie mieli wspólny grób, który pogodził zwaśnione rody, ale...

Piętrowo na pewno się zmieścili. Turyści mają tu wszystko, co potrzeba: tajemniczy półmrok krypty, wyszczerbiony ze starości marmur, a nawet fun club w Internecie i na Facebooku. Bo relikwii miłości pilnuje The Juliet Club (www.julietclub.com), który zbiera listy o miłości, a raz do roku, na św. Walentego, ogłasza najpiękniejszy. Za kilka dni ogłoszą tegoroczny werdykt. W księgarni znalazłem angielskie tłumaczenie zbioru listów miłosnych „Letters to Juliet", ale nie odważyłem się kupić. Serce by mi pękło.

Zastanawia postawa Ojca Laurentego, nawet po wzięciu poprawki na to, że jest poczciwym franciszkaninem i zielarzem. Jak na przedstawiciela Kościoła, pustelnika i starca zarazem, dziwi jego rola i nieodpowiedzialność. Na pewno nie był dobrym wychowawcą – to raczej na wszystko pozwalająca mamuśka, załatwiająca rozpieszczonym dzieciom zwolnienia lekarskie, gdy nie chce się im pójść do szkoły. Czuje się sztuczność postaci zakonnika: jest zaledwie sposobem na posuwanie akcji, podobnie jak jednowymiarowe role Księcia, starego Montecchiego, mieszczan, gości na balu i innych statystów.

Gdyby nie postacie wesołych koleżków Romea, trochę groteskowych ludzi z gminu oraz Julia – nie warto byłoby tracić czasu na lekturę. Samson, Grzegorz, Benvolio, Merkucjo, pojawiający się na moment słudzy i muzykanci, a przede wszystkim krwista piastunka Marta – budują trójwymiarowy, barwny i wesoły świat. To oni tworzą żywą tkankę sztuki. Nawet stary safanduła Capuletti jest żywszą postacią od Romea. Dlaczego? Bo przy ich tworzeniu królował humor – najmocniejsza broń Wielkiego Mistrza. Gdyby nie rubaszne żarty Szekspira, jego sztuczny świat musiałby przegrać ze światem realnym. A przecież wygrywa.

Wiem, że jestem niesprawiedliwy. Szekspir daje coś więcej: nieuchwytny aromat wielkiej miłości. To jest największa prawda tej tragedii i urok:

Kto kocha, potrafi

Iść po rozpiętych w słonecznym powietrzu

Nitkach babiego lata: tak nieznaczna

Jest waga ziemskiej, doczesnej miłości.

Dodajmy, że kto w taką miłość nie wierzy – sam siebie ukarał. I ma za swoje.

Autor jest dziennikarzem i publicystą. Studiował fizykę, polonistykę i filozofię na UJ. W PRL był działaczem opozycyjnym, jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie

Szekspir nigdy w Weronie nie był i nie miał pojęcia, jak wyglądała. Prawdę mówiąc, wyobrażał sobie, że w tym egzotycznym mieście, zamiast spacerować ulicami, podróżuje się gondolą po kanałach jak w Wenecji, do której miasto w czasach wielkiego dramaturga należało... Zresztą w elżbietańskim teatrze nikt prawdą historyczną się nie przejmował i dlatego w „Juliuszu Cezarze" zegar bije na wieży godzinę, a w „Opowieści zimowej" Czechy leżą nad morzem. Szekspir, powołując się na średniowieczne kroniki, nie zadał sobie trudu, by nawiązać do historycznych postaci lub miejsc. Od czasów romantyków pisarze nie przegapiali takiej okazji.

Podobnie jest z prawdopodobieństwem akcji. Żeby uśmiercić kochanków, ojciec najpierw musi nagle wpaść na pomysł natychmiastowego wydania córki za mąż (choć niedawno uważał, że jest za młoda na taki krok) oraz zmienić zdanie co do sposobu obioru kandydata na męża (Szekspir jakby zapomina, że w pierwszym akcie ojciec Julii uzależnia wybór od decyzji córki). Mało tego – list do Romea nie może być doręczony z powodu epidemii (!) i pomyłkowego przetrzymania posłańca. Albo ta cała śmieszna i zielarska chemia pozorująca śmierć... Na dodatek nieznośnie wyolbrzymiany strach przed rodzicami, konieczny jedynie ze względów konstrukcyjnych, którego podstawową, choć mało przekonującą funkcją jest uprawdopodobnienie przebiegu wydarzeń. Prawdę mówiąc, nawet Szekspir czasami się w tym plącze.

Zauważmy: młodzi są po ślubie kościelnym, i to skonsumowanym, a więc ważnym, czyli klamka zapadła. Na dodatek starszyzna wcale nie jest krwiożercza ani nie ma młodzieńczo rozpalonych głów skłonnych do ulicznych burd i awantur – przykładem stary Capuletti, który na balu u siebie w domu rozpoznaje niezaproszonego Romea i zabrania Tybaldowi go skrzywdzić, a nawet wyraża się o chłopcu niezwykle pochlebnie. Toteż pojednanie rodów, które dopiero w obliczu tragedii idą po rozum do głowy, jest zakończeniem niewynikającym z logiki wydarzeń, bo logika prawdopodobieństwa w ogóle nie istnieje, a tylko diabeł wyskakuje z pudełka, aby doszło do przejmującej katastrofy.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał