Przeciw dyktaturze specjalistów

Uniwersytet, który hołduje wolności dociekań naukowych, swoją wolność funduje na wykluczeniu. Tłumaczy to neutralnością światopoglądową i wyrzuca poza obręb „prawdziwej" nauki horyzont religijny.

Publikacja: 08.02.2014 01:09

Red

Kraków, słoneczne grudniowe przedpołudnie. Aula Polskiej Akademii Umiejętności. Trwają obrady. Kolejna sesja, kolejne wystąpienie. Uczone, wyszukane słowa, których wysłuchują nie tylko zgromadzeni (sala nie jest zapełniona, jest sporo wolnych jeszcze miejsc), ale i przedstawieni na obrazach luminarze nauki polskiej. Jak w słynnej mowie Stanisława Orzechowskiego na sejmiku w Sądowej Wiszni mam ochotę zwrócić się nie do słuchaczy z krwi i kości, ale do słuchaczy namalowanych przez znanych i nieznanych artystów, których wizerunki otaczają nas dokoła. Słyszycie nas, malowani badacze? Odpowiedzcie, co wy o tym sądzicie?

Milczą. Nic nie mówią. Ze ścian surowo spoglądają, zza szkieł, binokli, okularów, lub wprost bez szkła, patrzą tylko, nic nie mówią, oni, bogowie nauki polskiej, luminarze wiedzy.

A na mównicy profesor, już w latach, ich godny następca, otwiera panel poświęcony współczesnym uniwersytetom, cytując na (dobry?) początek fragment tekstu ślubowania doktorskiego: „że badania naukowe w swoich dyscyplinach ochoczo i gorliwie będziecie uprawiać i rozwijać nie z chęci marnego zysku czy dla osiągnięcia próżnej sławy, lecz po to, by tym bardziej krzewiła się prawda i jaśniej błyszczało jej światło, od którego zależy dobro rodzaju ludzkiego". Po czym proponuje: przeliczmy słowa z przysięgi doktorskiej „non sordidi lucri causa" („nie z chęci marnego zysku") na punkty do ewaluacji. Salą wstrząsa śmiech.

Patrzę na obrazy: tamci się nie śmieją, z wyżyn patrzą. Co by zresztą mieli do powiedzenia?

Pomiędzy nimi a nami bowiem, jak pomiędzy tekstem ślubowania doktorskiego a tegoż ślubowania instytucjonalnym i egzystencjalnym kontekstem – rozciąga się pewien rodzaj dysproporcji, czeluść, rów mariański, szczerze powiem, nie jakaś zwykła przepaść.

Solenność tego ślubowania, jego forma, uroczyste formuły trochę brzmią jak jakiś rodzaj archaicznego obrzędu niemającego związku z sytuacją realnego życia akademickiego.

Jest jakiś fałsz w tym, że doktor wypowiada ten archaiczny tekst dzisiaj.

Pochodna kultury

Ale kwestia fałszu tego doktorskiego, szlachetnego ślubowania leży gdzieś głębiej – wcześniej, nie tylko w złośliwym, słusznie złośliwym profesorskim zestawieniu pogoni za „marnym zyskiem" z wyścigiem na punkty do ewaluacji. Trochę na podobieństwo spożywania wigilii i śpiewania tradycyjnych kolęd w neopogańskich domostwach współczesnych dla „zachowania tradycji", ale z całkowitą utratą jej znaczenia, zasadniczego, religijnego sensu. Słucham kwestii o „blasku prawdy", od której miałoby zależeć dobro, i myślę sobie, o czym ślubowanie to mówi dzisiaj, kiedy zarówno „dobro", jak i „prawda" są pojęciami najbardziej zawzięcie dyskutowanymi. Czyje dobro? Jaka prawda? Jakie dobro? Czyja prawda? To przecież pytania, które wypełniają sale akademickie, takie jak ta, już od kilkudziesięciu przynajmniej lat, a może właściwie już od renesansowego, a może dopiero od oświeceniowego, niekoniecznie tylko postnietzscheańskiego, przewrotu.

Z rotą ślubowania doktorskiego może wszak być tak jak z przysięgą na wierność Armii Radzieckiej, której domagała się służba w Ludowym Wojsku Polskim. Ilu z dzisiejszych doktorantów wie, co mówi, kiedy wypowiada uroczyste słowa, a ilu nie wie, co mówi, nie tylko dlatego, że nie zna łaciny (są tłumaczenia!), ale dlatego też, że nie do końca rozumie znaczenie pojęć, które wypowiada?

„Uczyńmy naszą konferencję międzynarodową". „Czy mogłabym wygłosić referat na naszej krajowej konferencji po angielsku? Bardziej jest punktowane wystąpienie w obcym języku". „Czy jest sens publikować w tym roku? Mam już wystarczającą liczbę  punktów". „Czy dostałeś już ten grant? Możesz mnie dopisać?".  „Czy zdążyłeś na czas wypełnić efekty kształcenia i opisałeś kryteria oceny, żeby student, który udaje sam przed sobą, rodziną i resztą świata, że studiuje, zrozumiał, dlaczego nie zaliczył egzaminu?".

Uniwersytet jest pochodną kultury, jest jakby jej emanacją. Czym innym był uniwersytet średniowieczny, czym innym uniwersytet w okresie renesansu, odmienną funkcję miał w oświeceniu, a jeszcze inaczej przedstawiał się w dobie Encyclopaedia Britannica. Na każdym etapie miał swoich bohaterów, swoje postaci, typy, wzory. W średniowieczu niech to będzie pochylający się nad Tomaszowymi traktatami mnich, w renesansie erazmiański uczony głupiec, w oświeceniu to raczej ktoś na kształt wykładowcy z któregoś z uniwersytetów górzystej Szkocji niż jakiś domorosły salonowy myśliciel francuski dysponujący wyszukanym stylem, ten z Encyclopaedia Britannica równie dobrze może być wykładowcą akademickim w tużurku z któregoś z uniwersytetów w Niemczech, kierujący się wiarą w powszechną racjonalność rodzaju ludzkiego. Opisał te typy – czy też formy albo i bohaterów dociekań naukowych – przenikliwie i wszechstronnie Alasdair MacIntyre w swojej wielkiej pracy „Trzy antagonistyczne wersje dociekań moralnych: Encyklopedia, Genealogia i Tradycja". Kto jest bohaterem dzisiejszego, liberalnego czy może postliberalnego uniwersytetu, jego postacią centralną, wzorem, archetypem? Nie jest łatwa odpowiedź na to pytanie. Określiłbym tę postać, tego bohatera współczesnego uniwersytetu niejako ?w dwóch wymiarach.

Badacz wyzwolony

Jedno oblicze tej postaci ma wymiar krytyczny: to ktoś, kto zacięcie broni swojej wolności badawczej. Ten „bohater" doprowadził do tego, że uniwersytet w liberalnych, postnowoczesnych czasach, uciekając jak od zarazy od wszelkich zewnętrznych wobec dociekań badawczych założeń w imię wolności badań naukowych, utracił swoją zasadę porządkującą. Stał się przypadkowym chaosem indywidualnych poszukiwań, którymi nie rządzi nie tylko i nie tyle żadna całościująca wizja wiedzy napędzana nadzieją wspólnego (universitas) dochodzenia do poznania, ile specjalizacja i zadeklarowana autonomiczność osobnych, indywidualnych dociekań, która traktuje wszelkie proponowane czy postulowane całościujące perspektywy postrzegania świata jako zamach na wolność badawczą.

Cenę za tę, rzekomą, jak się zaraz okaże, wolność uniwersytet zapłacił sporą: stał się – zdaniem MacIntyre'a – jedną z instytucji podrzędnych. Sądzono – naiwnie i niebezpiecznie – że „jeśli uwolni się [metody i procedury] od zewnętrznych ograniczeń, a przede wszystkim od ograniczeń narzucanych przez testy moralne i religijne, wówczas będą one generowały nie tylko postęp w zakresie badania, lecz także zgodę wszystkich osób racjonalnych – w kwestii tego, co stanowi racjonalnie uzasadnione konkluzje takiego badania. Z tej liberalnej perspektywy narzucenie jakichkolwiek założeń, które należy przyjąć w charakterze koniecznego warunku badania – było po prostu błędem, błędem rodzącym arbitralne ograniczenia wolności opinii".

Owa procedura doprowadziła do „wzrastającego nieuporządkowania" w badaniach i jest – zdaniem MacIntyre'a jedną z zasadniczych przyczyn upadku znaczenia liberalnego uniwersytetu. Choćby dlatego, że nie potrafi się ta instytucja sensownie bronić przed pytaniami: „Po co jest uniwersytet?" albo „Jakiemu konkretnemu dobru służy uniwersytet?".

Filozof pisze: „gdy społeczność akademicka staje przed wymogiem uzasadnienia własnego istnienia przez podanie właściwej jej funkcji, której, gdyby uniwersytet nie istniał, nie mogłaby pełnić żadna inna instytucja – wówczas  społeczność akademicka powinna na to odpowiedzieć, że uniwersytety są miejscami, gdzie wypracowuje się koncepcje i standardy racjonalnego uzasadniania, gdzie wciela się je w życie w formie konkretnych praktyk badawczych i gdzie racjonalnie się je ocenia – że zatem jedynie od uniwersytetu ogół społeczeństwa może się nauczyć tego, jak ma przeprowadzać swoje własne debaty, praktyczne czy teoretyczne, w sposób dający się racjonalnie obronić".

Problem w tym, twierdzi MacIntyre, że „to właśnie dlatego, że uniwersytety nie są takimi miejscami i że faktycznie nadają badaniu takie formy instytucjonalne i komunikacyjne, które skutecznie uniemożliwiają akademii zmianę tego stanu rzeczy i skutecznie ją przed tą zmianą zabezpieczają – właśnie dlatego oficjalne odpowiedzi, jakich oficjalni liderzy oraz aktywni naukowo członkowie społeczności akademickiej udzielili wspomnianym zewnętrznym wobec akademii krytykom, były takie żałosne".

Menedżer nauki

Paradoksem jest to, iż uniwersytet, który hołduje wolności dociekań naukowych, jak wskazuje znowu MacIntyre, swoją wolność funduje na wykluczeniu. Uzasadnia swoją doktrynę działania na gruncie neutralności światopoglądowej, czyli wyrzuca poza obręb „prawdziwej" nauki horyzont religijny, rzekomo ograniczający wolność dociekań. Ale czyniąc to, uniwersytet przyjmuje przecież założenie, chociażby takie, że wyklucza podejście religijne jako zniewalające, nie dostrzegając, że tak samo zniewalające jest przyjęcie założenia o odrzuceniu podejścia religijnego.

Jednocześnie ten sam uniwersytet, który jak diabeł od święconej wody ucieka od owego całościującego, nawet postulowanego założenia, stał się ofiarą centralizacji zupełnie innego rodzaju: jest nią wzmagająca się podatność na wszelkiego typu struktury biurokratyczne, gdzie etos badacza (chociażby przywoływaną przez ową archaiczną i nieadekwatną do naszego istnienia w świecie rotą ślubowania) zastąpiony został umiejętnością poruszania się w świecie, którym rządzą tabele, ankiety, a przede wszystkim system kontroli wspomagany niekończącymi się szkoleniami w zakresie zarządzania procesem naukowym i przeróżnymi innymi pochodzącymi z funduszy europejskich programami zwiększania księgowej kreatywności kadry naukowej.

Zadziwiająca wolność programu liberalnego (w zakresie ideowego czy ideologicznego uchylenia się od traktowania gmachu wiedzy jako „drzewa poznania" wyrastającego z jednego wspólnego pnia) zaowocowała – jakże charakterystycznym dla liberalizmu – swoim przeciwieństwem, jakimś rodzajem urzędniczej, papierologicznej scholastyczności (używam pojęcia „scholastyczność" trochę w duchu erazmiańskim, jako synonimu bezpłodności).

Warto jednak zauważyć, że proces utowarowienia wiedzy widoczny jest – o czym zresztą przecież wiele się mówi – w całej edukacji: aby osiągnąć kolejne stopnie w procesie edukacyjnym, należy nauczyć się wypełniać testy. Uczy się ich osoba w szkole podstawowej, kontynuuje te umiejętności w szkole średniej, aż docieramy do badacza uniwersyteckiego, który potrafi umiejętnie (z zyskiem dla uczelni i dla siebie) sporządzać podania o granty. Nie przeczę, iż efektem owych działań może być z powodzeniem wartościowe dokonanie naukowe. Natomiast chciałbym podkreślić, iż jedną z ważniejszych przyczyn (a nie wiem, czy nie najważniejszym elementem) tego, żeby takie dokonanie zaistniało, nie jest wcale... nabyta przez badacza umiejętność w dziedzinie prowadzenia badań naukowych, ale coś nieco odmiennego: odpowiednie wypełnianie formularza i „domyślanie" się, jakie projekty i jakim językiem napisane będą mogły uzyskać przychylność zatwierdzających granty gremiów.

Stąd bohaterem dzisiejszego postliberalnego uniwersytetu jest menedżer nauki – ktoś, kto ma kompetencje organizacyjne w zakresie kierowania ludzkimi zespołami badawczymi. Uczestnik sympozjów naukowych zapewne wie, o kim mówię: to ktoś przedsiębiorczy, menedżersko sprawny, otoczony zwykle zespołem sekretarek i petentów. Aspołeczny, nieposiadający owej umiejętności badacz, raczej więc nie ma szansy na to, aby udało mu się uzyskać grant; jeśli go nie uzyska, oczywiście, dopóki nie straci pracy na biedniejących wciąż uczelniach, które część grantu badawczego przejmują, może wrócić do tekstu swej przysięgi doktorskiej: faktycznie on jeden ma szansę pracować „non sordidi lucri causa".

Czy można coś uczynić w tej sytuacji – w sytuacji atomizacji dociekań naukowych wyrosłych na kulcie niezależności, co skutecznie przekształca uniwersytet w instytucję podrzędną? I w sytuacji przemiany etosu badacza w zespół pragmatycznie nakierowanych umiejętności menedżerskich.

W „Trzech antagonistycznych wersjach dociekań moralnych" ?MacIntyre próbuje dowieść, że przyczyną owego pomniejszenia znaczenia uniwersytetu było to wspomniane liberalne uwolnienie akademii od całościowego widzenia nie tylko rzeczywistości, ale też człowieka, którego wolność przesłoniła inne jego, możliwe do wyobrażenia, wymiary. Ważne – i w konsekwencji destrukcyjne dla owej jedności wiedzy – było usunięcie perspektywy religijnej z badań, rzekomo bowiem w myśl tradycji nie tylko ateistycznej, ale tak samo pozytywistycznej, nie mówiąc też o postnietzscheańskiej – w fideizmie widziano największe zagrożenie dla wolności badań naukowych.

Czy aby na pewno tak jest, iż nie ma większego zagrożenia dla badań naukowych niż przyjęcie Prawdy jako Boga, który jest nie tylko Stworzycielem świata, ale tak samo celem ludzkiej szczęśliwości?

We wspomnianej pracy, która właściwie kończyła się niewyartykułowanym wnioskiem, została wskazana wartość tradycji tomistycznej i podkreślona jej otwartość na debatę oraz podatność na racjonalność. Zarazem podjęta została kwestia zakorzenienia tomizmu w wierze w Boga jako Stwórcy i celu ludzkiej szczęśliwości. Niemniej jednak brakowało dopełnienia, rozstrzygnięcia.

Veritatis splendor

W tym kontekście pojawiła się, najpierw w USA, a potem, w 2013 r. w Polsce, najnowsza praca MacIntyre'a „Bóg- Filozofia – Uniwersytety. Wybrane zagadnienia z historii katolickiej tradycji filozoficznej". Myślę, że książka ta może zaszokować wielu „bezzałożeniowych" myślicieli współczesnych. MacIntyre wskazuje bowiem – właściwie pisząc dzieje filozofii katolickiej na świecie – że jedyną tradycją, która może pozwolić – tak samo rozbitemu na niekomunikowalne ze sobą dyskursy badawcze uniwersytetowi – scalić i uporządkować dochodzenie do poznania naukowego, jest tradycja myśli katolickiej, którą w pracy autor ciągnie od św. Augustyna do encykliki „Fides et Ratio" Jana Pawła II. Wywód ten dowodzi trwałości filozofii katolickiej nie tylko w jej dyskusji z różnymi poglądami i tradycjami, ale też w dyskusji wewnątrz swych własnych założeń, wydawałoby się ograniczających dociekania i zagrażających ich wolności. Nic bardziej mylnego, twierdzi MacIntyre, przywołując dyskusje Tomasza z Augustynem, Szkota z Tomaszem, Kartezjusza ze Szkotem, Pascala z Kartezjuszem, a Stein z Newmanem, Husserlem czy Tomaszem itd. ?W obrębie bowiem, wydawałoby się, niezmiennych założeń (wiara ustanawia Bożą sprawczość i miłosierdzie) możliwa jest, była i pewnie będzie debata, która przyjmuje i absorbuje (jak Anscombe zaabsorbowała rozważania Wittgensteina, a Edyta Stein – Husserla, zaś Karol Wojtyła – Schelera) inne poglądy i tradycje.

Tak też działo się od samego początku, odkąd perspektywa filozoficzna zyskiwała wynikające z objawienia pogłębienie. Od samego początku, kiedy Augustyn dokładał do antycznego zespołu cnót cnoty nadprzyrodzone, dzięki którym nie negował ich, ale włączał je w debatę, a Awerroes czy Mojżesz Majmonides dokonywali absorpcji poglądów Arystotelesa do wiary, ich następca zaś, św. Tomasz z Akwinu, kontynuując ich dzieło, jednocześnie otwierał je na wyzwania, które stały przed człowiekiem w jego czasie, a wieki potem postępowali w ten sposób kardynał Newman i inni, kolejni, aż po Karola Wojtyłę.

Nie wiem, czy można nazwać książkę MacIntyre'a rewolucyjną – niemniej jednak proponowane czy może opisywane przezeń dzieje pewnej tradycji z jej naturalną otwartością na polemikę i dociekania przy jednoczesnej perspektywie nadprzyrodzonej są być może wartością, którą ofiarowuje dzisiejszej akademii filozof. I nie chodzi tu o uczelnię chrześcijańską. Sprawa dotyczy uczelni, w której przyjmuje się perspektywę ostatecznej prawdy jako celu dociekań poznawczych i perspektywę szczęścia człowieka – jako celu jego egzystencji, którą od początku przyjmowała myśl katolicka. Kwestiami tymi zajmowała się kiedyś, i po to w ogóle powstała, filozofia, nim stała się domeną zawodowych filozofów, gromadzących się na seminariach i sesjach podobnych sobie, zamkniętych w zbrojach pojęciowych „specjalistów" czy „zawodowców".

W takiej perspektywie nawet słowa przysięgi doktoranckiej brzmią jak umieszczone w centrum. Choć nie ma w nich słowa o Bogu, jest jednak odwołanie się do prawdy i jej blasku. A „Veritatis splendor" to tytuł innej jeszcze encykliki, autorstwa chyba centralnej postaci dla rozumowania amerykańskiego filozofa. To właśnie ten filozof z Lublina i Krakowa, który za moment zostanie świętym Kościoła katolickiego, organizował słynne debaty w Castel Gandolfo, gdzie śmiało, w duchu otwartości i dialogu, dyskutowano najnowsze osiągnięcia nauk w kontekście prawdy objawionej o Bogu.

Czy jakaś inna tradycja jest na tyle odważna, otwarta i zainteresowana fundamentalną debatą?

Autor jest poetą, eseistą, krytykiem literackim, kierownikiem Katedry Filologii Polskiej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. W latach 2006–2011 był dyrektorem kanału TVP Kultura. Jest autorem tomików poezji: „Partyzant prawdy", „Na końcu wielkiego pola", „Trzecia część". Opracował antologię poezji sarmackiej „Słuchaj mię, Sauromatha". Jest współautorem kilku filmów dokumentalnych

Kraków, słoneczne grudniowe przedpołudnie. Aula Polskiej Akademii Umiejętności. Trwają obrady. Kolejna sesja, kolejne wystąpienie. Uczone, wyszukane słowa, których wysłuchują nie tylko zgromadzeni (sala nie jest zapełniona, jest sporo wolnych jeszcze miejsc), ale i przedstawieni na obrazach luminarze nauki polskiej. Jak w słynnej mowie Stanisława Orzechowskiego na sejmiku w Sądowej Wiszni mam ochotę zwrócić się nie do słuchaczy z krwi i kości, ale do słuchaczy namalowanych przez znanych i nieznanych artystów, których wizerunki otaczają nas dokoła. Słyszycie nas, malowani badacze? Odpowiedzcie, co wy o tym sądzicie?

Milczą. Nic nie mówią. Ze ścian surowo spoglądają, zza szkieł, binokli, okularów, lub wprost bez szkła, patrzą tylko, nic nie mówią, oni, bogowie nauki polskiej, luminarze wiedzy.

A na mównicy profesor, już w latach, ich godny następca, otwiera panel poświęcony współczesnym uniwersytetom, cytując na (dobry?) początek fragment tekstu ślubowania doktorskiego: „że badania naukowe w swoich dyscyplinach ochoczo i gorliwie będziecie uprawiać i rozwijać nie z chęci marnego zysku czy dla osiągnięcia próżnej sławy, lecz po to, by tym bardziej krzewiła się prawda i jaśniej błyszczało jej światło, od którego zależy dobro rodzaju ludzkiego". Po czym proponuje: przeliczmy słowa z przysięgi doktorskiej „non sordidi lucri causa" („nie z chęci marnego zysku") na punkty do ewaluacji. Salą wstrząsa śmiech.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy