Wioska na Facebooku

- Jeśli ktoś robi sobie fejm na vlogu, to traci autentyczność idąc do telewizji. Tomasz Lis chciał przenieść swój program do internetu, i poległ, bo on jest z telewizji. I jakiś taki drętwy - mówi Jacek Wasilewski, medioznawca.

Publikacja: 21.02.2014 21:15

Szymon Majewski jako Ędward Ącki: nawet taka brawura nie przekonała widzów

Szymon Majewski jako Ędward Ącki: nawet taka brawura nie przekonała widzów

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Jaka największa zmiana zaszła, pańskim zdaniem, w komunikacji społecznej pod wpływem internetu?



Jacek Wasilewski, medioznawca:

Zniknęły granice.  Czyli nie mówimy, że coś jest daleko stąd czy że na coś musimy czekać. Czyli internet jest dziś czymś w rodzaju informacyjnego kredytu. Możemy przecież mieszkać w domu, za który nie zapłaciliśmy, bo zrobimy to w przyszłości.  I podobnie jest dziś z informacją. Systemy analizy big data dokonywanych przez sieć zakupów pozwalają wysłać nam coś, o czym jeszcze nie pomyśleliśmy. Kiedyś w książce był redaktor, wszystko trwało, musiało być sprawdzane i przemyślane. Teraz chcemy, żeby streaming był natychmiastowy, bo chcemy być wszędzie. A jesteśmy też nigdzie, bo to sprawia, że dużo gorzej wygląda nasze centrum lokalne. Wcześniej taką rolę pełniło najbliższe sąsiedztwo plus jakaś wspólnota wyobrażona, członków narodu czy obywateli państwa. A dzisiaj? Weźmy np. aktywistów z „Fuck for Forest". Oni występowali w filmach porno, wrzucali je do sieci za opłatą i usprawiedliwiali to tym, że chcieli ratować Amazonkę i zbierali pieniądze globalnie. Jest wiele plemion, które żyjąc w sieci, żyje sobie gdzieś indziej, nie w naszym społeczeństwie. Kiedyś ludzie albo żyli tu i teraz, albo w przyszłości w niebie, a myśmy tę aktywność częściowo przenieśli do internetu.



Czyli można powiedzieć, że zniknął mainstream w informacji, rozrywce, publicystyce. A to spowodowało destrukcję wspólnoty, bo nie ma takiego przekazu, który by był wspólny dla wszystkich.



To nie do końca prawda. Są takie informacje, które wszyscy znają, i które dzieją się globalnie. Czyli to na przykład jest nowa kampania reklamowa Nike czy mistrzostwa świata w piłce nożnej. Coraz więcej jest rzeczy, które funkcjonują jednocześnie na zewnątrz i w sieci. Bo dziś charakterystyczne jest, że wszystko ma swój second screen. Zmienił się też sposób nadawania, bo teraz nadają wszyscy do wszystkich. Śledzą się nawzajem i podglądają. I co jest ważne: nie trzeba być kimś, żeby być kimś. Na przykład mogę sobie śledzić blog irlandzkiej farmerki, która robi fantastyczne zdjęcia swoich zwierząt i to mnie może bardziej interesować niż sytuacja w Pułtusku, choć blisko mieszkam. Istotne stają się indywidualne zainteresowania, a nie sprawy wspólnoty. Młodsza część społeczeństwa jest dziś niechętna tzw. wielkim komunikatorom: gazecie czy telewizji. Po co nam one, skoro możemy sobie za pomocą Google'a agregować informacje na własną rękę. Każdy ma więc taką gazetę, jakiej sobie życzy. Dlatego pewnych spraw, które dzieją się obok, nasi sąsiedzi mogą nie wiedzieć. Poza tym przyzwyczailiśmy się do przyspieszania przekazu. To jest kultura człowieka z pilotem w ręce, który zamienił pilot na myszkę i teraz klika o wiele szybciej, niż zappował. Piosenki są krótkie, montaż coraz szybszy, a świat się do tej wrażliwości dostosowuje. Filmiki na YouTube mają kilka minut, a telewizja swoje dawne produkcje tnie na części, żebyśmy mogli je w wolnych chwilach obejrzeć. Bo przecież oglądanie też wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś. Dawniej albo byliśmy w izbie, albo na dworze, wystawiwszy głowę przez okno. A teraz jesteśmy jednocześnie i tu, i tu. I jeszcze u sąsiada. W komputerze możemy mieć wiele otwartych okien; kiedy w jednym nic się nie dzieje, to przełączamy się na drugie. Nikt już nie rozumie tej babci, co siadała na ławce przy drodze i czekała, bo raz na tydzień jechał tamtędy autobus.

Zresztą kiedyś telewizja była jak ta babcia na ławce. Czekało się na ulubione pozycje. Nie można było nagrywać, w eterze były dwa programy, a teraz mamy ich 150 po polsku i drugie tyle w innych językach, no i prawie wszystko jest dostępne w sieci.

I to jest zmiana, która wpływa również na sposób naszej koncentracji. Nie potrafimy już czekać.  Mamy kulturę instant. Najpierw chcemy mieć informację, a potem się zastanowić, czy ona jest wiarygodna. A zanim to sprawdzimy, już zapominamy.

Powiedział pan, że nie trzeba być kimś, żeby być kimś, czyli internet zrealizował obietnicę z „Big Brothera", że każdy może być gwiazdą.

Stało się chyba nawet coś więcej. Przecież we vlogach, czyli wideoblogach, dominują materiały typu mama bawi się z dzieckiem i odprowadza je do przedszkola.  Widzimy tam, że szarość naszego codziennego ziemniaka jest w porządku, bo inni też to mają. To reakcja na telewizyjny system gwiazd, który pokazuje nam Olimp. Świat, do którego nie wejdziemy, ale z którym możemy poobcować przez szklany ekran. Internet mówi: zrób to z nami, a będziesz w grupie.

Ale i tu, i tu kontakt jest pozorny.

Telewizja odpowiadała na potrzebę narracji, w serialu np. mamy różne interakcje czy postawy społeczne. I to jest rodzaj ustabilizowanego świata. Internet go destabilizuje. Pokazuje przede wszystkim to, co kiedyś było elementem anegdoty u cioci na imieninach. Czyli mojemu wujkowi  krokodyl odgryzł palec, tak jak na popularnym klipie o forfitterze, który, mimo że został wykorzystany w reklamie, był przecież autentyczny. Z jednej strony internet organizuje się wokół spraw codziennych, a z drugiej mamy taki wieczny karnawał. To jest niespotykane, bo karnawał kiedyś był przecież czasem wydzielonym. A przez to, że mamy wiele okien, straciliśmy poczucie ciągłości świata.

Są tysiące nisz i każdy żyje w swojej bańce informacyjnej.

Ale to nie jest tylko kwestia internetu. Każde medium przeżywa okres masowy i niszowy. Telewizja na początku ma jeden program i wszyscy oglądają „Kobrę", a teraz jest mnóstwo kanałów tematycznych. Tyle że internet rozwija się szybciej, więc proces niszowości rozwinął się w ciągu kilku lat, a nie kilkudziesięciu, jak w przypadku telewizji. Teraz powinniśmy przywołać istotną zasadę: media bywają remediami na pewne sytuacje. Np. wraz ze śmiercią wspólnoty sąsiedzkiej, kiedy zniknął miejski rynek, gdzie spotykaliśmy się z sąsiadami, agorę wytworzyła nam gazeta, a potem telewizja. Wszyscy mogli w tym uczestniczyć, tworzyć wspólnotę dzięki informacjom, publicystyce i rozrywce. Ale przecież to było remedium na zmianę w kulturze, nie dało się już prowadzić debaty jak za czasów Abrahama Lincolna, który wiecował w miasteczkach po 9 godzin.

Dzisiaj 20-minutowa debata jest za długa.

Ostatnio premier zaprosił lud do debaty na Twitterze – w telegraficznym skrócie, bez wyjaśnień. Umówmy się, nie da się tam stworzyć sensownego argumentu. To medium do wyrażania miniopinii. Inną rolę pełni Facebook. On stał się z kolei remedium na sytuację, w której utraciliśmy swoją wioskę. Jeśli nie znamy swoich sąsiadów, bo nie ma zajęć kolektywnych, to trzeba sobie tę wspólnotę odtworzyć. Jest coś takiego jak liczba Dunbara. Brytyjski antropolog obliczył, że jesteśmy w stanie utrzymywać bliski kontakt z kilkunastoma przyjaciółmi. Natomiast możemy mieć żywe relacje mniej więcej ze 150 osobami. Ale ponieważ granice naszej wioski rozpłynęły się, mamy ją dziś w telefonie komórkowym. I aby ta wioska żyła, potrzebny był Facebook. Widzimy tam, że nasi znajomi wstali. Więc jak ktoś w niedzielę się obudzi, to od razu 5 osób to lubi. Większość z tego to są informacje bez sensu, ale ponieważ my potrzebujemy tego, co u szympansów nazywa się iskaniem symbolicznym, robimy to za pomocą plotki i zwierzeń. Temu służy Facebook i to doskonale pokazuje, jak zadziałały nasze uwarunkowania ewolucyjne w związku z brakiem zaspokajania naszej potrzeby kontaktu. Bo przecież to, że nie widujemy naszych przyjaciół, że nie spędzamy z nimi czasu, że nie mieszkamy z dziećmi, nie jest dla naszego gatunku sytuacją normalną.

Czy to, co się stało za sprawą internetu, można nazwać indywidualizacją czy też demokratyzacją przekazu?

Ja bym to nazwał narcystyzacją przekazu. Przekaz jest egocentryczny. Wszyscy mówią i nikt nikogo nie słucha, tylko raczej podgląda. Bo w sieci istniejemy tylko, kiedy mówimy. Hity internetu najczęściej nie są poważne, patrz Krzysztof Kononowicz czy Trybson z „Warsaw Shore". Dlatego bohaterowie sieci nie mogą być autorytetami. Autorytet jest dla nas wyzwaniem, a telewizja i internet chcą nas tylko zabawić na śmierć, jak zauważył Neil Postman. Mamy stać się dziećmi, które nie potrafią odejść od ekranu. A żeby przykuć naszą uwagę, potrzebna jest rozrywka bądź poradnictwo. Pomocy masowo poszukujemy dziś nie u specjalisty, tylko u doktora Google'a. Kultura, oparta od czasów oświecenia na wiedzy, odchodzi w przeszłość, liczy się przeżywanie.  Ważniejsze jest, żeby informacja była natychmiastowa, niż żeby była wiarygodna.

Inspiracją dla naszej rozmowy był ranking wideoblogerów za 2013 rok. Ich niektóre wyniki są imponujące. Sylwester Wardęga, Niekryty Krytyk czy Abstrachuje Tv mają ponad milion subskrybentów na YouTube. Najpopularniejszy film Wardęgi, parodię piosenki Psy'a „Gentelman", obejrzało 14 milionów ludzi". 30 jego klipów odtworzono 100 milionów razy. Żaden program rozrywkowy nie ma takiej oglądalności. Pod koniec swojego istnienia „Szymon Majewski Show" miał mniej niż 2 miliony widzów, a tu byle jaki film ma ?3 miliony.

Internet ma inną zasadę, jeśli chodzi o oglądalność. Po pierwsze, taki film można obejrzeć wszędzie i o każdej porze. Natomiast jeśli chodzi o telewizję, trzeba sobie ten czas wygospodarować. Wardęgę mogę oglądać w metrze, natomiast Majewskiego tylko w porze emisji. Po drugie, jest kwestia cenzury. Żeby coś się pojawiło na antenie, musi być zatwierdzone przez tyle osób, że kompletnie traci dowcip. Dla publiczności współczesnej telewizja jest za mało rozrywkowa, bo, mówiąc potocznie, straciła jaja. Dlatego seriale robi się dziś w sposób bardziej filmowy, bo on jest i bardziej emocjonalny, i jest to ucieczka w estetykę, której nie daje internet.

No i te najlepsze kręcone są dla telewizji płatnych, gdzie można sobie na więcej pozwolić.

Poza tym ludzie oglądają je też w sieci, a takie np. „House of Cards" zrobione jest nie przez telewizję, tylko przez internetową wypożyczalnię Netflix, wręcz z myślą o sieci. Wiele produkcji robi się właśnie z takim pomysłem, bo przez telewizję ciężko coś przepchnąć, musi być widowiskowość i ogromne pieniądze. Wardęgę oglądamy na małym ekranie, więc to nie musi być efektowne, wystarczy, żeby było zabawne i prowokacyjne. Teraz przechodzimy do zasadniczej rzeczy: tym, co robią vlogerzy, można się dzielić, po prostu wysyła się link. Tak jak ktoś, kto słyszy kawał i chce błysnąć w towarzystwie. Tylko że tu nie trzeba iść do cioci na imieniny. Gdyby telewizja robiła sobie takie żarty z policjantami jak Wardęga, który udaje, że pije w ich obecności alkohol na ulicy, a potem ucieka przed nimi na drzewo, zaraz wybuchłby skandal  związany z pieniędzmi podatnika albo z drwieniem z instytucji. Duże pieniądze to duże ryzyko, vloger ryzykuje sobą. Wystarczy, że ma trochę odwagi.

Najwyżej dostanie grzywnę,  co ostatnio przydarzyło się właśnie Wardędze. Dostał karę za swawolę, czyli ucieczkę przed policjantami w filmiku „Police Trainer".

Ale najważniejsze, że mamy tu zupełnie inne podejścia do przekazu. Wardęga jest dowcipem, którym mogę się podzielić, nie tylko czystą rozrywką. I większość wideoblogów tak wygląda. Niekryty Krytyk też  ma pomóc w zabawie, albo ma po prostu nas rozbawić.   To, co miało być informacją, już nią nie jest. Czy TVN 24, najpopularniejszy kanał newsowy, można nazwać czysto informacyjnym? „Szkło kontaktowe" albo „Wstajesz i wiesz" Jarosława Kuźniara? To też przyszło z Internetu. To w dużej mierze przez sieć staliśmy się dziećmi, które potrzebują cały czas słodyczy, czyli rozrywki. Zamiast białka wybieramy cukierki, bo jesteśmy samotnym dzieckiem przed ekranem.

Pan też potrzebuje słodyczy? Śledzi pan vlogerów?

Oczywiście oglądam, kiedy ktoś mi podeśle. Ale w moim wieku słodycze szkodzą. Internet jest domeną młodych ludzi, którzy nie pracują. Przede wszystkim ?tzw. gimbazy, czyli gimnazjalistów i licealistów z młodszych roczników.

Filmiki Wardęgi to jest coś, co gimbazę bawi, bo są na poziomie typowo licealnym.

To są żarty, które się kiedyś robiło nauczycielom. Np. ostatni pomysł Wardęgi, który prowokował policjantów, rozmawiając przez telefon komórkowy wykonany z ciasta. Funkcjonariuszy trzeba obśmiać, bo są trochę opresyjni, więc jeśli policjant zwróci mi uwagę za picie w miejscu publicznym, a ja potem zobaczę takiego Wardęgę, to poczuję się lepiej. Człowiek, który ma rodzinę albo ukradli mu samochód, inaczej traktuje policję.

Dlaczego vlogerzy mimo masowej popularności nie przebijają się do mediów takich jak telewizja czy radio, gdzie wciąż są większe pieniądze niż w sieci?

Bo to inny sposób komunikowania, Radio Zet, gdzie swoich sił z marnym skutkiem próbował Niekryty Krytyk, jest masowe. Słuchają go ludzie w drodze do pracy, nie ma tu gimbazy. A zatem, po pierwsze, ciężko ich dowcip przenieść do telewizji, po drugie tego się nie ogląda o ustalonej porze, tylko jak ma się ochotę, po trzecie vlogerzy tak dobrze zarabiają, że tego nie potrzebują. Jeśli ktoś robi sobie fejm na vlogu, to dostaje wystarczająco dużo pieniędzy od ludzi, którzy chcą się z nim jakoś kojarzyć. Dla niego pójście do telewizji to jest utrata autentyczności i kontroli. Tomasz Lis chcąc przenieść kiedyś swój program do internetu, też poległ, bo on jest z telewizji. I jakiś taki drętwy.

Ale wydawało się, że przejście Szymona Majewskiego z TVN na YouTube może być przełomem.

Gimbaza nie ogląda Majewskiego. I nie udało mu się przebić popularnością gwiazd sieci.

Jeszcze jeden czynnik. W sieci łatwo o spektakularny happening. Np. Cezik, który zresztą nieźle się sprawdził w telewizji u Majewskiego, wymyślił akcję z Polakiem w brytyjskim „Mam talent", a mainstreamowe media się na to nabrały.

Bo nie rozumieją tego życia w spektaklu. Przypomnijmy sobie relację w TVN 24 nadawaną ponoć z Ameryki. Choć później okazało się, że z warszawskiego Ursynowa. Internet cały opiera się na kreacji, tworzeniu dowcipu, mimo że jednocześnie ma ten przymiot autentyczności. Dowcip ma wskazywać na autentyzm – policjanci Wardęgi tak naprawdę mnie nie dogonią, bo są pluszakami. A media mainstreamowe  tak nie działają, dlatego powoli stają się mediami dla starych ludzi. Tak jak dziś Radio Maryja.

Jeśli chodzi o rozrywkę, to jest jeszcze jedna ważna rzecz. Dziś podstawową informacją o wykonawcy muzycznym jest to, że jego hit ma 30 mln wyświetleń na YouTube. Ale to się wcale nie musi przekładać na sprzedaż.

Oczywiście, że nie. Bo płyta CD staje się dziś podobnym gadżetem jak płyta gramofonowa ćwierć wieku temu. Jest paru audiofili, ale większość woli korzystać ze Spotify i słuchać ze smartfona. Najczęściej podoba im się jedna piosenka, więc idea płyty jako narracji jest już przebrzmiała. Mało kto rozumie, dlaczego kiedyś te piosenki tak układał artysta, skoro mogę zrobić swoją playlistę. Dzisiaj mamy mozaikę osobistych playlist, w sieci są krótkie kawałki muzyczne i to zupełnie wystarcza.

No i jest jeszcze kwestia internetowych serwisów plotkarskich.

Gwiazda nigdy nie jest bezpieczna, ale wytworzył się taki układ, że jeżeli chcesz zarabiać na swojej popularności, musisz wiedzieć, że jesteś podglądany cały czas. Są przecież takie gwiazdy, np. Janusz Gajos, które się nie pojawiają na takich portalach. Czyli jak prowadzisz nudne życie, to cię nie ma.

Ale ci, którzy są w show-biznesie, muszą tam być. Można w sieci też kogoś zabić, np. Natasza Urbańska po nieszczęsnym teledysku „Rolowanie", w którym obłapiała umywalkę, ma małe szanse na ciekawe propozycje telewizyjne czy koncertowe. Tak samo Michał Wiśniewski po „Filiżance", którą obśmiali internauci, ma teraz kłopoty.

Michał Wiśniewski nie kieruje oferty do internautów. Internetowy hejt rzeczywiście bywa groźny dla ludzi z show-biznesu, ale zwykle emocjonalnie. Cóż, wcześniej jak ktoś chciał być anonimowy, to pisał coś na drzwiach WC, dziś może to robić w internecie, choć na niespotykaną wcześniej skalę. Rzecz, która była w kulturze marginalna, urosła do n-tej potęgi. Ale skoro nie znamy naszych sąsiadek, to o nich nie plotkujemy. Skupiamy się na ludziach ze szklanego ekranu.

Poprawiamy sobie też ich kosztem samopoczucie, dowodzi tego internetowa popularność „Warsaw Shore", „Miłości na bogato" czy „Pocztówek z wakacji" ze słynnym mięsnym jeżem.

Wcześniej, żeby opowiedzieć jakąś anegdotę, musimy się znaleźć na jakiejś imprezie i się wysilić. Bo opowiadanie wymaga więcej umiejętności niż wysłanie linka. A to, że internet wciąż potrzebuje nowych ofiar, żeby „robić z nich bekę", też jest zrozumiałe. We wsi też był garbaty, z którego się śmiano, a w sieci możemy sobie garbatych wytwarzać w nieskończoność, bo wybór jest ogromny. A ponieważ szybko nam się nudzi, to trzeba garb co chwilę przypinać komuś innemu. Internet to nieustająca zabawa w salonowca.

Ale czasem można odnieść wrażenie, że w sieci ludzie nie rozumieją tego, że śmieją się z osób skrzywdzonych przez los, np. z Kononowicza czy chytrej baby z Radomia, która kradła na wigilii dla ubogich.

Ale to nie są dla internautów ludzie, to są znaki, bo tak to działa w rzeczywistości medialnej. Musimy sobie wytwarzać punkt odniesienia: ja tak nie robię, zobaczcie, jaki on jest straszny, ja taki nie jestem!

Temu służą też memy.

To są takie ironiczne przygaduchy w wersji foto. Rodzaj kabaretu fotograficznego.

Który często dotyczy polityki.

To dlatego, że w sieci mamy przede wszystkim politrozrywkę. Satyra polityczna u nas rozkwitała w czasie Sejmu Czteroletniego, można było wtedy w Ogrodzie Saskim posłuchać wierszyków, takich memów słownych. Za komuny były felietony i kawiarniane bon moty Słonimskiego. Ale wtedy byliśmy jeszcze przyzwyczajeni do dłuższej narracji. Dziś zdjęcia ogląda się szybko.

Jest jeszcze jedna ważna kwestia dotycząca polityki i internetu. W telewizji mainstreamowej nie ma reprezentacji prawicy, żadna stacja oprócz TV Republiki nie reprezentuje tych poglądów, ale w sieci rządzi PiS.

Prawica jest zbyt niepoprawna politycznie dla mediów mainstreamowych. W jej języku jest dużo wykluczania, mówienia o złych ludziach, zarzucania przestępstw, a to nie jest zgodne z poprawnością polityczną, za to internet jest tu idealny.

Z drugiej strony lewica, zwłaszcza skrajna, też jest w sieci bardzo silna.

Skrzydła są w internecie szeroko rozwinięte, za to środek jest słaby. Porównajmy portal „na Temat" Tomasza Lisa. Może to nie jest wielka porażka, ale i nie wielki sukces, gdyż słabo gryzie jak na internet. Jak ktoś się powołuje na opinie z sieci, to na te z wpolityce.pl albo z dziennika opinii „Krytyki Politycznej". Dzisiaj nie chodzi o to, żeby coś powiedzieć, tylko żeby powiedzieć to głośno lub pikantnie. W tym sensie internet odgrywa negatywną rolę. Zabija dyskusję charakterystyczną dla prasy, skoncentrowaną na argumentacji. W prasie istniało decorum, które nie pozwalało zbytnio skupiać się na wyśmiewaniu przeciwnika.  Internet w części popularnej, masowej jest tabloidem.

Czy internet może więc zastąpić gazety i telewizję jako medium opiniotwórcze?

Już zastąpił, tylko my tego jeszcze nie widzimy. Tym bardziej że w całym tym internetowym ścieku ludzie coraz częściej są skłonni płacić za dobre treści.

Jacek Wasilewski jest medioznawcą, adiunktem na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, a także scenarzystą, dramaturgiem i autorem książek. Wydał m.in. „Retorykę dominacji" i „Opowieści o Polsce. Retoryka narracji"

Jaka największa zmiana zaszła, pańskim zdaniem, w komunikacji społecznej pod wpływem internetu?

Jacek Wasilewski, medioznawca:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy