Polaków – mówiąc precyzyjnie: ludzi z polską krwią w żyłach, bo nie wszyscy muszą być posiadaczami paszportów z orłem w koronie czy choćby Karty Polaka – na Majdanie było wielu. Nie chodzi o dziennikarzy czy wolontariuszy, ale o miejscowych, którzy z wielu zakątków Ukrainy ruszyli na Kijów, aby tam być i bić się o wolność swoją i kraju.
Przede wszystkim była to liczna grupa Polaków spod Lwowa, z Podola i środkowej Ukrainy – mieszkają tam przecież tysiące naszych – ale widziano również kogoś ze wschodu i Krymu. Aktywnie wspierali protesty: chodzili na wiece z biało-czerwonymi flagami, modlili się, budowali barykady. Zgłaszali się też do służby w samoobronie, aby walczyć. Ilu się zaciągnęło, ilu zginęło? Nie wiadomo.
Ambasada Polska ani rozsiane po kraju konsulaty nie prowadzą takich spisów, bo nie było i nie ma na to czasu. Sytuacja wciąż jest napięta. Uprzejmie odsyłają więc na stronę internetową Radia Svoboda z listą wszystkich ofiar i ich krótkimi sylwetkami. Można tam przeczytać, że ktoś kształcił się w Polsce (doktorat w PAN) czy też wściekły mąż wysłał żonę na polskie saksy, do czego doprowadziła ukraińska nędza, przeciwko której stanął właśnie na Majdanie – i poległ.
Witryna Svobody per „Polak" pisze tylko o Igorze Kostence, 22-letnim dziennikarzu sportowym ze Lwowa (lubił miejscowy klub piłkarski Karpaty, a także biatlon i Formułę 1), studencie geografii z Uniwersytetu Lwowskiego, aktywnym wikipedyście ukraińskiej wersji tej strony. Słowem – uśmiechniętym chłopaku spod Tarnopola, który został trafiony w głowę i klatkę piersiową. Czy rzeczywiście był Polakiem? Portale społecznościowe, gdzie dzisiaj każdy szanujący się student chce zaznaczyć swą obecność, milczą na ten temat. – Nie było to badane, ale postaramy się wrócić do wątku. Wymaga to jednak czasu i zaangażowania rodziny – mówi Marcin Zieniewicz, zastępca konsula generalnego we Lwowie. Uczula on jednak, że Kostenko na pewno nie należał do zadeklarowanych Polaków mieszkających tutaj z dziada pradziada, bo wtedy o sprawie byłoby głośno. Może więc polskie korzenie były luźniejsze albo nie było ich wcale? Informacji Radia Svoboda nie sposób potwierdzić, ale w kilku innych miejscach można uzupełnić zestawienie zmarłych o polskie wątki.
Leonid, czyli Leon
Polańscy to prosta rodzina: prababcia pracowała u państwa w gospodarstwie, pradziadek był koniuszym. Z Polski – choć dzisiaj nikt nie pamięta dokładnie skąd, a nie ma jak sprawdzić – pochodził dziadek Grzegorz Polański. Do korzeni nie przyznawał się często, żeby uniknąć prześladowań ze strony komunistów, ale po cichu mówił, że on Lach. Zamieszkał w Żmerynce pod Winnicą – to sam środek kraju. Pisał wiersze, fotografował przyrodę, malował pejzaże. Chwalił bogatą ziemię, przyjaznych ludzi.
Jego Ukraina była „podobna do raju". Na święta wywieszał żółto-błękitny proporzec, choć ludzie dookoła woleli czerwone flagi na sowiecką modłę. Jednak dla niego liczyła się wolność – kraju i własna – a „Rosja to przecież garb Ukrainy". To dlatego dziadek Polański udzielał się społecznie. Chodził na mityngi, drukował tajne gazety. – Ukraina ma dla siebie rozkwitać, nie obcych – powtarzał. Nic dziwnego, że pięcioro dzieci brało z niego przykład.
Był szoferem karetki, zarabiał marnie, więc dom w sadku wiśniowym stary Polański zbudował własnymi siłami. Jego córka Ludmiła wyszła za mąż za Ukraińca – katolika, nie prawosławnego – i zamieszkali tuż obok dziadka, przez płot dzieliła ich jedynie furtka. Została przy nazwisku Polański i urodziła córkę Julię oraz synów Leona i Grzegorza. W domu mówiło się po ukraińsku, w szkole uczyło po rosyjsku. Polski? Dzieci przy matce uczyły się stawiać litery tak różne od bukw, pomagały też gazety i książki rozdawane w jedynym w Żmerynce kościele katolickim.