Nieśli światło, uczyli higieny, matematyki i przyrody. Wyjaśniali, że nie wszystko musi być tłumaczone działaniem nadprzyrodzoności. Najlepiej, jeśli nic się w ten sposób nie tłumaczy. Wszystko powinno być jasne i klarowne. Mówili ludziom, że nie ma Boga i że nauka nigdy już tego błędu nie popełni.
Powszechna edukacja miała wyplenić przesądy. Ukształtowane w ten sposób masy intelektualistów poszukiwały własnych religii. Jeśli Boga nie ma w niebie, jeśli nie ma nieba, pozostaje ziemia, którą można po swojemu przemienić. Jeśli moralność religijna nie ma uzasadnienia, trzeba wprowadzić własną, choćby siłą. Dzisiejsza parareligijność intelektualistów może już nie jest tak gwałtowna i może wystarczy im odrobina kabały i chodzenie do wróżki. Jałowość jest jednak ta sama, a pustka, która pozostała po Bogu, cały czas stanowi zagrożenie. Nikt nie wie, kto powstrzyma kolejnego ideologicznego szaleńca, skoro na Boga w tej sferze mało który intelektualista liczy.
Po oświeceniu nastąpiło oddzielenie światła od jasności – tego, co racjonalne, od nieznanych obszarów pozaracjonalnych. Ugruntowało się przekonanie, że w świecie nie jest możliwa gradacja i brakuje płynnej granicy między sferą poznawalną rozumem i temu rozumowi niepoddaną. Doprowadziło to do zaniku hierarchii bytów, w której kolejnym stopniom istnienia odpowiadały też kolejne stopnie poznania. Edmund Burke pisał o francuskich filozofach, wprowadzających z geometryczną precyzją swoje zasady w świat. Tymczasem z prawdą jest jak ze światłem, które zanim dotrze do powierzchni przedmiotów, ulega licznym załamaniom.
Zarówno tradycja żydowska, zakładająca istnienie sfery kadesz, świętej i niedostępnej, której człowiekowi nie wolno była przestąpić, jak i późniejsza chrześcijańska tradycja patrystyki i scholastyki oswajały swoich adeptów z przekonaniem, że nadprzyrodzoność nie leży poza ludzką kulturą, nie jest czymś dla niej zewnętrznym, ale przenika ją i nadaje jej sens. W ten sposób powstawała też potrzeba stworzenia stosownych schematów pojęciowych, dzięki którym obecność tajemnicy mogła być wyrażona. I nawet jeśli język nie był zdolny do jej pełnego opisu, to jednak dawało się w nim wyrazić samą obecność elementów niewyrażalnych.
Boga można poznać
Św. Tomasz z Akwinu dzielił prawdy teologiczne – czyli tezy, o których można rozprawiać na uniwersyteckich katedrach – na revelata, czyli prawdy objawione i niepoznawalne rozumem, oraz revelabilia – prawdy, które mogą być objawione, ale ma do nich dostęp także ludzki rozum. I o ile trudno tajemnicę Trójcy Świętej rozpatrywać narzędziami filozoficznymi, o tyle są też takie tezy dotyczące rzeczywistości nadprzyrodzonej, z którymi rozum może sobie próbować jakoś poradzić. Tak jest chociażby w przypadku kluczowej dla człowieka Zachodu kwestii istnienia Boga. Tomasz powołuje się tu na św. Pawła, który pisał o poznaniu Boga na podstawie Jego śladów. Ta niezwykle subtelna teologia śladów, obrazu (w końcu człowiek stworzony na podobieństwo Boga może wiele powiedzieć o tym, kto powołał go do istnienia) i wreszcie chrystologia z teologią wcielenia, zgodnie z którą Bóg, wchodząc w świat, odsłonił się w pewnym stopniu człowiekowi, a w osobie Jezusa nawet dał się zobaczyć, otworzyły przed człowiekiem zupełnie nowe perspektywy poznawcze. Średniowieczni postrzegali więc świat jak otwartą księgę, która przy odpowiedniej lekturze może doprowadzić nas do jej Autora.
Koncepcja dwóch rzeczywistości, które wzajemnie się przenikają – bo nadprzyrodzoność odbija się w tym świecie, człowiek zaś powołany jest do życia przyszłego, jest więc capax Dei, otwarty na Boga, więcej nawet, znajduje się w nim element boski – musiały wytworzyć specyficzny ferment myślowy, wyrafinowaną teologię i wrażliwą na transcendencję sztukę. Wycięcie tego elementu z ludzkiej orientacji w świecie stanowi jeden z najstraszniejszych przykładów barbarzyństwa, o jakim można sobie pomyśleć. Redukcja transcendencji dokonywana z religijnym czasem zapałem, jak pooświeceniowy zabór świątyń i wyrzucanie teologii z wydziałów uniwersyteckich, musiała się zakończyć także prymitywizacją elit intelektualnych. I jeśli prawdą jest, że człowiek otwiera się na Boga niezależnie od tego, w jakiej kulturze wyrasta, to brak odpowiedniego języka religijnego, brak schematów i – co równie ważne – kultu musi się zakończyć duchową katastrofą. Wcale nie światem bez Boga – ten jest bowiem nie do pomyślenia, ale światem bogów niewyrafinowanych, tandetnych, niezbornych.
Tandetne konstrukty
To zamknięcie kultury ludzkiej na element nadprzyrodzony, redukcja jej do sfery wyłącznie ziemskiej, ostatecznie szkodzi także racjonalności. Kiedy bowiem człowiek napotka już cokolwiek, co wymyka się racjonalnemu opisowi, co stoi zarówno ponad sferą zmysłową, jak i ponad możliwym do pomyślenia modelem teoretycznym, dysonans poznawczy staje się tak silny, że naturalna dla człowieka potrzeba redukcji tego dysonansu pcha go w stronę wyjaśnień najdziwaczniejszych. Mistyka, która z takiego spotkania się rodzi, jest prosta i niezbyt subtelna. Słownik – zbyt ubogi. Odpowiedzi – zbyt toporne. Umysł, który przez kilka ostatnich wieków uczono, że nie ma tajemnic, nie radzi sobie z sytuacją, gdy do granicy niewiedzy już przyjdzie mu dotrzeć. Będzie więc człowiek coś bredził o siłach i mocach, o tajemnych energiach, o wróżbach i magiczności. Jakby ludzka kultura przez kilka wieków nie wypracowała odpowiedniego schematu pojęciowego. Jakby też w Europie nie była nigdy wypracowana kultura duchowa, która za pomocą ćwiczeń i odpowiedniej lektury przygotowywała człowieka, by poradził sobie ze sferą przerastającą jego ograniczone zdolności. Pokora, której uczyli się kontemplatycy, asceci i mistycy, której uczono w seminariach duchownych i którą do wierzenia dostawał nawet prosty lud, choćby w żywotach świętych – ta pokora, która każe czasem zamilknąć i przyjąć rzeczy takimi, jakie są, dla umysłów wychowanych na racjonalnym micie staje się niedostępna i zamiast niej pojawia się pyszny język współczesnych kaznodziejów, wykorzystujących retoryczną przewagę nad resztą, by tylko zaczarować publikę.
Dokonywane w nowożytnej Europie wyłączenie nadprzyrodzoności z dopuszczalnego w naukach i filozofii słownika sprawiło, że w sytuacji wymykania się rzeczywistości językowi nauk pozostaje pustka, którą wypełnić mogą jedynie dość tandetne konstrukty językowe.