Bo przecież zabory i okupacje to przeszłość, a 4 czerwca w Warszawie świętowano „25 lat wolności". A jednak Polacy nadal potrzebują tego, żeby ktoś ich pocieszał. Kto? A na przykład osoba tego formatu, co prezydent USA.
Spin doktorzy Baracka Obamy udzielili mu właściwej podpowiedzi w zakresie wiedzy o traumach historycznych, które wciąż spędzają sen z powiek tubylcom znad Wisły. Amerykański przywódca postanowił więc pójść w ślady Jana Pawła II, wołającego 35 lat wcześniej w tym samym mieście: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!".
Tyle że słowa papieża były słowami proroka – znalazły potwierdzenie w rzeczywistości: 16 miesięcy karnawału „Solidarności" okazało się świadectwem nie tylko politycznego dojrzewania społeczeństwa zepsutego przez realny komunizm, ale i przemiany duchowej, która owo społeczeństwo przeorała. Dziś brzmi to oczywiście jak bajka o żelaznym wilku, ale nie wiadomo, kim i jacy byliby dzisiejsi Polacy bez tamtych doświadczeń.
Tymczasem Obama zaserwował nadwiślańskim tubylcom opowieść o wielkim narodzie, którego zmagania dziejowe wpasowały się w kontekst historiozoficzny – w bój Dobra ze Złem, starcie zwolenników Wolności z jej przeciwnikami. Trudno jednak żywić nadzieję na to, że takie przepełnione quasi-mesjanistycznymi odniesieniami (z chrześcijańskim mesjanizmem Jana Pawła II mającymi niewiele wspólnego) wystąpienie przybysza z USA przyniesie Polakom i – patrząc na sprawę szerzej – w ogóle mieszkańcom krajów dawnego bloku wschodniego jakiś przełom.
Obama nie ma na swoim koncie jakichś spektakularnych wyczynów politycznych. Jest mężem stanu wyłącznie w wymiarze retoryki. Dlatego jego warszawską mowę odebrałem w kategoriach hollywoodzkiego melodramatu, który miał Polaków wzruszyć. Nie mogło więc zabraknąć kiczowatego patosu. To ten rodzaj jankeskiej szmiry, który doskonale sparodiował w swoich filmach „Blue Velvet" i „Dzikość serca" David Lynch.