Bez historii nie ma polityki

Dariusz Gawin. Jeżeli coś się odkłada w tradycji narodowej przez prawie 300 lat, to nic dziwnego, że nasza kultura jest tym przesiąknięta. Ci, którzy w stanie wojennym rzucali ?w milicję kamieniami, byli całkowicie zakorzenieni ?w polskiej tradycji insurekcyjnej.

Publikacja: 15.08.2014 01:54

Bez historii nie ma polityki

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Podczas oficjalnych obchodów 70. rocznicy Powstania Warszawskiego tym razem nie gwizdano. Nawet na prezydenta Bronisława Komorowskiego czy premiera Donalda Tuska, co się wcześniej zdarzało. Powstanie Warszawskie mniej nas dzieli?



Dariusz Gawin:

Pamięć o powstaniu łączy Polaków. To opowieść, w której się rozpoznajemy. Tak było już tuż po wojnie, a od dziesięciu lat, czyli od 60. rocznicy – to narasta. I dobrze, bo każdą wspólnotę powinny spajać opowieści, w których jej członkowie się rozpoznają i uznają je za swoje dziedzictwo. Jednak oprócz tego, że powstanie nas łączy, trwa o nie gorący spór. To świadczy o tym, że ta pamięć jest ciągle żywa. Polacy spierają się o powstanie od 1 sierpnia 1944 r.  Spór ten był bardzo żywy już w londyńskiej prasie emigracyjnej i będzie trwał dopóty, dopóki będą żyli ludzie, dla których Polska będzie cokolwiek znaczyła. To wydarzenie było tak tragiczne, że w każdym pokoleniu będą krytycy, a także ci, którzy powstania będą bronili.



Czy podobne spory toczą się także w innych krajach?



To normalna sytuacja także w przypadku innych narodów. Każde wielkie wydarzenie jest bardzo proste, a zarazem wielowarstwowe i wielowymiarowe. Obchodzimy w tym roku setną rocznicę wybuchu I wojny światowej. To nieprawdopodobnie skomplikowane wydarzenie. O tej wojnie napisano dziesiątki tysięcy książek, tekstów, wspomnień; są setki tysięcy relacji. Jednocześnie Anglicy czy Francuzi czczą pamięć poległych jako prosty fakt, że ci ludzie zachowali się bardzo dobrze, bo oddali życie za ojczyznę. Tak samo jest z pamięcią o II wojnie światowej. W każdym z tych przypadków przekaz, który jednoczy ludzi w warstwie pamięci zbiorowej, jest prosty, a w warstwie sporu i debat historyków to niezwykle skomplikowana kwestia.



O co właściwie toczą się takie spory? W przypadku Powstania Warszawskiego naprawdę chodzi  o to, czy Komenda Główna AK postąpiła słusznie czy niesłusznie?



Prawdziwą stawką jest spór o model polskości, o naszą tożsamość. Dlatego ten spór jest tak zażarty. Tu chodzi o to, jacy są Polacy: jacy byli wtedy, jacy są dziś i czy należy to zmienić. Jeżeli ktoś jest za powstaniem, to znaczy, że cały czas widzi historię jako moralny dramat, w którym ścierają się dobro i zło. Polacy myślą sami o sobie, że od 200 lat stali zawsze po stronie dobra: walczyliśmy za „wolność naszą i waszą", robiliśmy powstania, walczyliśmy o niepodległość, która jest dla nas wartością.

A jeżeli ktoś jest przeciw powstaniu?

Po drugiej stronie sporu stoją ludzie, dla których powstanie powinno było zniknąć z pamięci zbiorowej, ponieważ kultywowanie pamięci o nim prowadzi do nacjonalizmu. Każdy rodzaj bohaterstwa militarnego jest dla nich co najmniej podejrzany, gdyż idea państwa narodowego i sprzęgnięty z nią patriotyzm prowadzą do wykluczania, prześladowania i całego tego zła, które wydarzyło się w historii. Historia, która jest szaleńczym kołowrotem wojen, rzezi i wzajemnej nienawiści, powinna się skończyć, znaleźć ujście – w naszych warunkach – w Unii Europejskiej. Powinna się rozpocząć historia, która będzie walką człowieka z globalnym ociepleniem bądź z problemami społecznymi. To będą jedyne wydarzenia historyczne; innych nie będzie. Stawką w tym sporze są więc najgłębsze sprawy cywilizacyjne. Inna perspektywa krytyczna to nacisk na realizm polityczny – decyzja o powstaniu była nie tylko błędna, była skrajnie nieodpowiedzialna.

Czy spory dotyczące wcześniejszych polskich wydarzeń historycznych także da się wytłumaczyć podobnymi kategoriami?

Jak najbardziej. Cała polska tradycja insurekcyjna opierała się właśnie na walce dobra ze złem. Podstawowym aktem dziejowej niesprawiedliwości były rozbiory Polski, choć to się zaczęło przed rozbiorami. Takim aktem moralnego buntu przeciw niesprawiedliwości dziejowej była przecież konfederacja barska, a jeszcze wcześniej w ten sam sposób rozumowali ci, którzy walczyli w obronie Stanisława Leszczyńskiego przeciwko dynastii saskiej, którą instalowała u nas Rosja. Dodajmy do tego, że byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa, broniliśmy Europy itd.

Z czego wynikało to nasze podejście?

Dla Amerykanów i Polaków wartością jest wolność, dla Rosjan jest nią siła. Dla nas znaczenie zawsze miała res publica, czyli dobro wspólne we wspólnocie obywatelskiej. Rosjanie chcą żyć w państwie, którego wszyscy się boją

W naszym republikańskim pojmowaniu świata wspólne dobro z zasady musiało być etyczne. Jednak ten republikanizm był na tyle dawno, że co prawda zostawił w nas pewne wartości, ale naszą tożsamość w o wiele większym stopniu ukształtowały dwa ostatnie wieki, gdy Polacy ścierali się z wrogami, którzy w sensie dziejowym ewidentnie stali po stronie zła: z mocarstwami rozbiorowymi i dwoma totalitaryzmami. Przecież od samego początku II wojny światowej walczyliśmy z dwoma największymi złami w historii, a w 1944 r. Warszawa znalazła się w sytuacji wyjątkowej, jak żadne inne miasto: pomiędzy Hitlerem i Stalinem. Do tego podjęła walkę w imię wolności. Dramatyczne w wymiarze historycznym jest to, że Polacy od XVIII w. obstawali przy idei wolności, która ciągle była zagrożona. Z tej narracji wyszliśmy dopiero w 1989 r.

W jakim stopniu dawne spory mają przełożenie na naszą dzisiejszą tożsamość?

Polacy świetnie potrafią komunikować się między sobą poprzez odwołania do tradycji. Jeżeli coś się odkłada w tradycji narodowej przez prawie 300 lat, to nie ma co się dziwić, że nasza kultura jest tymi sporami wręcz przesiąknięta. „Solidarność" w oczywisty sposób wyrastała z tych tradycji. Ci, którzy szli w stanie wojennym walczyć z ZOMO, byli w beznadziejnej sytuacji. Jednak stan wojenny był na tyle krzyczącą obrazą jakiegokolwiek wyobrażenia o tym, co jest historycznie dobre, że Polacy nie mogli nie protestować. Dlatego rzucali w milicję kamieniami. W tym sensie byli całkowicie zakorzenieni w polskiej tradycji insurekcyjnej.

„Solidarność" u podstaw była jednak siłą pokojową.

To było bezkrwawe powstanie, tylko że była to właśnie konsekwencja Powstania Warszawskiego. Po nim nie można było już odwoływać się do walki zbrojnej, co było oczywiste przez cały XIX w. i tak samo oczywiste jeszcze dla Józefa Piłsudskiego. To była zbyt wielka tragedia, bo tyle razy nas zdradzono, że w końcu zostaliśmy sami... Wcześniej spór o walkę zbrojną toczył się między romantykami a realistami. Pierwsi uważali, że należy walczyć po stronie sprawiedliwości niezależnie od okoliczności. Tak było chociażby przy okazji powstania styczniowego. Z drugiej strony byli ci, którzy chcieli mierzyć zamiary na siły: krakowscy stańczycy, potem endecja.

Prawica była pragmatyczna, a lewica insurekcyjna?

Paradoksalnie tak. Jednak w PRL wszystko się odwróciło. Ponieważ to Armia Krajowa i rząd londyński były insurekcyjne, to zwrotu w tradycji lewicowej dokonano właśnie poprzez stosunek do Powstania Warszawskiego. Wcześniejsze powstania według lewicy były dobre, tylko upadały, bo chłopom nie dawano „karabinów", czyli nie doceniano kwestii społecznej i siły „czerwonych". A Powstanie Warszawskie nagle okazało się złe i od tamtej pory, konsekwentnie, takie jest też dla dzisiejszej nowej lewicy.

Jak dalece jesteśmy zakorzenieni w tradycji insurekcyjnej?

W latach 90. wielu ludzi twierdziło, że to wszystko jest już historią. Historia może całkiem się nie skończyła, ale skończyła się jako ciąg dramatycznych wydarzeń. A przede wszystkim przemoc fizyczna miała już nie być elementem uprawiania polityki. Była oczywiście możliwa gdzieś w Afryce, na Bliskim Wschodzie, ale nie w Europie. Zwrot nastąpił po 11 września 2001 r., gdy coraz więcej ludzi zaczęło zdawać sobie sprawę z tego, że historia wcale się nie skończyła, lecz raczej nabiera przyśpieszenia. Po prostu ta bestia znowu zerwała się z łańcucha.

Od 2001 r. wracamy do patrzenia na świat przez pryzmat historii?

W Polsce kamieniem milowym była katastrofa smoleńska, która znowu uruchomiła u nas spór romantyków z realistami. Powtórzyła się sytuacja, którą w gruncie rzeczy dobrze znamy od ponad 200 lat. Tym razem tylko zdarzyła się ona w warunkach pokoju. Ten dramatyczny wymiar historii jest zresztą zapisany w naszym hymnie: „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy". Oznacza to, że tej Polski może nie być. A 10 kwietnia 2010 r. Polska wspólnota polityczna – poprzez swoich najważniejszych reprezentantów, z głową państwa na czele – wsiadła na pokład samolotu i się rozbiła. To było szokujące dla obu stron sporu historycznego, ponieważ zdarzyło się coś, co już nigdy miało się nie zdarzyć. Nagle okazało się więc, że znowu poręczne są te elementy polskiej tradycji, które wydawały się historyczne. Zarazem okazało się, że te tradycje są ciągle żywe i obie wezbrały z ogromną siłą. Jedni uważali, że to, co się stało, dzieje się od zawsze i zawsze będzie się działo. Drudzy, że to, co się działo, powtórzyło się, że to jest straszne i trzeba z tym raz na zawsze skończyć. To teraz znowu odżywa w związku z wydarzeniami na Ukrainie.

Czy my wciąż opisujemy świat kategoriami znanymi jeszcze z XIX wieku?

Tak, bo kategorie te są do pewnego stopnia uniwersalne. Zauważmy, dlaczego Ukraińcy nie uciekali z Majdanu przed kulami snajperów, tylko dalej trwali w proteście, broniąc się przed nimi  blaszanymi tarczami. Ta obywatelska armia była przekonana, że walczy ze złem, czyli z tyranią. I dzięki temu przekonaniu potrafiła stawić temu złu czoło. Oni byli skazani na porażkę, a jednak zwyciężyli. Odbudowała się wtedy tradycyjna, znana z historii narracja. Po drugiej stronie przecież stał Putin odwołujący się wprost do tradycji carskiej i stalinowskiej. To jest przecież Rosja po wojnach czeczeńskich czy wojnie w Gruzji. Dla niej konflikt na Ukrainie jest wręcz egzystencjalny. Na naszych oczach właśnie rozstrzyga się los Rosji, która bez Ukrainy nie będzie już taka sama jak Rosja istniejąca od ponad 300 lat.

Czy można zrozumieć dzisiejszą Rosję i sytuację na Ukrainie, nie znając historii tego państwa?

Nie, dlatego że wiedza historyczna jest niezbędna w zrozumieniu wszelkich dużych zbiorowości ludzkich. Amerykanie zachowują się w świecie tak, jak się zachowują, ponieważ mają właśnie taką, a nie inną historię. Historia objaśnia sens podstawowych wartości konstytuujących wspólnotę, sens tego, jak ta wspólnota działa. Amerykanie mają swoją konstytucję i republikańską tradycję. Dla Amerykanów i Polaków wartością jest wolność, dla Rosjan jest nią siła. Dla nas znaczenie zawsze miała res publica, czyli dobro wspólne we wspólnocie obywatelskiej, dla nich liczyło się imperium jako pewna przestrzeń dominacji. Imperium w sensie dosłownym, czyli geograficznym: by być jak największym państwem. Ale i imperium jako zakres władzy. Rosjanie po prostu chcą żyć w państwie, którego wszyscy się boją. Tak ich ukształtowały historia i kultura. I choć 20 lat temu była szansa, by narodziła się inna Rosja, to dziś widzimy, że tamta próba zakończyła się niepowodzeniem. Dziś odrodziła się taka Rosja, jaką znamy od czasów Piotra Wielkiego, Katarzyny Wielkiej czy Stalina.

Czy była szansa, by narodziła się inna Polska?

Oczywiście, były takie próby. Starania podjęła np. endecja i 100 lat temu tamta próba wyglądała na zwycięską. Przypomnijmy, że w sierpniu 1914 r. Piłsudski próbował wraz z Pierwszą Kadrową wywołać w Kongresówce powstanie antyrosyjskie. Scena, gdy wkracza do Kielc, a wszyscy zatrzaskują okiennice, pokazuje, że Polska była absolutnie zdominowana politycznie przez Narodową Demokrację. Ta uważała przyszłego marszałka za austriackiego agenta i podżegacza wojennego, który chce doprowadzić do nieszczęścia. Miarą wielkości Piłsudskiego jest to, że choć wtedy wspierała go tylko garstka ludzi, to 20 lat później wszystkim Polakom wydawało się, że byli w Legionach. Dzisiaj z pary Piłsudski – Dmowski, której konflikt kształtował Polaków jeszcze przez dwa pokolenia, pierwszy jest znany każdemu z nas, a zasługi drugiego są wiedzą dostępną prawie wyłącznie historykom. Piłsudski po prostu wygrał w pamięci historycznej. Pod tym względem przypomina Charles'a de Gaulle'a – gdy ten w 1940 r. uciekł z kraju z niewielką grupą „wolnych Francuzów", prawie cała Francja stała przy rządzie Vichy. Kilkadziesiąt lat później wszystkim Francuzom wydawało się jednak, że byli gaullistami.

Czy dzisiejsi politycy potrafią czerpać wzorce z historii?

Nie da się uprawiać polityki bez odwoływania się do historii. Wszelkie wyobrażenia o tym, że można się koncentrować wyłącznie na bieżącym wzroście gospodarczym, problemach infrastruktury czy sprawach społecznych, są kompletnie naiwne. Tak po prostu nie da się robić polityki, ponieważ polityka polega na kierowaniu wielkimi zbiorowościami ludzkimi. Te zbiorowości są spajane nie tylko przez interesy i kontrakty, ale także przez uczucia, a uczucia wywołuje się poprzez odwoływanie się do rytuałów i symboli. Jakkolwiek oświeceniowi racjonaliści zżymaliby się na to, że jest to irracjonalne, nic tu nie wskórają, ponieważ taka jest po prostu ludzka natura. Poza codziennym bytowaniem potrzebujemy spraw głębszych, czyli wielkich idei. Tak buduje się poczucie solidarności.

Wielu twierdzi, że są inne drogi do budowy podobnej solidarności.

Tylko to nie jest tak, że jesteśmy związani jakimś kontraktem. Nie żyjemy razem dopóty, dopóki mamy wzrost gospodarczy i to nam się opłaca. Jesteśmy przecież narodem, wspólnotą na dobre i na złe. Ten „kontrakt" jest bezwarunkowy. Musimy żyć razem podczas wojny, ale i podczas kryzysu gospodarczego. Wielu członków klasy średniej z Warszawy w sensie socjologicznym ma dziś więcej wspólnego z członkami klasy średniej z Berlina i Londynu niż z bezrobotnymi z małego miasta na polskiej prowincji. Jednak ponieważ są w jednej wspólnocie politycznej, czują pewne zobowiązanie do solidarności właśnie z nimi, a nie z berlińczykami czy londyńczykami. Tak było, jest i będzie.

Wielu polityków odrzuca jednak konieczność prowadzenia polityki historycznej.

Czasy, gdy nasi politycy tak twierdzili, słusznie minęły. Jeszcze dziesięć lat temu rzeczywiście wielu uważało, że to jest zbrodnia i nie wolno prowadzić żadnej polityki historycznej. Dziś jednak dyskutuje się nie czy, ale jaką politykę historyczną prowadzić. Na jedną odpowiada się drugą. Trawestując powiedzenie Jacka Kuronia: nie należy palić polityki historycznej, należy prowadzić własną. Zresztą każde państwo prowadzi swoją politykę historyczną. I to dosłownie każde, ponieważ bez niej państwo nie może istnieć. Dlatego na banknotach w każdym kraju widnieją osoby ważne dla danej wspólnoty. To może być naukowiec, z którego ludzie są dumni, artysta, który rozsławiał naród, czy król, który był wielkim przywódcą. Z tej perspektywy zawsze mnie uderza, że na banknotach Unii Europejskiej nie ma ludzi, tylko dzieła architektury. To pokazuje, że Unia nie jest prawdziwą wspólnotą polityczną, bo ludzie nie są gotowi do największych poświęceń w imię architektury. Jesteśmy gotowi do poświęceń tylko w imię prawdziwych wartości, ideałów, które uosabiają ludzie z naszej dumnej przeszłości.

Dr Dariusz Gawin jest historykiem idei ?i filozofem, wicedyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego

Podczas oficjalnych obchodów 70. rocznicy Powstania Warszawskiego tym razem nie gwizdano. Nawet na prezydenta Bronisława Komorowskiego czy premiera Donalda Tuska, co się wcześniej zdarzało. Powstanie Warszawskie mniej nas dzieli?

Dariusz Gawin:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą