W latach 90. wielu ludzi twierdziło, że to wszystko jest już historią. Historia może całkiem się nie skończyła, ale skończyła się jako ciąg dramatycznych wydarzeń. A przede wszystkim przemoc fizyczna miała już nie być elementem uprawiania polityki. Była oczywiście możliwa gdzieś w Afryce, na Bliskim Wschodzie, ale nie w Europie. Zwrot nastąpił po 11 września 2001 r., gdy coraz więcej ludzi zaczęło zdawać sobie sprawę z tego, że historia wcale się nie skończyła, lecz raczej nabiera przyśpieszenia. Po prostu ta bestia znowu zerwała się z łańcucha.
Od 2001 r. wracamy do patrzenia na świat przez pryzmat historii?
W Polsce kamieniem milowym była katastrofa smoleńska, która znowu uruchomiła u nas spór romantyków z realistami. Powtórzyła się sytuacja, którą w gruncie rzeczy dobrze znamy od ponad 200 lat. Tym razem tylko zdarzyła się ona w warunkach pokoju. Ten dramatyczny wymiar historii jest zresztą zapisany w naszym hymnie: „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy". Oznacza to, że tej Polski może nie być. A 10 kwietnia 2010 r. Polska wspólnota polityczna – poprzez swoich najważniejszych reprezentantów, z głową państwa na czele – wsiadła na pokład samolotu i się rozbiła. To było szokujące dla obu stron sporu historycznego, ponieważ zdarzyło się coś, co już nigdy miało się nie zdarzyć. Nagle okazało się więc, że znowu poręczne są te elementy polskiej tradycji, które wydawały się historyczne. Zarazem okazało się, że te tradycje są ciągle żywe i obie wezbrały z ogromną siłą. Jedni uważali, że to, co się stało, dzieje się od zawsze i zawsze będzie się działo. Drudzy, że to, co się działo, powtórzyło się, że to jest straszne i trzeba z tym raz na zawsze skończyć. To teraz znowu odżywa w związku z wydarzeniami na Ukrainie.
Czy my wciąż opisujemy świat kategoriami znanymi jeszcze z XIX wieku?
Tak, bo kategorie te są do pewnego stopnia uniwersalne. Zauważmy, dlaczego Ukraińcy nie uciekali z Majdanu przed kulami snajperów, tylko dalej trwali w proteście, broniąc się przed nimi blaszanymi tarczami. Ta obywatelska armia była przekonana, że walczy ze złem, czyli z tyranią. I dzięki temu przekonaniu potrafiła stawić temu złu czoło. Oni byli skazani na porażkę, a jednak zwyciężyli. Odbudowała się wtedy tradycyjna, znana z historii narracja. Po drugiej stronie przecież stał Putin odwołujący się wprost do tradycji carskiej i stalinowskiej. To jest przecież Rosja po wojnach czeczeńskich czy wojnie w Gruzji. Dla niej konflikt na Ukrainie jest wręcz egzystencjalny. Na naszych oczach właśnie rozstrzyga się los Rosji, która bez Ukrainy nie będzie już taka sama jak Rosja istniejąca od ponad 300 lat.
Czy można zrozumieć dzisiejszą Rosję i sytuację na Ukrainie, nie znając historii tego państwa?
Nie, dlatego że wiedza historyczna jest niezbędna w zrozumieniu wszelkich dużych zbiorowości ludzkich. Amerykanie zachowują się w świecie tak, jak się zachowują, ponieważ mają właśnie taką, a nie inną historię. Historia objaśnia sens podstawowych wartości konstytuujących wspólnotę, sens tego, jak ta wspólnota działa. Amerykanie mają swoją konstytucję i republikańską tradycję. Dla Amerykanów i Polaków wartością jest wolność, dla Rosjan jest nią siła. Dla nas znaczenie zawsze miała res publica, czyli dobro wspólne we wspólnocie obywatelskiej, dla nich liczyło się imperium jako pewna przestrzeń dominacji. Imperium w sensie dosłownym, czyli geograficznym: by być jak największym państwem. Ale i imperium jako zakres władzy. Rosjanie po prostu chcą żyć w państwie, którego wszyscy się boją. Tak ich ukształtowały historia i kultura. I choć 20 lat temu była szansa, by narodziła się inna Rosja, to dziś widzimy, że tamta próba zakończyła się niepowodzeniem. Dziś odrodziła się taka Rosja, jaką znamy od czasów Piotra Wielkiego, Katarzyny Wielkiej czy Stalina.
Czy była szansa, by narodziła się inna Polska?
Oczywiście, były takie próby. Starania podjęła np. endecja i 100 lat temu tamta próba wyglądała na zwycięską. Przypomnijmy, że w sierpniu 1914 r. Piłsudski próbował wraz z Pierwszą Kadrową wywołać w Kongresówce powstanie antyrosyjskie. Scena, gdy wkracza do Kielc, a wszyscy zatrzaskują okiennice, pokazuje, że Polska była absolutnie zdominowana politycznie przez Narodową Demokrację. Ta uważała przyszłego marszałka za austriackiego agenta i podżegacza wojennego, który chce doprowadzić do nieszczęścia. Miarą wielkości Piłsudskiego jest to, że choć wtedy wspierała go tylko garstka ludzi, to 20 lat później wszystkim Polakom wydawało się, że byli w Legionach. Dzisiaj z pary Piłsudski – Dmowski, której konflikt kształtował Polaków jeszcze przez dwa pokolenia, pierwszy jest znany każdemu z nas, a zasługi drugiego są wiedzą dostępną prawie wyłącznie historykom. Piłsudski po prostu wygrał w pamięci historycznej. Pod tym względem przypomina Charles'a de Gaulle'a – gdy ten w 1940 r. uciekł z kraju z niewielką grupą „wolnych Francuzów", prawie cała Francja stała przy rządzie Vichy. Kilkadziesiąt lat później wszystkim Francuzom wydawało się jednak, że byli gaullistami.
Czy dzisiejsi politycy potrafią czerpać wzorce z historii?
Nie da się uprawiać polityki bez odwoływania się do historii. Wszelkie wyobrażenia o tym, że można się koncentrować wyłącznie na bieżącym wzroście gospodarczym, problemach infrastruktury czy sprawach społecznych, są kompletnie naiwne. Tak po prostu nie da się robić polityki, ponieważ polityka polega na kierowaniu wielkimi zbiorowościami ludzkimi. Te zbiorowości są spajane nie tylko przez interesy i kontrakty, ale także przez uczucia, a uczucia wywołuje się poprzez odwoływanie się do rytuałów i symboli. Jakkolwiek oświeceniowi racjonaliści zżymaliby się na to, że jest to irracjonalne, nic tu nie wskórają, ponieważ taka jest po prostu ludzka natura. Poza codziennym bytowaniem potrzebujemy spraw głębszych, czyli wielkich idei. Tak buduje się poczucie solidarności.
Wielu twierdzi, że są inne drogi do budowy podobnej solidarności.
Tylko to nie jest tak, że jesteśmy związani jakimś kontraktem. Nie żyjemy razem dopóty, dopóki mamy wzrost gospodarczy i to nam się opłaca. Jesteśmy przecież narodem, wspólnotą na dobre i na złe. Ten „kontrakt" jest bezwarunkowy. Musimy żyć razem podczas wojny, ale i podczas kryzysu gospodarczego. Wielu członków klasy średniej z Warszawy w sensie socjologicznym ma dziś więcej wspólnego z członkami klasy średniej z Berlina i Londynu niż z bezrobotnymi z małego miasta na polskiej prowincji. Jednak ponieważ są w jednej wspólnocie politycznej, czują pewne zobowiązanie do solidarności właśnie z nimi, a nie z berlińczykami czy londyńczykami. Tak było, jest i będzie.
Wielu polityków odrzuca jednak konieczność prowadzenia polityki historycznej.
Czasy, gdy nasi politycy tak twierdzili, słusznie minęły. Jeszcze dziesięć lat temu rzeczywiście wielu uważało, że to jest zbrodnia i nie wolno prowadzić żadnej polityki historycznej. Dziś jednak dyskutuje się nie czy, ale jaką politykę historyczną prowadzić. Na jedną odpowiada się drugą. Trawestując powiedzenie Jacka Kuronia: nie należy palić polityki historycznej, należy prowadzić własną. Zresztą każde państwo prowadzi swoją politykę historyczną. I to dosłownie każde, ponieważ bez niej państwo nie może istnieć. Dlatego na banknotach w każdym kraju widnieją osoby ważne dla danej wspólnoty. To może być naukowiec, z którego ludzie są dumni, artysta, który rozsławiał naród, czy król, który był wielkim przywódcą. Z tej perspektywy zawsze mnie uderza, że na banknotach Unii Europejskiej nie ma ludzi, tylko dzieła architektury. To pokazuje, że Unia nie jest prawdziwą wspólnotą polityczną, bo ludzie nie są gotowi do największych poświęceń w imię architektury. Jesteśmy gotowi do poświęceń tylko w imię prawdziwych wartości, ideałów, które uosabiają ludzie z naszej dumnej przeszłości.
Dr Dariusz Gawin jest historykiem idei ?i filozofem, wicedyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego