świata; z tego drugiego; w tym
znalazła się tydzień temu...
Cynthia Kaminsky, wystające zęby,
nieopanowany chichot,
nieustające zdumienie:
jak ludzie tutaj mogą to wszystko
wytrzymać?
czemu nikt tego nie zdemaskuje
w gazetach?
Tłumaczymy długo i mozolnie,
a ona znowu:
to po co w ogóle ludzie kupują
te gazety?
Znów tłumaczymy z wysiłkiem
(na szczęście wiemy,
jak jest po angielsku „nekrolog"
czy „dział sportowy"),
i zdawałoby się, że już wszystko
rozumie,
ale nagle:
A dlaczego tu wszyscy tacy źli
i smutni?
czemu nikt się nie śmieje, gdy idzie
ulicą?
przecież za parę dni Christmas!
(„21.12.79: But why?")
Czasami tłumaczenie szło opornie, polszczyzna Valerii była całkiem świeża, moja angielszczyzna do dziś pozostawia wiele do życzenia, ale bardzo pomocny okazał się Jakub, którego cechowała i niezwykła precyzja słowa, i talent nauczyciela. Jako jeden z najtrudniejszych wierszy-songów do przetłumaczenia (a jednocześnie śmieszny, gdy trzeba go objaśniać) zapamiętałam „Pytania, których nie zadam" Jana Krzysztofa Kelusa:
Pytania, których nie zadam
na trochę długich przyjęciach
spotkania starych znajomych.
Cześć Artur
powiedz naprawdę co biolog robi dla wojska?
życie jest, bracie, życie
a tam czysta – nie czysta
zamiast cztery osiemset na rękę osiem czterysta
ludzie – no wiesz jak jest z ludźmi
praca – no wiesz jak jest w pracy
przepraszam, zaraz tu przyjdę
popilnuj kieliszka na tacy
...i naprawdę żal Artura,
że pracuje jako biolog
i zaraża wszy tyfusem w Dziekanowie.
Nie pamiętam, jak to przetłumaczyliśmy, ale pamiętam Jakuba cierpliwie objaśniającego Valerii, że Artur nie jest dziekanem na wydziale biologii.
Konsultowaliśmy się ze Staszkiem Barańczakiem, który trochę poprawił, ale w większości zaaprobował naszą twórczość, co dziś napełnia mnie dumą: wybitny tłumacz Szekspira i Emily Dickinson nie potępił naszych przekładów swoich wierszy, a nawet jeden z nich publicznie przeczytał.
Po wieczorze w Public Theater przekłady Valerii Wasilewskiej („in collaboration with Jakub Karpiński and Irena Lasota") zaczęły żyć własnym życiem, ukazywały się w różnych zbiorach, a nawet w „Alaska Quarterly Review". My zaś, to znaczy Komitet Poparcia „Solidarności" w Nowym Jorku, wydaliśmy plakat nie plakat, rozkładówkę, którą przepięknie skomponował Andrzej Dudziński, pod tytułem „War against the Nation" („Wojna przeciwko narodowi"). Poza wierszami po angielsku (Barańczaka były „Ci mężczyźni, tak potężni", „Skoro już musisz krzyczeć, rób to cicho" i „Wypełnić czytelnym pismem") były tam teksty dotyczące stanu wojennego i rysunki Andrzeja Dudzińskiego, które zamawiały u niego najważniejsze gazety, z „New York Times" na czele.
Dowiedziawszy się o śmierci Staszka Barańczaka, niespodziewanej, choć wiadomo było, że jest ciężko chory – zrobiłam to, co pewnie wielu innych: wzięłam do ręki tomiki jego wierszy, znalazłam w internecie jego „Wiersze zebrane" wydane przez wydawnictwo a5, poczytałam, przeskakując z wiersza do wiersza, i zatrzymałam się na jednym z wcześniejszych, na tym, który – nie jestem krytykiem literackim, więc mogę to napisać – i brzmi leśmianowsko, i zapowiada niezwykłego poetę:
Papier i popiół, dwa sprzeczne
zeznania
na ten sam ogień; powiedzą: to jasne
jak dzień, jak dziennik, zmięty
i zmierzwiony kłąb
w kałuży, nie, w zwierciadle
wiadomości z kraju
(dobrego) i ze świata (złego);
spaliłeś swój dziennik
wśród nocy; to bezsprzeczne,
powiedzą, choć zmięty,
lecz niezmienny, zmierzwiony,
ale niezmierzony,
z mierzwy, lecz wierzmy; plączesz
się w zeznaniach,
w skręconych kartkach, tak
czarnych, jak przedtem
były czyste; powiedzą: to proste
jak drut, kolczasty, jak druk,
gazetowy;
spal i splącz papier, płomień, popiół,
północ
w jednym błysku zwęglonym kroniki
wypadków,
poprawią ci otrucie gazem na
otrucie
gazet; to logiczne, powiedzą,
samobójca, sam siebie
się bał
(„Papier i popiół")