To niezwykłe, że akurat pani zdecydowała się zrobić ze mną wywiad...
Dlaczego?
Bo pochodzi pani z takiej dużej, mocno zakorzenionej rodziny. W przeciwieństwie do mnie zna, znała pani wielu swoich przodków, ma po nich tyle pamiątek. Wie pani, że nawet ja mam pamiątkę po pani pradziadku? Mój pierwszy tomik poetycki w 1977 roku był bardzo życzliwie przyjęty przez środowisko literackie. I właśnie wtedy dostałam też kartkę od Jarosława Iwaszkiewicza, mam ją do dziś. Co za los, mam pamiątkę po pani pradziadku, po swoim nic. I po dziadkach nic mi nie zostało prócz trzech fotografii. Zawsze czułam się człowiekiem pozbawionym korzeni, „dzieckiem pociętych pokoleń", jak to napisałam w jakimś dawnym wierszu. Chociaż to przecież moja mama jest sierotą, a nie ja. To jej rodzina została wymordowana podczas pacyfikacji Soch na Zamojszczyźnie.
Na wywiad z panią też przyszłam trochę przez moich pradziadków. Iwaszkiewiczowie przygarnęli dwie dziewczynki z Zamojszczyzny, z tego transportu do Rzeszy, o którym pisze pani w książce.
To nie był jeden transport. I nie tylko do Rzeszy, także po prostu „w nieznane". Dzieci z pociągów trafiły do różnych miejscowości na Mazowszu, np. w okolicy Siedlec; były nielegalnie wykupywane od niemieckich konwojentów albo po prostu wykradane. W ten sposób sporo ich uratowano właśnie w Warszawie. Wojenna Zamojszczyzna to nie tylko wywożenie małych dzieci w celu germanizacji, takie jest najczęstsze skojarzenie. Jednak przecież nie wszystkie miały niebieskie oczy, „aryjski" wygląd! Zamojskie dzieci masowo ginęły z głodu i chorób w obozach dla wysiedleńców albo koncentracyjnych, albo podczas pacyfikacji wiosek. Te, które ocalały, bywały świadkami apokaliptycznych scen...
W ogóle mało się mówi o tej sprawie. W szkołach o tym nie uczą. Ja o wszystkim dowiedziałam się, dopiero pisząc książkę „Pra" o moich pradziadkach. Tyle lat nie wiedziałam, że hitlerowcy mieli plan wysiedlenia całej Zamojszczyzny, żeby zrobić miejsce dla niemieckich osadników. Nie miałam pojęcia o okrutnym losie chłopskich dzieci. Kiedyś ktoś napisał sztukę, działa się w domu moich pradziadków na Stawisku w czasie wojny. W tej sztuce dziewczynki z Zamojszczyzny – Stasia i Jadzia Durasówny – zostały zamienione na dziewczynki żydowskie. Bo tak bardziej pasowało.
To nie do wiary! To jest właśnie „robienie" historii – tak dobrze znane z historii... W „Małej Zagładzie" starałam się dokonać jakiegoś wyrównania. Pisałam o wszystkich dzieciach wojennych, o polskich, żydowskich, cygańskich, nawet o tych, które na innych wojnach ginęły w innych częściach świata: Afryce, w Kambodży, w Hiroszimie, na Bałkanach.
Popularna narracja robi z polskich chłopów najgorsze szuje na świecie. W „Zającu z Patagonii" Lanzmann opisuje, jak przyjechał do Polski, rozmawiał z polskimi chłopami i widział w nich tylko zabójców Żydów. Pani książka rehabilituje polskich chłopów. Opisując tragedię Zamojszczyzny i warunki, w jakich w czasie wojny musieli funkcjonować, nadaje pani kontekst takim opowieściom.
Widziała pani zdjęcia mojej babci 30-letniej i mojego dziadka 33-letniego? Proszę spojrzeć na tych ludzi, na tych „zabójców"... W wiosce, z której pochodzili, nie było nastroju antysemickiego. Rozmawiałam z tymi ludźmi. Jedna z moich bohaterek, Bronka, mówi: „To były chłopy nasze i Żydowie nasze". Mój dziadek, który miał sklep, więc zaopatrywał się w towary u Żydów w miasteczku, znał ich blisko, potem podczas wojny im pomagał. Nocą przez okno podawał chleb i butelki z piciem, a babcia drżała ze strachu: „Jezu, pozabijają nas, Jezu, pozabijają nas". Wszyscy łatwo zapominają, że Polska była jedynym krajem, w którym za pomoc Żydom groziła śmierć. Całej rodzinie. I ten wyrok był wykonywany. I jakoś nie wspomina się zbyt często o kolaboracyjnych rządach, na przykład takich krajów jak Francja Vichy, które administracyjnie, w majestacie prawa, wyłapywały Żydów i wsadzały w wagony jadące do obozów zagłady.
Pani książka, choć osobista, jest też bardzo polityczna. Pozwala uciec od absurdalnej, wyrwanej z kontekstu poprawności politycznej.