iPhone to status. Rodzaj szlachectwa, choć nikt z nich tego nie powie wprost, bo obowiązuje zasada, że smartfon to prywatna sprawa. A jednak kto nie ma iPhone'a, ten jest podejrzany, z trochę innego świata. „Ilu z was ma Samsunga?" – pytam 17-letnią córkę. „Może co dziesiąty" – odpowiada. „I co o nich myślicie?". „Nic, to ich sprawa" – odpowiada z przewrotnym uśmiechem.
Kiedyś „intelektualiści" w jej pokoleniu wybierali Blackberry, iPhone'a zostawiając szpanerom. Dziś i oni przeszli na nowe telefony. Dlaczego? Po prostu nikt już nie używa Blackberry, słyszę odpowiedź. Czy czują jakąś nostalgię za dawnym dobrym sprzętem? Taką, jaką była w moim pokoleniu tęsknota za płytą winylową? Bzdura – dowiaduję się. – To tylko kawałek sprzętu. Technologia pędzi tak szybko...
A może słyszeli coś o Nokii? Tak, na uczelniach ekonomicznych. Nokia to przykład zmarnowanego brandu. Fajny case do analizy z odległej i dawno zapomnianej przeszłości. Coś jak nudne i ponure malarstwo gotyckiej Europy zastąpione przez radosny, triumfujący renesans Botticellego, Giorgionego i Rafaela. Nokia to uosobienie prostactwa i banału. Symbol wykluczenia z Facebooka i Instagramu. Nokię kupowali emeryci, mówią fani iPhone'a, jakby rzeczywiście marka tych telefonów pojawiła się jakoś tuż po drugiej wojnie światowej, w późnych latach czterdziestych. Zresztą jakie wtedy kupowano telefony komórkowe, raczej nie wiedzą. Pewnie niemieckie albo francuskie, podpowiada uboga w tym względzie wyobraźnia.
Poza tym jakie to ma znaczenie? Ważny jest dzień dzisiejszy. Mój kontakt z moim kawałkiem sprzętu, pomyśli każdy z nich. Ciuch? Niezbędny. Konieczny kaptur. Kaptur zapewnia intymność komunikacji ze smartfonem. Wtedy, kiedy jest to potrzebne, czyli podczas oglądania zakazanych stron lub prowadzenia poufnych konwersacji. W innym przypadku wystarczy czapka bejsbolowa. Też zrosła się z ich pokoleniem. Podobnie jak trampki marki Converse. Kiedyś mówiło się o młodych, że mają głowy w chmurach. Dziś oczy nerwowo wędrują po zmieniających się jak w kalejdoskopie obrazkach i drobnym maczku tekstu na wyświetlaczu iPhone'a. Trudno się uchronić przed tym nawykiem. Na wyświetlacz spogląda się co chwila. Co minutę, co dwie. A nuż koleś wrzucił coś nowego na fejsa? Trzeba skomentować. Palnąć mu lekkiego hejta albo coś pozytywnego, jak jest w złym humorze. Nie można dołować zawsze i wszędzie. I każdego.
No i trzeba się spieszyć. Jak nie skomentujesz na czas, jesteś wyłączony. Zresztą obrazek może szybko zniknąć. Na fejsie zostaje, ale na takim na przykład Snapchacie trwa tylko kilka sekund. Nie zareagujesz, to znaczy, że jesteś słaby. Nie wyrabiasz się. Nie jesteś online.
Smartfon to przede wszystkim fejs, Instagram i inne takie. Telefon? Wieczorami można długo gadać. Całymi godzinami. Ale w ciągu dnia komunikat musi być krótki. Zdawkowy. „Nie gadaj, tylko napisz" – słychać w metrze. Łatwiej napisać, niż zajmować bliźniego gadaniem. Poza tym gadanie przeszkadza w słuchaniu muzyki, smartfon jest przecież po to, by słuchać muzyki. Ściąga się, co się da i jak się da, i słucha na okrągło. W metrze i w autobusie. W szkole i na ulicy. Na uczelni i bibliotece. iPhone to przecież dziecko iPoda. Tylko te słuchawki bez sensu. Trzeba nosić z sobą. Kiedy się wreszcie doczekamy wszczepianych do ucha głośniczków z Bluetooth, by nie tachać tych słuchawek? Może już za rok? Za dwa? Starzy przestaną się czepiać, że kiedy oni gadają, w uchu masz słuchawki. Będzie można słuchać w szkole, na wykładach, w kościele. Wszystko będzie prostsze. Dziś jeszcze nie jest.