Korespondencja z Belgradu
Gdy Brazylijczycy żegnali króla futbolu Pelego w roku 1971, na swych przeciwników wybrali Jugosłowian, bo ci nazywani byli Brazylijczykami Europy. Właśnie na Bałkanach zawsze rodziło się najwięcej talentów, to tam bardzo ceniona była gra z polotem. Dlaczego więc „Plavi", czyli „błękitni", nie odnieśli wielkich sukcesów? Zdecydowały zbyt gorące głowy i fakt, że piłka nożna w tym regionie nierozerwalnie wiąże się z polityką. Istniała niepisana zasada, że każda z federacyjnych republik Jugosławii jest w drużynie reprezentowana według zasług – dlatego w jedenastce grało po czterech Serbów i Chorwatów, Macedończyk, Czarnogórzec i Muzułmanin. Słoweńcy nie, bo oni woleli sporty zimowe.
Ojciec powojennej Jugosławii Josip Broz –Tito lubił piłkę nożną. W czerwcu 1974 roku odwiedził go prezydent Ludowej Republiki Bangladeszu i obaj spóźnili się na oficjalne przyjęcie ze względu na transmisję meczu reprezentacji Jugosławii na mundialu w Niemczech. Piłkarze z kraju Tity byli wówczas mocni, niestety kłócili się o pieniądze. Mediował sam przywódca, ale ostatecznie nie było co dzielić, bo odpadli w drugiej rundzie (przegrali m.in. 1:2 z Polską).
Czarni i Czerwoni
Gdy słucham, co o Ticie mówią Serbowie i Bośniacy, mieszają się dwie narracje: był Józefem Piłsudskim – ojcem narodu, też zresztą marszałkiem, i Edwardem Gierkiem – tym, który dał stabilizację, napełnił lodówki i baki zastav i jugo,. O tym drugim samochodzie krążyło wiele dowcipów. Jak ten: Dlaczego tylne okno w jugo jest podgrzewane? By było ciepło w ręce, jak będziesz go pchać. Jugosłowiańskie samochody produkowano w fabryce w Kragujevcu, gdzie Tomislav Nikolić, obecny prezydent, rozpoczynał karierę jako szef komunalnego cmentarza. Jak twierdzą złośliwi, szło mu tak dobrze, że grabarze mieli ręce pełne roboty. No właśnie, grabarze...
Do Belgradu przygnały mnie derby tego miasta między Crveną Zvezdą a Partizanem. A właściwie bardziej to, co miało się wydarzyć na trybunach, na których zasiadają „Delije"(czyli „Bohaterowie" – fani Zvezdy) i „Grobari" (czyli „Grabarze" – fani Partizana). Kibice w całej Serbii poza sympatią do swego lokalnego klubu sympatyzują ze Zvezdą lub Partizanem. Cały kraj jest podzielony między Czerwonych i Czarnych. Jak głosi stugębna plotka, Ljubiša Tumbaković, który doprowadził Partizana do sześciu tytułów mistrzowskich w latach 90., tak mocno nienawidził „Czerwonej Gwiazdy", że gdy kiedyś podano mu kawę z czerwoną łyżeczką, kawa wylądowała na podłodze. Derby to jedyne mecze budzące zainteresowanie, podczas pozostałych stadiony Zvezdy (Marakana) i Partizana świecą pustkami. I to mimo, że władze „Gwiazdy" przez cały obecny sezon wpuszczają widzów za darmo, oprócz trybuny zachodniej.
Marakana od lat 70. dla celów podatkowych ma status obiektu w budowie. Nigdy nie została ona ukończona i to widać. W ogóle w Serbii nikt specjalnie nie usiłuje ukryć bałaganu. Dość powiedzieć, że termin derbowego meczu jeszcze na tydzień przed pierwszym gwizdkiem nie był znany. W sobotę miał być mityng polityczny, dlatego mecz przełożono na niedzielę, potem z powrotem na sobotę. Pierwszy gwizdek zamiast o 18 zabrzmiał o 18.45.
Kłopotów można się było spodziewać, na trybunach był przecież Ivan Bogdanov, ten, który wraz z kolegami przerwał mecz Włochy – Serbia, a potem w przebraniu usiłował opuścić Genuę. Zaprzyjaźnieni z „Delije" towarzysze radzieccy ze Spartaka Moskwa i greccy z Olympiakosu Pireus też nie przyjechali do Belgradu kosztować ćevapów czy pljeskavicy. Najpierw „Grobari" ruszyli w stronę „Delijów", potem ci ostatni 40 minut bili się z policją. Zadyma w starym stylu, pierwszego wyjścia piłkarzy na murawę nie zauważył prawie nikt. Pirotechniki zużyto tyle, że gdyby to było u nas, delegat ekstraklasy wypisałby roczny zapas atramentu. A w Serbii – czy na oba kluby posypią się kary?