Magda Lassota: Bałam się lodowca pod Everestem

Na lodowcu trzeba nauczyć się funkcjonować. Nepalczycy najlepiej wiedzą, co zrobić, żeby przez tych kilka tygodni mieszkało się na nim jak najwygodniej.

Publikacja: 13.11.2020 18:00

Agencje trzymają się wypracowanych metod. Dlatego wszystkie obozy wyglądają podobnie, dlatego na poc

Agencje trzymają się wypracowanych metod. Dlatego wszystkie obozy wyglądają podobnie, dlatego na początku tak trudno jest się w bazie odnaleźć. Widać tylko setki chaotycznie rozbitych, przeważnie żółtych, namiotów

Foto: Shutterstock

Baza jest jak niewielka wioska i jak na wioskę przystało, sąsiedzi dobrze się znają. Mieszkają tu od kilkunastu, czasem kilkudziesięciu lat, choć tylko na wiosnę, mniej więcej od marca do maja, w najwyższym sezonie wspinaczkowym na Everest. Od lat zajmują te same miejsca na lodowcu: Himex Russela Brice'a na samym początku bazy, Seven Summit Treks Mingmy, Tashiego i Dawy Sherpów – na drugim końcu. Sąsiedzi witają się ze sobą, uśmiechają, rozmawiają o pogodzie, odwiedzają się, wpadają na kawę lub coś mocniejszego, zapraszają się na kolację. Najczęściej się lubią, choć niektórzy tylko stwarzają pozory, żeby utrzymać poprawne stosunki z sąsiadami. Często stanowią dla siebie konkurencję. Ważne jednak, żeby ze sobą współpracować, a nie walczyć, bo ostatecznie sąsiedzi mają wspólny cel – wprowadzić swoich gości na Everest, skutecznie i bezpiecznie, a potem całych i zdrowych odesłać z powrotem do domów. Niestety, nie zawsze się to udaje. Są sąsiedzi, których nikt nie lubi, których uważa się za zagrożenie, a sposobu ich działania się nie pochwala.

Goście mieszkańców bazy zmieniają się co roku. Zjawiają się w wiosce raz i nigdy więcej nie wracają. Przeważnie. Są i tacy, którzy przyjadą po raz drugi, trzeci, może nawet czwarty – dopóki nie uda im się osiągnąć celu wizyty. Jednak gdy w końcu odniosą sukces lub ostatecznie zrezygnują, też już nie wrócą. A pojedynczy zginą na górze i zostaną tutaj na zawsze. Gospodarze będą wracać przez lata. Za rok też będą się mniej lub bardziej lubić, odwiedzać, rozmawiać o pogodzie.

Z czasem będę miała w bazie coraz więcej znajomych. Z dnia na dzień będę się czuła coraz bardziej u siebie. W małej wiosce odciętej od świata łatwo się zaprzyjaźnić. Jesteśmy na siebie skazani, więc warto być miłym. Podoba mi się to, że ktoś mi pomacha, zawoła, przywita się, uściśnie, zaprosi na kawę, na kolację, do której poda wino. Cieszę się, że mam z kim porozmawiać, pośmiać się i trochę poobgadywać innych – robić wszystko to, co robią mieszkańcy małych wiosek. Bo pomimo że panujące tu warunki są dalekie od normalności, można się postarać, żeby przez ten krótki czas życie w bazie przypominało codzienność.

Jest 10.00, wybieram się na spacer po bazie. Codziennie gdzieś chodzę, albo na rekonesans, albo w odwiedziny do kogoś, ale dziś będzie inaczej. Ten spacer będzie miał charakter badawczy. Planuję zmierzyć bazę. Wkładam na rękę wcześniej naładowany zegarek Garmin i z obozu Imagine ruszam na początek bazy.

Za początek uznaje się wielki głaz z przytwierdzoną do niego żółtą tabliczką z napisem „Welcome to Everest / Sagarmatha Base Camp". Poniżej podana wysokość: 5364 m n.p.m. Za ten głaz turyści nie mają wstępu. Dalej mogą iść jedynie członkowie wypraw, tragarze i jaki, choć o tych ostatnich tabliczka nie wspomina.

Gdy z tego miejsca patrzę w głąb bazy, po lewej stronie widzę Pumori, po prawej rozdzielone Icefallem stoją Nuptse (bliżej) i Lho La. Z niektórych miejsc w bazie między nimi widać Lhotse. Jeszcze bardziej w oddali chowa się Everest. Jego nie widać stąd prawie wcale.

Ruszam. Idę tak, jak szliśmy pierwszego dnia. Tyle że teraz idę sama, choć przecież jeszcze nie tak dawno temu sądziłam, że nigdy się na to nie odważę. Oswoiłam się już z lodowcem, choć nadal nie czuję się na nim bezpiecznie.

Wydeptana przez ludzi i jaki ścieżka jest główną drogą prowadzącą przez bazę. Raz biegnie pod górkę, raz z górki, wije się, ale przez większość czasu trudno z niej zboczyć. Zdecydowana większość obozów rozbita jest po jej lewej stronie. Niektóre znajdują się zaraz obok drogi, do innych dojść można po ułożonych z kamieni ścieżkach, do dalszych prowadzą jedynie wydeptane ślady. Czasem nie widać nawet śladów – wtedy trzeba iść na przełaj, naokoło, kluczyć, żeby omijać urwiska, lodowcowe jeziorka i głazy. Po prawej stronie drogi rozbite są nieliczne agencje. Znajdują się głównie na początku bazy – im dalej, tym bardziej droga zbliża się do lodowcowego strumyka, który z dnia na dzień coraz bardziej przypomina rzekę. Rozbite przy nim namioty należą ponoć do tańszych agencji, które nie zjawiły się w bazie wystarczająco wcześnie, żeby z dostępnych miejsc wybrać lepsze.

Dotarłam na koniec, tak mi się wydaje. Nie mogę odnaleźć żadnej wyraźnej ścieżki, która prowadziłaby dalej. Zegarek pokazuje czas i odległość: półtora kilometra i pół godziny. Szerokości nie mierzę, baza to długa kiszka wciśnięta między wysokie góry. Czas mam fatalny, w pół godziny można by przejść dwa razy tyle, ale szybciej nie mogę. Nie liczę nawet, ile razy potknęłam się na kamieniach, ile razy poślizgnęłam się na lodzie czy osunęłam na niestabilnym podłożu podczas podejść i zejść. Po takiej nawierzchni trudno się chodzi, dlatego też zawsze mam ze sobą choć jeden kijek trekkingowy – pomaga złapać równowagę czy wyhamować upadek. Szybkiemu chodzeniu nie sprzyja wysokość. Mniejsza zawartość tlenu w atmosferze sprawia, że człowiek szybciej się męczy, nawet przy małym wysiłku trudno złapać oddech i wszystko robi się wolniej niż zwykle. Poza szerpami wszyscy potrzebują czasu na przyzwyczajenie się do dużej wysokości. Niektórym będzie szło wolniej, innym szybciej, ale nigdy nie będziemy czuć się jak na poziomie morza.

Ten wydarty lodowcowi obszar o długości półtora kilometra to właśnie słynna baza pod Everestem. Tutaj przez kilka tygodni wspinacze czekają, żeby wejść na najwyższą górę świata. Funkcjonuje tylko przez dwa do trzech miesięcy, od marca do maja, bo maj to najlepszy czas na zdobywanie Everestu. Baza jest miejscem bardzo tymczasowym ze względu na sezonowość przedsięwzięcia, ale też na podłoże, na którym się znajduje. Pod cienką warstwą kamieni jest żywy lód lodowca Khumbu. I ten lodowiec jest w ciągłym ruchu. Przemieszcza się, topi, każdego dnia odrobinę zmienia.

Nie tylko bałam się tego lodowca – czegoś mi na nim brakowało. Długo nie zdawałam sobie sprawy, za czym tak bardzo tęsknię. Dopiero znacznie później, gdy na przełomie maja i czerwca zeszłam w niższe partie Himalajów, uświadomiłam sobie, że w bazie nie było zieleni. Głębokiej, soczystej, kojącej dla oczu. Nie było zapachu przyrody, szelestu liści, śpiewu ptaków. Tylko biel, szarość i błękit nieba, jasny i mroźny. Brakowało życia.

Obozy

Na lodowcu trzeba nauczyć się funkcjonować. Nepalczycy najlepiej wiedzą, co zrobić, żeby przez tych kilka tygodni mieszkało się na nim jak najwygodniej. Pierwsi tragarze zjawiają się w bazie na samym początku marca. Wtedy przychodzą też szerpowie i obsługa i zaczynają szykować ścieżki, schodki, platformy. Potem rozbijają namioty, w których wspinacze będą jeść, spać, dbać o higienę. Wszystko musi być gotowe na ich przybycie. Zaczną się schodzić pod koniec marca i na początku kwietnia.

To jeszcze nie koniec pracy. Poza tym, że lodowiec nieustannie się rusza, to w maju robi się cieplej i topi się jeszcze szybciej, wszystkie konstrukcje trzeba poprawiać, znów rąbać kilofami kamienie, układać je, czasem przenosić namioty w bezpieczniejsze miejsca.

Agencje trzymają się wypracowanych metod. Dlatego wszystkie obozy wyglądają podobnie, dlatego na początku tak trudno jest się w bazie odnaleźć. Widać tylko setki chaotycznie rozbitych, przeważnie żółtych namiotów. Dopiero później zaczynam odróżniać jedne agencje od drugich, jedne obozy od innych. Okazuje się, że w tym chaosie można dostrzec pewną logikę.

Każda agencja rozbija kilka obowiązkowych namiotów: sypialnie, mesy, kuchnie, łazienki, toalety. Mogą się nieco od siebie różnić. Są mniejsze lub większe, ładniejsze, nowsze lub starsze, wyblakłe, pamiętające poprzednie sezony. Mniej lub bardziej izolowane od zimna, niektóre przyozdobione sztucznymi kwiatami, tybetańskimi flagami modlitewnymi, banerami mówiącymi o wyprawie na Everest lub Lhotse w bieżącym roku. Na praktycznie wszystkich namiotach nadrukowana jest nazwa agencji: dla reklamy i po to, żeby łatwo było trafić do domu, a potem, żeby było wiadomo, które namioty zwinąć na koniec wyprawy i za rok znów rozbić w bazie. Nad niektórymi obozami powiewają zwieszone na wysokich masztach flagi z logo danej agencji. Tak jest u nas. Mingma zadbał, żeby była widoczna nawet z daleka. To reklama, a także punkt orientacyjny.

Śpi się albo w namiotach przypominających domki z dwuspadzistym dachem, jak mój, albo w takich typu igloo, różnych rozmiarów. Z jednej strony igloo jest miejsce na wygodny materac, z drugiej można ułożyć cały dobytek, pośrodku zostaje jeszcze szersze lub węższe przejście. „Domki" są niby bardziej prestiżowe i śpią w nich wspinacze, zachodni przewodnicy, liderzy agencji. Nie jest to regułą, bo często zajmują również igloo, natomiast regułą jest, że szerpowie takich domków nie mają, śpią tylko w igloo, zdarza się, że po dwóch w jednym. Największa zaleta tego typu namiotów polega na tym, że jest w nich dużo cieplej niż w domkach. Wolałabym mieszkać w uważanym za mniej prestiżowe igloo, tyle że w pojedynkę.

Mesy

Oprócz sypialni najwięcej czasu spędza się w mesach. Nie tylko na jedzeniu – również na oglądaniu filmów, graniu w karty czy inne gry, na rozmowach albo po prostu słuchaniu muzyki na słuchawkach, w odcięciu od świata. Każda agencja rozbija mesy; jedną, dwie, trzy, w zależności od liczby klientów. W tym roku w Imagine Nepal są dwie: po jednej dla każdego teamu. Z zewnątrz niczym się od siebie nie różnią, w środku – tylko zapachem. Po przekroczeniu progu mesy chińskiej czuć wyraźną woń przypraw, ziół, tamtejszych środków medycznych, głównie popularnej maści tygrysiej. Tak wyobrażam sobie zapach Chin. Obie mesy stoją w odległości półtora metra od siebie, oddziela je kamienna ścieżka prowadząca do położonych nieco niżej sypialni. Poza mesami między naszymi teamami nie ma podziałów, widujemy się przez cały dzień, odwiedzamy w mesach, wymieniamy słodyczami i wspólnie oglądamy filmy. Później wspinacze razem pójdą wspinać się na dach świata.

Mesy są duże, przeważnie żółte, rozbite na planie prostokąta. Jak nasze sypialnie, mają dwuspadziste dachy. Są znacznie większe od namiotów, które pamiętam z wakacji z rodzicami, a które wtedy, w dzieciństwie, wydawały się ogromne. Za komuny rodzice kupowali taki namiot w sklepie sportowym, wręczając łapówkę, bo często przypadał jeden na całą gminę, a po wakacjach w Grecji lub Turcji dziadzio sprzedawał go miejscowym za taką kwotę, że zwracał się cały wyjazd. Trzeba było tylko zabrać ze sobą mniejszy, zapasowy namiot, gdyby kupiec znalazł się jeszcze przed końcem urlopu. Tamte namioty uważałam za szczyt luksusu: z dwiema sypialniami, przedsionkiem, miejscem na wszystkie wakacyjne sprzęty, butlę z dwoma palnikami, stół i pięć turystycznych krzeseł. Nie przypuszczałam, że istnieją większe.

Na ziemi w mesie leży plastikowa zielona wykładzina przypominająca sztuczną trawę. Na środku stoi duży prostokątny stół, sięga od wejścia aż po przeciwległą ścianę. Na końcu rozgałęzia się, tworząc literę T. Po jego dwóch stronach rozstawione są krzesła, a raczej fotele. Szerokie, wygodne, z oparciem i podłokietnikami, można się w nich rozeprzeć, zrelaksować. Na stole leży tandetna cerata w kwiaty i owoce w krzykliwych kolorach; zawsze stoją na niej duże termosy z gorącą wodą, herbata, kawa, mleko w proszku. Do tego przeróżne przekąski: ciasteczka, cukierki, czekolada, płatki śniadaniowe, na wypadek gdyby ktoś zgłodniał między posiłkami albo po prostu potrzebował cukru. Pod stołem znajduje się grzejnik – prostokątny palnik, długim gumowym przewodem podłączony do butli gazowej stojącej przy stole. Gdy tylko zapada zmrok, jeden z pomocników kucharzy pojawia się w mesie i włącza ogrzewanie. Wszyscy lubimy ten moment. Przysuwamy wtedy stopy jak najbliżej palnika, wkładamy pod stół dłonie i ogrzewamy je, czekając na kolację.

Po prawej stronie, zaraz przy wejściu, stoi okrągły, biały plastikowy stolik, a na nim stacja do ładowania sprzętów. Podłączona jest do generatora zasilanego paliwem i uruchamianego tylko na kilka godzin dziennie. Trzeba pilnować, kiedy pojawi się prąd, żeby naładować telefony komórkowe, aparaty, kamerki GoPro, komputery. W niskich temperaturach baterie szybko się rozładowują. Kilkanaście kabli wije się po stoliku i zdarza się, że nam się mylą, że ktoś nie pamięta, który kabel jest jego, użyje czyjegoś zamiast swojego, niechcący lub chcący odłączy kogoś od zasilania, żeby podłączyć swoją komórkę lub aparat. Dochodzi wtedy do sprzeczek, których z czasem, z różnych powodów, będzie coraz więcej.

Przed mesami pod głazem stoi zbudowany z kamieni stolik, a na nim – metalowy zbiornik na wodę z kranikiem. Tu można umyć ręce, twarz, zęby, jednym słowem – zrobić poranną toaletę. Przy zbiorniku jest mydło w płynie, a na sznurku powyżej wisi ręcznik do ogólnego użytku. Kucharze codziennie rano wlewają do zbiornika gorącą wodę. Od wieczora do rana woda w nim jest zimna, mydło w płynie i ręcznik zamarznięte na kość. Powoli rozmarzają, gdy pojawi się słońce.

Wystrój i wyposażenie mes różnią się od siebie, w niektórych, należących do tych najtańszych agencji, nie ma nawet ogrzewania, więc wspinacze nie mogą liczyć na wieczorną chwilę wytchnienia przy palniku gazowym.

Szerpowie zawsze mają oddzielną mesę – często połączoną z kuchnią lub blisko niej, czasem po prostu jedzą w kuchni i w niej spędzają czas. U nas mesa szerpów jest mniejsza i prostsza od naszych, na kamieniach nie ma dywanu, szerpowie siedzą na składanych taboretach turystycznych, bez oparcia i podłokietników. Na dużym, prostokątnym stole zawsze stoją termosy z wodą, przekąski, do tego wieczorem pojawia się na nim nepalski rum khukri. Szerpowie nie spędzają w mesie tak dużo czasu jak wspinacze. Pracują. Może dlatego nie potrzebują lepszych warunków, może już się do takich przyzwyczaili, może nie robi im to różnicy.

Kuchnie

W każdej agencji musi być kuchnia. To oczywiście znów namiot, znów zazwyczaj żółty, duży, prostokątny. W naszej na środku jest sporych rozmiarów metalowy blat roboczy, w nim – kilka palników, poniżej butle gazowe. W nowoczesnym mieszkaniu nazywałoby się to wyspą kuchenną. Wzdłuż ścian namiotu, na wysokości kolan, ciągną się ławy z kamieni, a na nich ułożone są różne produkty: worki z ryżem, worki z mąką, przyprawy, sprzęty potrzebne do gotowania. Na ławach można też usiąść, a nawet się położyć. Na zewnątrz przed wejściem do kuchni po obu stronach stoją stoły z kamieni. Na tym z lewej jest zbiornik z gorącą wodą do mycia naczyń, po prawej, na biało-błękitnej ceracie suszą się już umyte naczynia. Dokładnie naprzeciwko wejścia do kuchni znajduje się wejście do mesy szerpów. Nad przejściem wisi gruba mleczna folia. Chroni przed śniegiem, naczynia przed zabrudzeniem, ale głównie powoduje, że w ciągu dnia między namiotami robi się bardzo gorąco.

W niektórych obozach kuchnie są ogromne. Pracuje w nich nawet kilkunastu kucharzy, przy kilku blatach roboczych z większą liczbą palników, a nieraz i piekarnikiem czy ciśnieniowym ekspresem do kawy. Dzięki temu wspinacze mogą jeść ciasta, a rano dostawać do łóżka gorące cappuccino. Niektóre agencje zatrudniają nawet „zachodnich" kucharzy. Ma to wpływ na cenę.

My nie mamy szefów kuchni ze Stanów czy Europy, nie mamy najlepszego jedzenia ani najlepiej wyposażonej kuchni. Ale gdybym nie odwiedzała innych agencji, nie przyszłoby mi do głowy, że może być jeszcze lepiej niż w Imagine. Mamy wszystko, czego potrzebujemy. Chwilami przypomina to bardziej wakacje pod namiotem niż bazę wyprawy na ośmiotysięcznik.

Dwie mesy, dwa teamy, dwie kuchnie: europejska i chińska. Tylko kucharze ci sami, muszą gotować podwójnie, a nawet potrójnie, bo jeszcze dla szerpów i siebie. Pracują bardzo ciężko, na nogach są niemal bez przerwy. Wstają o świcie i zaczynają gotować, kładą się spać ostatni, gdy umyją wszystkie naczynia, posprzątają w mesach i przygotują kuchnię na kolejny dzień pracy. Od samego rana przynoszą wodę do kuchni, zagotowują ją w wielkim garze stojącym przy wejściu, napełniają termosy i stawiają na stołach. Wodę podgrzewają też na kąpiele. Potem przychodzi czas na gotowanie: obieranie, krojenie, siekanie, ubijanie, smażenie. Podają nam posiłek, a po nim wynoszą brudne naczynia, zmywają i zabierają się do przygotowywania kolejnego. Czasem tylko na chwilę wyjdą przed namiot, usiądą na składanych taboretach, zapalą papierosa, zamyślą się i popatrzą na góry.

Rajendra chciałby wejść na Everest. Ale tylko raz. Nie chce się wspinać, nie chce zostawać przewodnikiem, woli bezpieczniejsze zajęcie – gotowanie. Ale raz by wszedł. Z ciekawości. Od pięciu lat pracuje jako kucharz w bazach pod ośmiotysięcznikami. W tym roku gotuje w obozie drugim. Po sezonie niewiele robi.

– Głównie siedzę i jem – uśmiecha się szeroko i wtedy na górze po prawej stronie widać lśniącą srebrną dwójkę.

Natomiast Dawa Karmey chciałby zostać przewodnikiem, choć nigdy w życiu się nie wspinał. Nie ma sportowej sylwetki, jest niziutki i pulchny. Choć to jego drugi sezon w górach (w zeszłym roku pracował pod Ama Dablam), od razu trafił do obozu drugiego. Kilka razy musi przejść przez Icefall. Nie przejmuje się, bo obóz drugi to większe zarobki. Jeśli się sprawdzi, to za rok może uda mu się wejść na szczyt. Jeśli nie, wróci do Katmandu i będzie szukał pracy.

Lhakpa też będzie pracował w obozie drugim, jako główny kucharz. Ma największe doświadczenie wspinaczkowe spośród wszystkich kucharzy i marzy mu się szczyt. Może się uda. To zależy od Mingmy.

Od czasu do czasu zaglądam do kuchni, żeby się ogrzać przy wielkim garze z wodą. Gdy czuję, że rozkłada mnie przeziębienie, Puru przygotowuje mi herbatę z imbirem i proszkiem cytrynowym. Prawdziwych cytryn nie mamy. Czasem po prostu obserwuję krzątaninę kucharzy albo siadam wraz z nimi na taboretach przed namiotem, by patrzeć na Icefall.

Puru jest głównym kucharzem w bazie. Słabo mówi po angielsku, za to dużo się uśmiecha. Pod Everest przyjeżdża od trzech lat. Wcześniej także pracował w obozie drugim, w tym roku nie dostał takiej szansy, czyli nie wejdzie na szczyt. A chciałby, dla nowych doświadczeń.

Po angielsku najlepiej mówi Suku. To dlatego, że na co dzień jest przewodnikiem trekkingowym i dużo czasu spędza z turystami. Ma 31 lat, jak pozostali kucharze pochodzi z Rolwaling, mieszka w Katmandu. Nie ma żony ani dzieci, dziewczyny też nie ma. Mówi, że za to ma wolność. To jego pierwszy raz na ekspedycji, pierwszy raz pracuje też w kuchni. Chciałby wejść na Everest, a potem wspinać się z klientami. Będzie tak ciężko pracować, aż się uda.

Chhyanga i Dane nie mówią po angielsku. Chhyanga w ogóle mówi mało, przez większość czasu wygląda, jakby był zły na cały świat. Nie wiem, co myśli o Evereście, nie wiem, czy chciałby wejść na szczyt. Dane by chciał. Od dawna chce, ale się nie udaje. Już od dziesięciu lat pracuje jako pomocnik w bazie na różnych wyprawach. Nigdy nie dostał szansy, żeby się wspinać, żeby jak jego brat, Beer Kajee, zostać przewodnikiem. Ma nadzieję, że to się zmieni. 

Fragment książki Magdy Lassoty „W cieniu Everestu", która ukazała się nakładem Wydawnictwa SQN

Baza jest jak niewielka wioska i jak na wioskę przystało, sąsiedzi dobrze się znają. Mieszkają tu od kilkunastu, czasem kilkudziesięciu lat, choć tylko na wiosnę, mniej więcej od marca do maja, w najwyższym sezonie wspinaczkowym na Everest. Od lat zajmują te same miejsca na lodowcu: Himex Russela Brice'a na samym początku bazy, Seven Summit Treks Mingmy, Tashiego i Dawy Sherpów – na drugim końcu. Sąsiedzi witają się ze sobą, uśmiechają, rozmawiają o pogodzie, odwiedzają się, wpadają na kawę lub coś mocniejszego, zapraszają się na kolację. Najczęściej się lubią, choć niektórzy tylko stwarzają pozory, żeby utrzymać poprawne stosunki z sąsiadami. Często stanowią dla siebie konkurencję. Ważne jednak, żeby ze sobą współpracować, a nie walczyć, bo ostatecznie sąsiedzi mają wspólny cel – wprowadzić swoich gości na Everest, skutecznie i bezpiecznie, a potem całych i zdrowych odesłać z powrotem do domów. Niestety, nie zawsze się to udaje. Są sąsiedzi, których nikt nie lubi, których uważa się za zagrożenie, a sposobu ich działania się nie pochwala.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą