Tak w każdym razie uważali amerykańscy politycy, ideolodzy i grupa ludzi, która z czasem stała się brygadami demokratyzacji. Brygady nosiły różne nazwy, w Polsce były to „brygady Marriotta”, w Gruzji czy Bułgarii – „brygady Sheratona”, od nazw najdroższych hoteli w danym kraju. Z czasem amerykańskich pracowników na polu demokracji było coraz więcej, ich organizacje nosiły różne, mało komu co mówiące nazwy, jak USAID, NED, IRI. NDI, CIPE, IFESS – żeby wymienić tylko kilka przodujących. Już wcześnie zaobserwowałam pewien paradoks: w wielu postkomunistycznych krajach obywatele mieli dużo lepiej rozwinięty instynkt co do tego, czym jest demokracja i jak powinny wyglądać wolne wybory. Zachodni zaś doradcy mieli podręcznikowe, zazwyczaj skąpe, poglądy, czego mają uczyć autochtonów. Na Kaukazie i w krajach bałtyckich autochtoni zdali egzaminy z demokracji już w 1989 i 1990 r. w wyborach organizowanych przez Gorbaczowa i jego drużynę. Tam właśnie, bez doradców i nauczycieli z Zachodu, ludzie poszli masowo głosować i to na przeciwników władzy w Moskwie. W wielu republikach istniały Fronty Narodowe, często manipulowane przez komunistów, ale jak się okazało – bezskutecznie. Od tych właśnie wyborów zaczął się upadek Związku Sowieckiego. Pionierem była Litwa, której parlament, zwany jeszcze Sowietem, ogłosił niepodległość 11 marca 1990 r. Za Litwą poszły inne republiki.