Ale powrót do Gdyni był gorzki. Za bardzo wybitny film nie dostał pan wtedy żadnej liczącej się nagrody.
Zdaję sobie sprawę, że wiele osób nie darzy mnie sympatią. I może zasłużyłem na to jakimś rodzajem arogancji, odżegnywaniem się od bycia wśród ludzi. Staniem z boku. To nie jest popularna postawa. Domyślam się, że niektórych może drażnić.
Po „Essential Killing" wyjechał pan już z Gdyni ze Złotymi Lwami.
Czasami film jest tak dobry, że nie sposób go zlekceważyć.
„Cztery noce z Anną" to był powrót do kina, ale i do Polski. Dlaczego zdecydował się pan wrócić tu na stałe?
Zmęczyła mnie „amerykańskość". Żyłem w centrum przemysłu filmowego, miałem znakomitych przyjaciół, byłem zapraszany do domów wielkich gwiazd, przez tych 17 lat miałem wiele okazji, żeby coś w Stanach zrobić. Ale wszystko to wydawało mi się niewarte zachodu. Nie chciałem dać się wciągnąć w grę, którą tam prowadzi się w sposób ostentacyjny. Handlować sobą, przyjmować propozycje z ciężarem kompromisów. Czułem, że to nie dla mnie i, w pewnym momencie postanowiłem od tego uciec.
W Polsce zaszył się pan na Mazurach.
Trudno było zastąpić piękny dom w Malibu. Wielki ogród, widok na ocean – niczym niezakłócony: przed oczami tylko palmy i woda. Dlatego postanowiliśmy z Ewą, że poszukamy leśniczówki, gdzieś zupełnie na uboczu. I znaleźliśmy takie miejsce. Gęsty las, z dala od ludzi, zwierzęta, które każdego dnia podchodzą pod dom. Sarny, dziki. To było coś, co dało mi możliwość odrodzenia się. W końcu chciałem uciec przed medialnym szumem i amerykańską płycizną. W tym lesie moim ulubionym zajęciem są wielogodzinne spacery z psem. Nie spotykam ludzi, bo to głęboko w puszczy.
W młodości był pan niebieskim ptakiem, a dziś – jak sam przyznaje – jest pan oustiderem?
Z biegiem lat coraz bardziej oddalałem się od gwaru świata, aż wreszcie znalazłem się zupełnie na marginesie. Nie udzielam się publicznie, rzadko gdzieś wychodzę. To mój świadomy wybór. Takie mam widać mizantropiczne skłonności.
Ale od niedawna ma pan też swoje lokum w Warszawie.
Znalazłem mieszkanie, w którym dobrze się czuję. Dzielę więc czas. Filmy robię w Warszawie, na Mazurach maluję.
Jakiś czas temu powiedział mi pan: „Tułając się po świecie, nie czułem się z niczym związany. W Polsce jestem współodpowiedzialny".
Bo co mnie obchodzi Ameryka? Co mnie obchodzi Anglia? Spędziłem tam wiele lat, kompletnie w nic się nie angażując. Na Polskę reaguję. Obchodzi mnie, co się dzieje w mojej kamienicy, na mojej ulicy, w moim mieście, w moim kraju. Polska to jedyny kraj, gdzie mnie wiele rzeczy drażni i boli. Ale też cieszy. Proszę zwrócić uwagę, jak pokazana jest w „11 minutach" Warszawa. Jako piękne, nowoczesne miasto. Na ogół moi koledzy, jeśli skupiają się na lokalnych smaczkach, to na ekranie podkreślają ciemne strony miasta. W „11 minutach" Warszawa wygląda jak Manhattan. Nowoczesne budynki, ruch. To wielka satysfakcja, że można dzisiaj sfilmować ją w taki sposób. Polska się szalenie zmienia i obserwowanie tego jest interesujące.
A co pana drażni?
Niska ogólna kultura naszego społeczeństwa. Drażni mnie, że na ulicy na każdym kroku słyszy się przekleństwa. Że wszędzie porozrzucane są śmiecie i puste butelki po piwie. Może to nie jest najważniejsze, ale mnie ten obraz codzienny bardzo przeszkadza.
W ogóle nie mówi pan o polityce.
Ona mnie mierzi. Nie mam telewizora, bo nie jestem w stanie znieść nieustających dyskusji politycznych. Tak samo pozbawionych kultury ludzi, którzy używają argumentów poniżej pasa, przerywają sobie nawzajem, podnoszą głos, są agresywni. Język nienawiści, jaki pojawia się na małym ekranie, zaniża potem normy społeczne.
Może to też jest temat dla artystów? Zwłaszcza takich jak pan. Wyczulonych na problemy i rytm dnia dzisiejszego. W „Essential Killing" dotykał pan terroryzmu, w „11 minutach" pokazuje pan pośpiech i zadyszkę naszej codzienności.
Za próbę wtrącenia się w historię kraju w „Rękach do góry" zapłaciłem emigracją.
Bez telewizora, w tej swojej samotni wśród lasów, widzi pan wszystko bardzo ostro. Pana filmy są jak przestrogi.
Sygnały do mnie docierają. Widocznie nie trzeba aż tak bardzo w świecie partycypować, żeby dostrzec, co się dzieje, próbować to zinterpretować i zrozumieć.
W polskim kinie pojawiło się ostatnio dużo filmów o śmierci, odchodzeniu.
Śmierć nas dzisiaj zalewa. Ja czerpię wiadomości o świecie z tabletu. I widzę, co się dzieje. Połowa informacji to relacje o nieszczęśliwych wypadkach, pożarach, ofiarach wojen. Jesteśmy świadkami traumy. W ciągu ostatnich tygodni zdarzyły się takie potworności: tu stratowani pątnicy, gdzie indziej 900 uchodźców, którzy utopili się jednego dnia. Śmierć dominuje nad wszystkimi innymi wiadomościami. Nowe stulecie też zaczęło się od straszliwej tragedii. Gdybym miał wybrać najbardziej symptomatyczny obraz XXI wieku, wskazałbym właśnie samoloty wbijające się w dwie wieże World Trade Center. Takie są nasze czasy.
Jest pan rozczarowany światem?
Nie wiem, czy to można nazwać rozczarowaniem. Świat idzie własną drogą. A ja go przyjmuję tak, jak umiem. Staram się robić coś pożytecznego. Kręcąc filmy, mam nadzieję, że one realizują jakąś potrzebę społeczną. Że może docierają do pewnej liczby widzów i coś im mówią. Stają się usprawiedliwieniem mojej egzystencji.
Dla mnie „11 minut" jest ważne. I pewnie nie tylko dla mnie. Podczas festiwalu w Wenecji pierwszy raz zobaczyłam dziennikarzy, którzy wstali i klaskali reżyserowi na stojąco.
To było niebywałe zaskoczenie. Nie wiem, ile czasu te brawa trwały. Trzy? Cztery minuty? Stałem za stołem i starałem się je jakoś uciszyć. A potem słynny włoski krytyk Enrico Ghezzi spytał, czy pamiętam, że wiele lat temu powiedziałem mu w wywiadzie, iż kino to 24 kłamstwa na sekundę. Nie pamiętałem. Ale to trafna konstatacja na temat filmu fabularnego. Przecież to, co usiłujemy sprzedać jako prawdę, jest fałszywe, zainscenizowane w wybranej scenerii. Aktorzy są poinstruowani, co mają robić, mówią wyuczonym tekstem. Zaplanowany jest ruch kamery, który też przecież interpretuje rzeczywistość. W każdej klatce filmu zamykamy kłamstwo. 24 razy na sekundę. Wierzymy, że przekazujemy jakąś prawdę, ale to jest prawda w cudzysłowie. Nasza prawda. I artysta może czuć się szczęśliwy, jeśli staje się też prawdą widza.
A jak pan ocenia dotychczasowe przyjęcie „11 minut"?
W Toronto mieliśmy bardzo dobre reakcje i świetne rozmowy po projekcjach. Padały pytania inteligentne, dociekliwe. Kilka dni temu wróciłem z Londynu, gdzie film został przyjęty więcej niż życzliwie. A w Polsce – zobaczymy, jak będzie. Myślę, że na odbiorze filmu w Gdyni zaciążył brak nagrody dla „11 minut" w Wenecji. Myśmy tam do ostatniej chwili byli traktowani jak faworyci, ale jury wszystkie główne trofea dało Ameryce Południowej. I to chyba sprawiło, że gdyńska festiwalowa publiczność zareagowała na film nieźle, ale słabiej niż ta w Wenecji, Toronto czy Londynie. Teraz film wchodzi na ekrany i czekam na opinie widzów.
Po obejrzeniu „11 minut" muszę pana spytać: Co się naprawdę w życiu liczy?
W moim przypadku błędy, które popełniłem w życiu rodzinnym, przeważają nad wszystkim innym. Stale byłem czymś zajęty i bliskie relacje z synami odkładałem na później. A to „później" może nam zostać odebrane znienacka i bezpowrotnie. Więc myślę, że najważniejsze jest zdanie sobie sprawy z hierarchii ważności różnych spraw. I więź z bliskimi powinna tu zostać szczególnie doceniona.
A twórczość? Pójdzie pan teraz za ciosem?
Mam pustkę w głowie. Nie mam żadnego pomysłu ani chęci, by szybko stanąć za kamerą. Wydaje mi się, że jakiś czas poświęcę na malowanie.
Znowu pan ucieka. A ja chciałabym zobaczyć na ekranie bohatera pana młodości z „Bariery", „Walkoweru", „Rąk do góry". Zastanawiam się, kim ten polski inteligent Andrzej Leszczyc byłby dzisiaj?
Pewnie człowiekiem błądzącym po lesie z psem.