Najwierniejszym poddanym uśmiechniętej władzy w zupełności wystarczyło lakoniczne wytłumaczenie zwalające winę za nieszczęsną kontrasygnatę na jednego z otaczających dobrego cara złych lub przynajmniej niekompetentnych bojarów, żeby samego cara przestać podejrzewać o niecne spiski ze znienawidzonym prezydentem. Po wielogodzinnym oczekiwaniu na słowo wyjaśnienia chętnie przyjęli takie usprawiedliwienie i nawet nie mieli pretensji, że premier, zazwyczaj na gorąco komentujący dużo mniej znaczące polityczne wydarzenia, tym razem kazał im odczekać ładnych kilkanaście godzin, zanim się do powszechnego oburzenia odniósł. Przespawszy się z gwałtownymi pretensjami swoich kibiców, uznał najwyraźniej, że tym razem sprawa nie rozejdzie się po kościach i trzeba jakieś usprawiedliwienie zaoferować im do wierzenia.