O tym, że jest to nie tylko możliwe, ale wręcz wskazane, przekonywali nas do niedawna wyznawcy doktryny tzw. euroislamu, z Tarikiem Ramadanem na czele. To właśnie on w biblii swojej formacji, wydanym w 1999 roku eseju „Być europejskim muzułmaninem", nie bez racji przekonywał swoich współwyznawców (a przy okazji europejskie elity polityczne), że skoro Europa zdecydowała się przyjąć miliony wyznawców Allaha, to jedyną niekonfrontacyjną ścieżką w przyszłość jest synteza wartości islamu i zasad postoświeceniowej Europy z koncepcją praw człowieka, regułą rządów prawa czy równością płci.
Pomysły Ramadana wzbudziły na Zachodzie entuzjazm, bowiem doskonale wpisywały się w utopię multikulturalizmu, czyli wizji cywilizacji, która pokojowo i pod szyldem laickiego państwa syntetyzuje wartości różnych, często sprzecznych z sobą, kultur. Jednak to, co przed ponad dekadą było nacechowanym optymizmem politycznym scenariuszem, w dobie Daeszu i wielkich migracji wydaje się perspektywą przynajmniej naiwną, jeśli wręcz nie niemożliwą. Dziś zamiast Ramadana w imieniu europejskich muzułmanów coraz częściej przemawia ulica islamskich dzielnic, gdzie broniącym swoich praw chrześcijanom odpowiada się: to już nie jest chrześcijański kraj! Może was to frustrować, ale my go właśnie przejmujemy!
Jednocześnie odpowiedzią jest coraz częściej bezradność i chaos. Jedni wierzą jeszcze w powodzenie eksperymentu multi-kulti, inni powoli zaczynają rozumieć, że to nic innego jak nasza koncepcja państwa stworzyła prostą ścieżkę dla ekspansji islamu w Europie. Jeszcze inni czytają Houellebecqa i straszą nieuchronną islamizacją, czyli cywilną śmiercią Zachodu.
Czy to już „uległość", można by spytać, cytując tytuł ostatniej książki autora „Cząstek elementarnych"? Myślę, że jest inne słowo, które lepiej oddaje aktualny stan relacji między elitami świeckiej Europy a jej muzułmańskimi mieszkańcami. Zdecydowanie lepszym słowem jest „zamieszanie", czyli z jednej strony obdarcie realiów etnicznych Zachodu z iluzji multikulturalizmu, z drugiej narastająca świadomość skali problemu i paniczne poszukiwanie ścieżek wyjścia. Paniczne, czyli skazane na liczne błędy i przynajmniej czasowe perturbacje.
Fascynujące jest ustalenie momentu, w którym skończył się ów złoty sen o pokojowej Europie wielu kultur. Wielu wskaże przełom wieków, a zwłaszcza ów słynny „9/11", kiedy wraz z dwoma nowojorskimi wieżami ostatecznie zawaliło się nasze poczucie zbiorowego bezpieczeństwa, a Zachód podjął retorsje zakończone wojnami w Iraku i Afganistanie. Byłoby to jednak uproszczenie, bo kryzys w islamskich enklawach Europy zaczął się dużo wcześniej, w latach 80., kiedy nie potrafiono zagospodarować ekonomicznego potencjału, jaki przedstawiało pierwsze pokolenie urodzonych już w Europie dzieci imigrantów z Maghrebu.