Poznałem ją ponad 30 lat temu na jednym z wakacyjnych festiwali rockowych i nie wyglądała. Przyjechała z Sejn, dalej mieszkać nie można. Cicha, skromna, choć świadoma swej inteligencji, aha i nieprzesadnie katolicka, co wtedy było jednak rzadkością. Po latach odnalazła się w Warszawie jako dziennikarka, autorka kilku książek. No i zaangażowała się po uszy w feminizm.
Tu muszę dodać, że jej feminizm wydawał się raczej uśmiechnięty, spokojny, całkowicie pozbawiony agresji, jak wszystko u niej. Ale to tylko zasłona dymna, bo pod tymi pozorami kryje się potwór. Właściwie powinienem zorientować się trzy lata temu. Wpadliśmy wtedy na siebie i okazało się, że Krysia jest terfem, a to dziadostwo znacznie przecież groźniejsze niż panująca wówczas pandemia. O ile bowiem covid zabijał ciała, to terfy mordują dusze. Nazwa tej przypadłości wzięła się z angielskiego i oznacza „wykluczające transów radykalne feministki”. A po naszemu, to o co chodzi?