Inaczej córkę Herodiady widział Tycjan, prawie rówieśnik i krajan del Piombo. Podchodził do tematu co najmniej trzykrotnie, diametralnie zmieniając wymowę i nastrój sceny. Za pierwszym razem (1512–1515) twarzyczka młodej, ale nad wiek poważnej piękności wyraża żal i niepewność, jakby zwątpiła w sens czynu, ale „cóż, stało się...".
40 lat później pozuje mu inna ślicznotka – być może córka Lawinia, nieco wyidealizowana, mocno odmłodzona. Włosy upięte wysoko, ujęte w siatkę utkaną perłami, suknia lekka, z odsłoniętymi ramionami, które uniesione wysoko podtrzymują tacę z... No właśnie, co na niej leży?
Warto przyjrzeć się dokładnie. Bo są dwie wersje, niemal identyczne, lecz całkowicie różne w klimacie, w przesłaniu. Na jednym obrazie panna unosi półmisek z owocami (w tym wariancie ma suknię z długimi rękawami). Na drugim płótnie wdzięczna poza i niewinna minka nabierają cynicznego wydźwięku: na srebrnej paterze (dokładnie z tym samym wzorem co na poprzednim konterfekcie) leży makabryczne trofeum – głowa nieboszczyka. Czyżby artysta drwił sobie z widza?
Ostatnia z Tycjanowskich Salome (namalowana w latach 1560–1570) jest zażywną kobitą z dwoma podbródkami i atletycznymi ramionami. Naczynie z głową świętego dzierży przed sobą, a choć odwraca od niej twarz i spojrzenie, wydaje się dumna z trofeum. Bardziej przypomina kucharkę chwalącą się pieczenią niż tragiczną heroinę.
Lucas Cranach Starszy był genialny i płodny, lecz niezdecydowany – stylistycznie. Zawieszony między gotykiem, renesansem i manieryzmem, wyraźnie przejawiał słabość do damskich postaci o dwuznacznym charakterze. Faworyzowany przezeń typ? Rachityczne dziewczątko o bezmyślnej, choć wdzięcznej twarzyczce. Taka to nawet goła wydaje się ubrana – w biżuterię i strojny kapelusz; takiej to w głowie rozmaite bezeceństwa. Zgładzić kogoś to betka. Byle się nie pobrudzić krwią.
Morderczynie o wyglądzie niewiniątek wyraźnie kręciły niemieckiego mistrza. Z lubością kontrastował rafinadę kreacji z pozbawionymi wyrazu buźkami i przerażającymi w swym naturalizmie ofiarami zbrodni. Ale... to pozbawione życia ofiary miały w sobie życie. Morderczynie zdawały się jedynie woskowymi lalkami.
Która to? Judyta czy Salome? Patrząc na obrazy tych dwóch bohaterek, można pomyśleć, że to jedna i ta sama postać – gdyby nie narzędzie zbrodni, dumnie dzierżone przez tę, która osobiście uśmierciła Holofernesa. Salome nie skrwawiła dłoni, co nie eliminuje jej winy. Może nawet jej grzech cięższy, bo motywacje słabsze...
Salome (tak zresztą jak Judyta) pojawia się w bogatym dorobku Cranacha Starszego wielokrotnie. Raz pokazana w ciasnym kadrze (1530) prezentuje się jak modelka z żurnala: każdy detal jej wystawnego odzienia jak na widelcu – choć w dłoniach, na talerzu, przerażające „danie".
Córka Herodiady pojawia się też w scenie z uczty Heroda – lecz nie tańczy jak nawiedzona, tylko podaje na tacy swoje krwawe trofeum. Nawet dostojny jubilat, który niejedno widział, wzdraga się na ten widok. A młódki to nie rusza.
Podobnie indyferentna jest Salome na obrazie wcześniejszym o kilkanaście lat. I tu niespodzianka: w 1515 roku malarz przeniósł scenę dekapitacji Jana Chrzciciela z zamkniętych pomieszczeń w plener. Panowie po lewej, panie po prawej – pośrodku ciało tryskające krwią z pozbawionej głowy szyi. Herod na koniu, jakoś mało usatysfakcjonowany zajściem. A panienka Herodówna nic – liczko ślicznie zarumienione, spokojne. Matka zdaje się znacznie bardziej przejęta, chwyta córkę za ramię: „Oj, mała, aleś dała!".
Tak, jest w tym przedstawieniu rozpacz i cynizm, ludzkie emocje i nieludzka obojętność. Bo oto z sytuacji mrożącej krew w żyłach korzysta wsiowy kundel: chłepcze gorącą krew świętego.
Panna w klejnotach w górę!
Caravaggio brał się za temat dwukrotnie. Jak zwykle pozbawił akcję scenerii oraz dziennego światła; umieścił Salome (1607) wraz z towarzyszącymi jej postaciami w mroku, oświetlone skąpo z jednej strony sztucznym światłem. Daremnie szukać tu rozpalonych chuci czy efektownych kostiumów. Wszystko jest surowe, mocne, rozegrane w planie tak bliskim, że widz czuje się współuczestnikiem wydarzeń.
Dramat rozgrywa się na naszych oczach. Oto kulminacyjny moment: półnagi sługa o prymitywnej gębie wręcza zdekapitowaną głowę; ta, która spowodowała zbrodnię, trzyma tacę, lecz nie chce oglądać efektów swej lekkomyślnej prośby. Za to jakaś starucha, wychylająca się zza pleców księżniczki, łapczywie przypatruje się makabrycznemu prezentowi. Winowajczyni nie wygląda na triumfatorkę, nie przypomina też osoby wysoko urodzonej – gładko uczesana szatynka nosi się z nobliwym umiarkowaniem.
Guido Reni, faworyt kościelnych hierarchów doby baroku, też „spotykał się" z biblijną księżniczką kilkakrotnie. W jego ujęciu miał to być temat religijny – więc daremnie szukać perwersji czy wieloznaczności. Na płótnie z 1630 roku młoda kobieta w turbanie (wpływ Orientu) stoi en face widza i prezentuje smutne trofeum. Spokojnie, bez emocji. Za to monumentalna kompozycja tego samego mistrza z lat 1639–1642 to teatr. Widać wpływy Caravaggia i Rafaela – mieszanina, w której Guido się wyspecjalizował i dzięki której odniósł sukces. Więc ciemności i reflektor z prawej strony, oświetlający scenę. Ktoś odciąga kotarę, jakieś kobiety przyglądają się niecodziennemu zdarzeniu. Na pierwszym planie przyklęka sługa z misą, na której spoczywa głowa świętego. W centrum dominuje postać władczej i bynajmniej nie niewinnej Salome. Ubrana z barokowym rozmachem z równie barokową gwałtownością chwyta głowę denata za włosy. Jakby chciała sprawdzić, czy naprawdę nie żyje...
I tak stopniowo judejska księżniczka demonicznieje. Perwersyjnieje. Z wykonawczyni wyroku za zniesławienie matki przeobraża się w żądną zemsty, odrzuconą kochankę.
Taką ją zobaczył XIX wiek. Dekadenci okrzyknęli boginią seksu, która chce jednego: zaspokojenia żądzy. I dąży do tego po trupach.
Wizję femme fatale, nieuznającej moralnych barier, której miłość niszczy i wypala do zgliszczy, wypromowali wielcy pisarze. Na pierwszym miejscu wypada umieścić Gustave'a Flauberta (opowiadanie „Hérodiade", 1871); dzieła dokończył Oskar Wilde („Salome", 1893). A na bis: poemat „Salome" Jana Kasprowicza (1899) i tegoż autora „Uczta Herodiady" (1905), tudzież „Salome" Guillaume'a Apollinaire'a (1903).
Ich słowa podpaliły imaginację malarzy. Powstaje cała galeria wizerunków kobiet wyuzdanych, wzbudzających pożądanie i śmiertelnie niebezpiecznych dla biednych samców wiedzionych na pokuszenie ich cielesną urodą.
Gustave'a Moreau, czołowego francuskiego symbolistę, wyraźnie kręcił motyw krwiożerczej piękności – wracał do niego wielokrotnie, w rysunkach i obrazach. Na jednym (1875) pokazał lubieżnicę stojącą frontem do widza, w kontrapoście. Na nagim, idealnie zgrabnym ciele klejnoty zastępują kostium („jej piersi falują, sutki sterczą, pocierane wirem naszyjników; na wilgotnej skórze iskrzą się przyczepione diamenty; bransolety, pasy, pierścienie pulsują iskrami" – tak opisuje to zjawisko Joris-Karl Huysmans w „Na wspak"). Widać, że dama ma moc: na głowie korona; ręka wyciągnięta władczym gestem ku... lewitującej głowie Jana Chrzciciela, ukazującej się w strzelistej aureoli jak w ogniu. Nadmiar efektów i patos wymieszany z seksem tworzą osobliwą aurę, a całość lekko skręca w stronę kiczu.
Dekadance
Z kolei Henri Regnault, francuski akademik, przedstawił Salome (1870) jako hurysę w pozłocistej kreacji, trzymającą na kolanach złotą misę, ale... bez głowy, tylko ze sztyletem. Modelka reprezentuje południowy typ urody – czarne, opadające do ramion pukle okalają jej buzię, której mogłaby pozazdrościć inna niedobra kobieta, Carmen. Ta zbrodniarka zdaje się usatysfakcjonowana zaplanowaną akcją. Na jej ustach błąka szelmowski uśmieszek, niepozostawiający wątpliwości, że da popalić temu, który jej nie uległ.
Ostatnia faza mody na roztańczoną morderczynię przypada na początki XX stulecia. Bodaj najsłynniejsza jest czarno-biała, rysunkowa wersja autorstwa Aubreya Beardsleya. Cykl ilustracji do dramatu Wilde'a (1907) uchodzi za szczytowe osiągnięcie secesyjnej stylistyki. Tym razem Salome jest jak siostra lady Macbeth. Lecz przedmiotem obsesji księżniczki nie była władza, ale piękny Jan, którego nieprzytomnie pożądała. I gdy wreszcie podstępem zdobywa go, gdy dorywa się do ust umiłowanego, z przerażeniem konstatuje, że są zimne... Na zawsze.
Gustav Klimt jak Cranach postawił znak równości pomiędzy Salome a Judytą (1909). Pozowały mu do tej roli ulubione modelki, wszystkie ciemnowłose. Jedna z nich, modnie ufryzowana, została wkomponowana w przebogate tło. Ale twarz doskonale widoczna. Dama zdaje się przeżywać orgazm – odchylona w tył głowa, usta wpółotwarte przyspieszonym oddechem, przymknięte, zamglone rozkoszą oczy. Gdzie ofiara chutliwej pani? Z boku, prawie niewidoczna. Gdyby nie szponiaste palce, wbite we włosy denata, nikt by nie zwrócił nań uwagi.
A oto niemiecka wersja: Franz von Stuck, symbolista, ukazuje scenę popisu Salome (1906) w osobliwym towarzystwie – ni to małpy, ni paskudnego, czarniawego karła. Ta figura podtrzymuje misę z wiadomą głową proroka, emitującą błękitne promienie. Na pierwszym planie półnaga dziewczyna seksownie się wygina. Z bioder opada jej cieniutka jak mgła spódniczka, górę ciała zdobi jedynie biżuteria. W tle rozgwieżdżone niebo – nakrapiana zasłona.
Ta dekoracyjna wizja niewątpliwie zainspirowała filmową Salome, w którą wcieliła się heroina kina niemego Theda Bara w 1918 roku. W dziele wyreżyserowanym przez Williama Foxa córka Herodiady przebiera się wielokrotnie w kreacje coraz bardziej obnażające jej wdzięki. A przede wszystkim naprawdę tańczy! Uwodzi Heroda, zarazem widzów. Tym razem za lubieżność i podstępność spotyka ją zasłużona kara: zmiażdżona tarczami rzymskich legionistów ponosi śmierć. I traci na atrakcyjności...
To niejedyny występ córki Herodiady na srebrnym, lecz niemym ekranie. W 1923 roku mamy nową księżniczkę: Ałła Nazimova-Salome oszałamia seksapilem Mitchella Lewisa-Heroda w amerykańskiej produkcji Charlesa Bryanta. Co ciekawe – do wszystkich ról zaangażowano homoseksualistów, w hołdzie dla Oscara Wilde'a.
Co do realizacji dźwiękowych – najbardziej sugestywnie rolę pasierbicy Heroda tańczy Rita Hayworth (1953), rudy wamp złotej epoki Hollywoodu.
Zupełnie inna jest Jessica Chastain w filmowym widowisku z 2011 roku wyreżyserowanym przez Ala Pacino. On jest też Herodem. Ale wcale nie wierzymy, że ten Herod dał się tak łatwo omotać. Przypomina się scena z „Zapachu kobiety" (1992), w której to niewidomy Pacino wiedzie na pokuszenie młodziutką i naiwną partnerkę. W tym wcieleniu to on, mężczyzna, do tego kaleki, wodzi na pokuszenie... młódkę.
A jak ma się Salome w sztukach plastycznych XX i XXI wieku?
Otóż żyje. Znów wśród nas!
Niejaki Wolfgang Ludwig Cihlarz (rocznik 1954), reprezentant kierunku zwanego Neue Wilde, zdeklarowany homoseksualista, pod koniec lat 70. ubiegłego wieku przyjął nick po biblijnej morderczyni. Jako Salome wystawiał obrazy, występował w punkowej kapeli „Geile Tiere" (co znaczy „napalone zwierzęta"), grał w filmach i udzielał się w mediach. Na słynnym podwójnym autoportrecie – wraz z Luciano Castellim – obydwaj ukazują się z nagimi torsami, z mocnym makijażem, w prowokującej pozie, rzucający wyzywające spojrzenia publiczności.
Tak oto bohaterka biblijnej opowieści przeszła ostatnią ewolucję: zmieniła płeć. I wyłysiała.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95